wtorek, 21 maja 2013

forward poczty, forward życia?





ostatnich kilka dni w Warszawie.
żegnam się z przyjaciółmi i znajomymi, zacieram własne ślady.
wczoraj byłam na poczcie w miejscu zameldowania. poczta od zawsze była całodobowa, co na pierwszy rzut oka wydaje się być zaletą, ale już po pierwszej wizycie wiadomo, że to przekleństwo. tak, w teorii można pójść odebrać list polecony w środku nocy. w praktyce jednak okazuje się, że nawet wtedy jest co najmniej kilkunastoosobowa kolejka, jedno okienko i zaspana urzędniczka, która ma milion powodów, żeby złościć się na petentów. już samo to, że musi obcować z wariatami, którzy pragną odebrać, czy nadać paczki w środku nocy ją usprawiedliwia, a przecież dochodzi jeszcze niewyspanie, marna pensja, durna robota i zimna kawa.
w każdym bądź razie, po wielu latach przerwy odwiedziłam mój prawie-ulubiony urząd pocztowy. wiele się nie zmieniło, prócz tego, że zlikwidowano system numerkowy na rzecz starej dobrej kolejki. nie rozumiem tego ruchu, ale zapewne stoi za tym jakaś żelazna logika i wnikliwe badania na użytkownikach ;-)
po odstaniu swojego, za całe 5,42 zł udało mi się przekierować przychodzącą do mnie pocztę na śląski adres.
swoją drogą kto ustala taką cenę? naprawdę z radością bym zapłaciła 5,50 zł, byle tylko nie robić zamieszania o te dwa grosze lub wydawanie mi ośmiu.
pocztę przekierowałam, ale czy da się przekierować resztę?
czy będą docierały do mnie rzeczy, które uważam za ważne? trendy, plotki, wydarzenia? a może to wszystko w oderwaniu od korporacji, biznesu i bez obracania się wśród ludzi, którzy żyją takimi rzeczami, nie ma najmniejszego sensu?
czy będę miała syndrom odstawienia bez codziennego bombardowania mnie reklamami z billboardów i neonów, bo nie będę już wiedziała co jest mi niezbędne do życia oraz jakaż to nowa przecena czeka na mnie w ulubionej sieciówce?
czy na wsi dotrze do mnie nowy sowizm, planking, czy inne virale? czy może to jest rozrywka, która dotyczy tylko mieszczuchów, bo stepujące kotecki nie śmieszą kogoś, kto traktuje kota wyłącznie użytkowo, jako urządzenie odmyszowujące?
jechałam dzisiaj do pracy i zastanawiałam jak bardzo zmieni się za chwilę moje życie.
bardzo. a pewnie znacznie bardziej niż się spodziewam. boję się, że będę tęsknić za tym mieszczuchowym stylem życia, ale niektórych rzeczy brakować mi z pewnością nie będzie.
zakorkowana warszawa, wydała mi się dzisiaj podwójnie straszna. 3h dziennie spędzane na dojazdach do pracy, w której spędza się 8-10h to przecież kuriozum. po co nam te ciężko zarabiane pieniądze, skoro i tak 90% swojego czasu podporządkowujemy pracy?
z drugiej strony przyjemniej jest stać w korku w bentleyu niż w fiacie, skoro już w tym korku stać trzeba.
a czy trzeba, nie wiem.
znajomi twierdzą, że mi zazdroszczą zmiany życia. że chcieliby móc zrezygnować z korpo, odciąć się od warszawki, przenieść na mazury, czy w inne bieszczady i zająć się czesaniem owiec, hodowlą pszczół, albo pisaniem książek.
ja nigdy czegoś takiego nie planowałam, ale skoro to były i są czyjeś marzenia, dlaczego tak niewielu ludzi je realizuje?
nie znam nikogo, kto z własnej woli rzuciłby miasto, korporację, bonusy, socjale i kawomaty na rzecz hodowli kóz i szeroko pojętej wolności.
czy marzenie jednych może się okazać zsyłką i koszmarem drugich?
oby nie.
póki co staram się nacierać atmosferą miasta, marynować w spalinach i przejeść wszystkim tym, co nie będzie łatwo dostępne na moim Końcu Świata. chociaż pewnie tak jak nie da się wyspać na zapas, nie da się też namieścić na nadchodzący dla mnie trudny czas wiejski.




piątek, 17 maja 2013

kto ty jesteś



w związku z przeprowadzką, spłatą kredytu i zamykaniem warszawskiego życia gmerałam dzisiaj w systemie on-line mojego banku. poprosili mnie o podanie adresu korespondencyjnego. wpisałam nowy, śląski... oczywiście ściągając z notatek z telefonu, bo nawet nie próbowałam go do tej pory zapamiętać.

patrzyłam na a to coś i nie mogłam się nadziwić. koło mojego nazwiska ulica, kod pocztowy i nazwa miejscowości, która nikomu nic nie mówi.
kliknęłam ok, zapisz zmiany i wyskoczyło powiadomienie: nie żartuj... czy jesteś pewna, że chcesz zapisać zmiany w adresie korespondencyjnym? i gdzie to kurna właściwie jest?!? 

czy coś takiego.

nigdy nie czułam się specjalnie związana z miejscem, w którym aktualnie mieszkałam, bo zawsze miałam poczucie, że to tylko na chwilę, że to adres tymczasowy. przed warszawą i przez pierwszych kilka lat w tym mieście mówiłam, że jestem znikąd. albo zewsząd. ale te kilkanaście lat w stolicy sprawiło, że owszem, gdy ktoś pytał mnie skąd jestem, mówiłam że z warszawy.  


czy warszawa mnie określa? czy naprawdę ludzie mieszkający w tym mieście są specyficzni? cwaniaki, słoiki, lemingi, chamidła i pozerzy goniący za kasą? a może zaradni, zadbani, aktywni, wykształceni i korzystający z życia i pieniędzy?


dlaczego górale i autochtoni na mazurach tak bardzo nie lubią warszawiaków, mimo że żyją z ich pieniędzy zostawianych tam w czasie sezonu?
dlaczego zatem to właśnie warszawa przyciąga wszystkich, którym się chce w życiu coś więcej niż marudzić, że jest słabo, biednie, ciągle pada i generalnie życie boli?


czy jako soon-to-be-ex warszawianka mam przechlapane wszędzie poza warszawą? będą mi pluć do zupy i rysować gwoździem lakier mojego miejskiego samochodu z warszawską rejestracją?


czy można przestać być warszawiakiem?
czy przeprowadzka i zmiana adresu zamieszkania sprawia, że automatycznie przestaję być warszawianką? a jeśli nie od razu, to od którego momentu?


czy moje dzieci powiedzą, że mają matkę z warszawy, czy ze śląska? czy one będą czuły się ślązakami, wychowane bez gwary i korzeni z tamtego rejonu?


tak dużo pytań, tak mało odpowiedzi... 

normalnie nalałabym sobie kieliszek zimnego białego wina. ale to takie warszawskie...

czwartek, 16 maja 2013

modowy downgrade


korzystając z ostatnich dni w warszawie, postanowiłam zrobić użytek z dostępu do sieciówek oferujących tanie ciuchy na jeden sezon.

moja warszawska garderoba była podzielona na dwa rodzaje ciuchów: szmatki do pracy, czyli ołówkowe spódnice i pasujące do nich bluzki, proste sukienki we wszystkich możliwych kolorach i marynarki (koniecznie z wywiniętymi mankietami, z podszewką w jakiś ciekawy wzór) oraz szmatki na większe wyjścia, czyli suknie bez pleców, boa z piór i kapelusze ;-)
plus kilkadziesiąt par szpilek rzecz jasna i kilka par balerin do biegania po domu lub osiedlowego sklepu. 

intuicja podpowiada mi, że w tych ciuchach nie będę się pokazywać zbyt często w moim nowym życiu. chociaż oczywiście mogę się mylić... 

a zatem szoping :-) prawda, jaki piękny tłusty plus całego zamieszania?

pojechałam kupić sobie szorty i jakieś buty sportowe, czyli coś co w moim życiu mieszczucha nie było mi w zasadzie potrzebne, a co jak mniemam stanie się moim wiosenno-letnim codziennym outfitem. do prac w ogrodzie i wycieczek do wiejskiego sklepu po piwo i chleb.

otóż. 
zaprawdę powiadam wam, nie jest łatwo kupić szorty i buty na płaskim... 
w kiecce i na szpilce nogi są dłuższe i smuklejsze, dupkens wydaje się być osadzony wyżej i jakby mniej zwałowaty, a pod dobrą sukienką da się ukryć naprawdę sporo fałdek.
szorty i płaszczaki są bezlitosne. w sklepowej przymierzalni widziałam w lustrze jedynie czerstwą wieśniaczkę, zamiast sielskiego widoku zaprzyjaźnionej z naturą kobity.
masakra.
blada, z rozmazanym po całym dniu makijażem, otłuszczona od spędzania połowy życia za biurkiem. naprawdę poczułam się jak ktoś, kto bardzo potrzebuje stylisty. tylko czy istnieją styliści, którzy pomogą zejść z poziomu szpilek i dopasowanych sukienek na rzecz szortów i bawełnianych t-shirtów? 
bo wiecie... naprawdę łatwo czuć się kobieco stojąc w dobrych butach na wysokim obcasie, w dopasowanej sukience, z modną torebunią w garści. 
ale jak poczuć się kobieco w szortach (w niebrudzącym się kolorze), koszulce która skoro ma oddychać to niestety nie umie już wyglądać i w butach, które sprawiają, że moje nogi wyglądają na dwadzieścia kilogramów cięższe? 

jak to możliwe, że to właśnie ludzie mieszkający na wsi mają zwykle więcej potomstwa niż mieszczuchy? czy nie wmawia się nam, że mężczyźni wolą wypielęgnowane lale w drogich szmatach od sportowo ubranych kobitek z czołem umazanym gliną?
nie wiem, może się jeszcze odnajdę w tej stylistyce, ale póki co moja seksulaność spada do zera, gdy mam za paznokciami czarnoziem, koszulkę oblepioną rzepami i pajęczyny we włosach.

hmm... ogrodnik!
może profesjonalista, który zajmie się ogrodem jest rozwiązaniem na moje bolączki. ja się będę mogła oddać mojej ulubionej aktywności fizycznej (leżeć i pachnieć), a ogród nie będzie wyglądał jak zapuszczone łąki za garażami, na których paliło się pierwsze papierosy, piło pierwsze piwo i nadmuchiwało żaby.
w to, że będzie przystojny, młody i o pięknym ciele nie wierzę, wystarczy mi, żeby dobrze kosił trawę i przycinał badyle, których nawet nazwać nie umiem.
tak. ogrodnik.

i właśnie dlatego wzięłam białe szorty, białe delikatne sandałki z cielęcej skóry i biały t-shirt w etniczny wzór, wszystko zgodnie z trendami tego sezonu. nie jest to może praktyczny zestaw do stawienia czoła kretowiskom i trawie, ale przecież nie mogę dać się pokonać wsi i to zanim jeszcze opuściłam miasto...

środa, 15 maja 2013

rewolucja



powoli zaczynam przygotowywać się do kolejnej rewolucji w moim życiu.
zmieniam wszystko... no, może kolor włosów póki co zostaje. póki co, bo pewnie za chwilę osiwieję od nadmiaru wrażeń.

tylko czy można się przygotować na nieznane?

postanowiłam odejść z korpo. odejść z pracy w ogóle. wyprowadzić się z miasta. ze stolicy. z centralnej polski... 
rzucam swoją wielką miłość - szpilki, a także mniej ukochane stanie w korkach, hektolitry korpo kawy, karnety do fitness i zażyłą bliskość z pocztą korporacyjną. 
zostawiam za sobą lancze w modnych knajpach, gdzie serwuje się malutkie porcje na wielkich talerzach, kawę za 20 zeta i zakupy spożywcze online dostarczane prosto do mojej lodówki o wybranej porze, 7 dni w tygodniu. kończę z sushi na telefon, lunchboxami i zaczynaniem dnia od studiowania menu na www firmowej kantyny. 
żegnam się z osiedlowymi sklepami otwartymi do 23, w których można kupić odpowiednio schłodzone francuskie wino, arbuzy zimą, porządny parmezan i kilka odmian kleistego ryżu oraz z galeriami handlowymi, które wpisywały się w moją strategię przeżywania zimy w mieście bez jej realnego doświadczania, czyli opuszczania samochodu wyłącznie w podziemnych garażach, bez soli na butach, odśnieżania, marznięcia i przebijania się przez zaspy, czy oblodzone chodniki.

rezygnuję z anonimowości, braku relacji z sąsiadami, z miasta w którym trudno o autochtonów. zostawiam asfalt, szklane biurowce i mielone, schłodzone powietrze z puszki, parkometry i wieczny pośpiech, ale też przyjaciół. moje miejsca. ulubione knajpki. wspomnienia. latami wydeptywane ścieżki. dziką wisłę tuż obok betonowego centrum. ukochane mieszkanie z ogromnym tarasem. wszystko, czym się otaczałam i co stworzyłam przez całe swoje dorosłe życie...

a robię to na rzecz wsi. śląskiej wsi położonej obok małego miasteczka, o którego istnieniu nie miałam większego pojęcia. miejscowi mówią tam nie po polsku, a przyjezdnych nie ma.
rzucam przepracowaną i zmęczoną stolicę dla miejsca, gdzie pracę, jeśli się ją szczęśliwie posiada, kończy się najpóźniej o 15-tej, a średnie zarobki miesięczne wystarczają mniej więcej na jedną parę szpilek od gucci. gdzie ludzie nie sprzedają powietrza, nie tapirują projektów, bo wypada robić nadgodziny i nie ustalają miesiącami zasad odnośnie stopki firmowej i prezentacji nazwy stanowiska w mailach, a sklepy są w niedzielę zamknięte.

chciałabym powiedzieć, że właśnie taki plan miałam na życie i że wiem co robię.
no niestety... pojęcia nie mam co mnie czeka, jak to smakuje i czy nie oszaleję po pierwszym poważnym starciu z nową rzeczywistością.
póki co kontempluję beton, sushi, dostęp do kin i delikatesów. upycham się w korpo kombinezon i delektuję możliwością chodzenia na obcasach.
ostatnie dni w moim naturalnym środowisku. ostatnie dni w świecie, który znam.