niedziela, 14 grudnia 2014

moje miasto - Warszawa

ubrałam dzisiaj choinkę, zrobiłam grzane wino, upiekłam kaczkę z jabłkami.
zapachniało świętami. domowością.

ale włączyła mi się w związku z tym tęsknota. za moim miastem, za Warszawą.
bo choć jestem znikąd, to Wawa jest moim miejscem na ziemi i póki co, nic tego nie zmieniło.

tak strasznie zatęskniłam za ul. Francuską. za najlepszym kebabem na kaca. za senegalskim baobabem. za węgierskim sklepem mięsnym i słoniną w ostrej papryce.
za sushi w palmiarni, za gwiazdkami na suficie kina w Sadybie, za spacerami po dzikiej stronie Wisły, za nieprawdopodobnymi korkami na mostach, które szczęśliwie tylko podziwiałam, bo pracowałam po niepopularnej stronie rzeki.
za żarciem na telefon, za sklepami otwartymi do nocy, za zakupami z dostawą na blat kuchenny.
za górką na Czerniakowie zalaną krzyżami i światłami w rocznicę powstania, za głupim mostkiem miłości na Wilanowie, za dziurami po kulach w elewacjach na Pradze.
nawet za mordorem na Domaniewskiej i okolicach.
za hipsterami, menelami, lansiarzami, pozerami, ludźmi o sercach z piernika i pansiami elegansiami.
za lasem kabackim, za łosiami w kampinosie, za kapeluszami na Wyścigach i piknikiem na stawach wilanowskich.
za zeszmaceniem się wódką na Krakowskim okazyjnie, za drinkiem arbuzowym na Mazowieckiej, za dyskusjami o kursie franka / euro, za gadkami szmatkami przy kawomacie.

ale najbardziej tęsknię za ludźmi.
przyjaciółmi, znajomymi, korposzczurami takimi jak ja.
eh.
więcej wina :)

sobota, 13 grudnia 2014

kot domowy, dom kotowy

dlaczego ludzie zgodzili się, żeby udomowić kota?
bo że to nie był pomysł ludzi, tylko wymyślony przez koty sposób na lekkie życie, tego jestem pewna.
moje sierściuchy mają życie lepsze od mojego. bez dwóch zdań. a życie mam niczego sobie, muszę przyznać.

wchodzą do domu przez swoje SPECJALNE kocie drzwiczki, jak do saloonu na westernie. niby o wódkę nie proszą, ale nie raz w pośpiechu musiałam mleko z lodówki wyciągać i nalewać do miseczek.
jedzą SPECJALNE jedzenie - dla kastratów, odkłaczające, z dodatkiem jagnięciny, a mleko wiadomo - dla kociąt, SPECJALNE. śpią na kanapie, albo pochłaniają ciepło wisząc na kaloryferze.
NIC NIE MUSZĄ.
wszystko mogą.
mogą przyjść, jak je wołasz, albo udawać, że nie słyszą. i tak wycałujesz później ich włochate prześliczne łapecki ;)
generalnie koty mają wyjechane na wszystko. trochę się pobawią, trochę poganiają za myszami. pośpią, zjedzą, poudeptują i zrzygają się zlizaną sierścią, albo zjedzonym ptakiem.
idealne życie, nie?

ale im tego mało.
muszą jeszcze pokazywać, kto tu rządzi. kto tak naprawdę dzierży władzę. bo przecież to, że płacisz kredyt za ich budę (zwaną twoim mieszkaniem, albo domem), to jest pikuś. to, że zapracowujesz się, żeby wszystkim domownikom, w tym kotom-nierobom, wystarczyło na chlebek z masełkiem, to jest absolutnie nieistotne.
one muszą pokazać, że są na szczycie, a ty jesteś tylko głupim parobkiem, sługasem i wyrobnikiem.

moje koty, jak wpadają do domu, bo akurat zaczęło padać, albo zgłodniały, albo zimno, albo czas na jeden z siedemnastu posiłków, zachowują się, jakbym była niepełnosprawna umysłowo.
wpadają i od progu, czy tam od drzwiczek uchylnych, drą ryja:
- SŁUGO, SŁUGO...!!! TUTAJ JESTEM. WIDZISZ MNIE SWYMI UPOŚLEDZONYMI OCZAMI? JESTEM POD TWOIMI NIEZDARNYMI NOGAMI. UWAŻAJ, BO MNIE NADEPNIESZ!
- no widzę cię kocie. przyszedłeś. co tam?
- OH DOBRZE, ZATEM MAMY NIĆ POROZUMIENIA. TERAZ PATRZ MI W OCZY I CZYTAJ Z RUCHU MOJEGO PYSZCZKA. JESTEM GŁODNY, ALE SAM NIE WIEM NA CO MAM OCHOTĘ, ZAPROPONUJ COŚ. CZEKAM. TERAZ!!!!
- hmm... znowu jesteś głodny? hmm.. może zjesz resztkę tego sera? był cholernie drogi, ale chyba już nikt nie będzie go jadł... zjesz?
- PREZENTACJA GŁUPCZE! POKAŻ CO TAM MASZ! TUTAJ, POD NOS. PRZECIEŻ NIE BĘDĘ PRZERYWAŁ LIZANIA ŁAPY SPECJALNIE DLA CIEBIE. SER? NIE. NIE SĄDZĘ. POSTARAJ SIĘ BARDZIEJ. PRĘDZEJ!
- no tooo.... może śmietanka? zostało mi akurat tyle co dla kota? 36%, lubisz, hę?
- ŚMIETANA? HM. DOBRZE. NA TALERZYKU. TUTAJ. TAK, NA KANAPIE. PRZECIEŻ DLA TYCH DWÓCH MARNYCH ŁYŻEK NIE BĘDĘ CHODZIŁ DO KUCHNI. KOBIETO OGARNIJ SIĘ!

i tak dalej... aż zaczniesz wyciągać steki i odcinać z nich naprawdę cieniutkie plasterki, mimo że zupełnie nie masz ochoty dzielić się swoim przyszłym posiłkiem z futrzanymi potworami... to się samo dzieje. zawsze.

czasami próbuję, staram się z całych sił, zignorować te miałki, które starają się mnie przekonać, że są ważniejsze niż MOJA poranna kawa, albo nakarmienie dziecka. ignoruję. a wtedy koty dają szoł pt. JEZU, JAKA ONA TĘPA. ODSTAWIĘ PANTOMIMĘ, TO MOŻE OBCZAI O CO KAMAN.
i wtedy kot zaczyna biegać od twoich nóg do misek. miaucząc i oblizując się. tysiąckroć. ale nikt do tysiąca nie dociągnie... koty nadają na takich falach, tak grają na ludzkiej podświadomości, że już w okolicach 2-3 powtórki szoł, biegniesz z wywieszonym językiem, żeby nakarmić kiciaczki czym tylko akurat zapragną.

a tak swoją drogą...
koty miauczą bardzo podobnie do płaczącego dziecka.
ileż to razy zerwałam się z czilałtu na kanapie sądząc, że to mój potomek czegoś się domaga, żeby odkryć, iż to tylko głodny / znudzony / niemogący dosięgnąć piłeczki kotecek wzywa pomocy.
cwaniaki...

ale jak tu nie kochać tych łapecek i uszaków i pysculka miękutkiego? ;)

cytując mema:
- złaź ze stołu, ale już cholero!
- nie jesteś moją prawdziwą mamą!!!

czwartek, 27 listopada 2014

networking w praktyce

Od ponad roku siedzę w swoim bardzo przyjemnym domu, patrzę na sarnie zadki, gotuję, wycieram gile i kłócę się z kotami.
Bez pracy.
Bez wkurzającego szefa.
Bez bezlitosnego zarządu.
Bez KPI.
Bez walki o ARPU.
Bez maratonów spotkań i telekonferencji.
Bez wlepiania wzroku w monitor.
Bez przekleństw rzucanych pod adresem twórców power pointa, czy excela.
Bez sensu...

Moim jedynym zmartwieniem powinno być "co dziś na obiad" oraz jak to coś przygotować jednocześnie doglądając rozbrykanego dziecięcia :)
Niestety, człowiek bez pracy głupieje. A przynajmniej ja.
Naprawdę potrzebuję powrotu do biznesu. Zajęcia, na które pewnie będę kląć, ale które zmusi mnie do wyjścia z domu, pogadania z ludźmi, ogarnięcia się. Oderwania się od bycia housewifem ;)

Próbowałam jakieś lokalne projekty uruchomić, ale mam wrażenie, że sprawy tutaj dzieją się w tempie i trybie absolutnie godnym prowincji. Ślimaczą się przeokropnie, a cierpliwość to zdecydowanie nie jest moje drugie imię.

Więc dzisiaj postanowiłam wreszcie użyć zawodowych i prywatnych kontaktów, żeby sobie pomóc.
Pomóc sobie nie zwariować, czyli znaleźć zajęcie jakkolwiek związane z tym, co przez lata zawodowo robiłam.
Wysłałam na fejsie setki wiadomości, rozmawiałam (zwykle przez chwilę, ale zawsze) prawie z każdą zaczepioną przez siebie osobą. Strasznie to wszystko męczące. Ale i krzepiące.
Bo naprawdę bardzo wiele osób chciało pomóc.
Kilka z nich pomogło realnie, czyli przesłało moje CV do działu HR, zapytało przełożonych, czy kogoś takiego nie szukają, nasłało na mnie swoich znajomych z branży, albo podpowiedziało kogo zapytać i gdzie szukać dalej.
Pewnie prędzej, czy później to zaowocuje jakąś realną pracą do wykonania, za którą przy dobrych wiatrach nawet ktoś mi zapłaci :)

Ale nie to mnie poruszyło.

Niemal co druga osoba, którą zagadnęłam o pracę była bardzo zdziwiona, że chcę pracować. Że szukam zajęcia, chociażby na pół gwizdka, być może poniżej kwalifikacji, prawdopodobnie za marne pieniądze, ale ze wszystkimi gównianymi bonusami typu deadline'y, użeranie się z podwykonawcami, obsługą klientów bez mózgu, itd.
Jak to chcę wrócić do życia zawodowego?!? Czy się z Holendrem pokłóciłam i wracam na stare śmieci? Czy sarny mi zbrzydły i teraz wolę podpatrywać korposzczury? Czy się może z koniem na głowy zamieniłam, że tęsknię za korkami w warszawskim Mordorze, zamiast delektować się ciszą i zielenią?!?
Bo zdaniem większości moich warszawskich znajomych, prowadzę idealne życie i z radością by się ze mną zamienili. Bo oni marzą, żeby nie chodzić do pracy. Żyć na wsi. Czesać owce, czy tam kurna coś...

I ten eksperyment ładnie bardzo pokazał mi, jak kochamy tylko to, czego nie możemy mieć. Trawa jest tak bardzo jaskrawo zielona po drugiej stronie płotu... 

Ja wiem, moi drodzy znajomi, że po roku patrzenia w niebo, walki z kretem i sprzątania sarnich gówien z podjazdu, byście jak ja, wyli do miasta. Wiem to, bo jestem, czy raczej byłam, zupełnie taka jak wy...

Nie, zmiana strony płotu niczego nie załatwia. Niestety. Zawsze chcemy być gdzie indziej. 

A taki płot wiele ma imion. 
Ilość posiadanych pieniędzy na koncie, pięć kg w dupkensie, czy osuszenie kolejnej butelki wina.

Przy czym osuszenie lub nie butelki wina nigdy niczego w życiu nie zmienia, więc nie ma powodu, by trwać w sztucznej trzeźwości ;-)

A narzekanie to ludzka rzecz. Gdy moja babcia pyta jak tam u mnie, a ja zaczynam jechać fatalizmem, ona nawet nie słuchając mówi - oho, narzekasz, czyli jeszcze żyjesz i masz trochę siły, więc nie jest tak źle!

Życzę Wam więc, żebyście zawsze mogli sobie ponarzekać i by Wasze marzenia nie spełniały się za często, bo połowa z nich okazałaby się pewnie przekleństwem. No i szkoda je tracić na rzecz nieurywającej dupy rzeczywistości :-)

czwartek, 20 listopada 2014

Drwalopodobni czy metroseksualni?

Całe życie narzekam na facetów. Znaczy narzekam na wszystko i wszystkich, ale na facetów narzekam, bo się im należy. Trochę sprawiedliwości.
Nie rodzą, nie ciążują, nie miewają PMSa, nie budzą się rano z myślą o unicestwieniu wszechświata, a zasypiają z sercem przepełnionym miłością nawet do roztoczy, nie walczą z upchnięciem się w ramy obowiązującej aktualnie mody, a przynajmniej nie tak obsesyjnie, jak większość kobiet, no i zazwyczaj nie muszą wybierać pomiędzy karierą, a posiadaniem potomstwa.
Oraz nie rozczulają ich małe kotki, pandy i inne wyderki ze złamaną łapką, czy poszarpanym uszkiem, więc na starość nie kończą otoczeni przez niewdzięczne pchlarze, które leżą i śmierdzą na kanapie, za którą nie zapłaciły w lokalu, za który nie płacą czynszu i raty kredytu...

No ale wracając.
Faceci generalnie mają w życiu łatwiej.
Ale też i trudniej ostatnio, bo kobity mogą wszystko, a oni jakby nie, ale teraz nie o tym.
Mają w życiu łatwiej.
I często są z nich totalne łachudry. Rozbestwieni, roszczeniowi, egoistyczni, wyposażeni w dwie lewe ręce, zakochani w sobie z wzajemnością, itd. Ale chyba najbardziej we współczesnych facetach wkurza mnie to, że gdy są sami, w sensie nie w związku, to sobie dają świetnie radę - se taki koleś ugotuje, posprząta, sprawy ogarnie.
Ale jak tylko znajdą kobietę, to nagle panowie, bardzo WTEM leworęcznieją i gdzieś po drodze gubią całkiem sprawną prawą rękę. Stają się często gęsto jedynie generatorem gotówki na koncie. W ich mniemaniu to jest absolutnie wszystko, co muszą. Resztą zajmie się mamusia, tfu - znaczy ich kobieta.
Ugotuje, posprząta, dzieci wychowa, odrobi z nimi lekcje, zorganizuje wakacje, wyjdzie z psem, skosi trawę, upiecze ciasto, zapłaci rachunki, zrobi zakupy i zaplanuje święta, a po drodze z pracy kupi sobie jakiś tani fatałaszek, żeby wieczorem dobrze wyglądać i w sypialni nie być martwą kłodą.
A on, facet? No przecież jest, prawda? Kasę do domu przynosi, prawda? To się wszyscy mogą odczepić, prawda?

I zawsze jak na mojej drodze stawał taki leworęczniak związkowy, to pomstowałam na jego matkę. Że to w gruncie rzeczy jej wina. Bo pewnie synka we wszystkim wyręczała, bo robiła z niego małego księcia, bo pozwalała być mu Piotrusiem Panem, gdyż przecież bardzo go kochała i dla niego wszystko. Obowiązków w domu nie ma, bo ona sama dom ogarnie, spoko. I kanapeczki przygotuje, nawet jak synuś piernik ma już 20 lat na karku i kanapeczki spożywa z piwem wgapiony w meczyk, a i kotleciki na wynos usmaży, nawet jak książę ma pod 40-tkę i jest dyrektorem w korpo.

A synuś jak to synuś - patrzy ma matkę i matki w swoich kobitach szuka. Takiej, co to kanapeczkę pod nos poda, krytykować go za nicnierobienie nie będzie i jeszcze uczucia swe gorące okaże, bo przecież one mu się należą. Matka go kochała właśnie takiego, to dlaczego ta rura żona ciągle czegoś chce i nie potrafi przestać gderać...

No.
Więc przez lata winiłam matki za produkcję tych lekko ułomnych nadludzi. A teraz sama jestem matką ludzia płci męskiej i bardzo się stresuję, żeby go wychować tak raczej po kobiecemu. To znaczy, żeby ogarniał siebie i życie nie tylko, gdy jest sam, ale też gdy laskę lub lasia sobie kiedyś przygrucha. Słowem, żeby to był dobry materiał na partnera, a nie tylko samczyk.

Często zastanawiam się, na kogo wyrośnie moje dziecko. Pewnie każda matka to robi. Na gada, który będzie upierdliwy jak wrzód na dupie, na lowelasa, na misia przytulaka, na dowcipnisia kryjącego swoje kompleksy żartami, na słodkiego chłopca, z którym można się przyjaźnić, ale nigdy związać? Możliwości jest milion...

Dzisiaj mój mały samczyk dorwał się do mojej kosmetyczki z kolorowymi kosmetykami i wykonał sobie pełny makijaż kolana, w czasie gdy ja brałam prysznic.
A następnie zmusił mnie do udostępnienia mu kilku par moich butów do testów.

Jak tak dalej pójdzie, to na drwalopodobnego chyba nie wyrośnie... ;)

Szkoda, bo teraz niby moda na drwalowatych. Bo że niby faceci zalewający się perfumą już są passe. No, ale moda lubi zataczać koła... Poczekamy, zobaczymy.

środa, 12 listopada 2014

faza wiewiórcza

życie z dzieckiem jest trudne.
czasami nie aż tak bardzo, gdy na ten przykład dziecko w żłobie, a matka moczy dupę w jacuzzi i piszczy jak nastolatka zjeżdżając z przenajlepszej rury w aquaparku... ;)
ale zasadniczo jest trudne.

no bo tak:
lubię mieć w miarę czysto dookoła siebie. znaczy w domu. i nie, zdecydowanie nie ganiam ze szmatą codziennie i nie pucuję kibla co chwilę. ale kanapa w plamy po jogurcie, marchewce, czekoladzie i soczkach mnie wkurza. kupiłam więc specjalny detergent i wypowiedziałam plamom wojnę.
ciachu-machu i rzeczywiście, plamy zostały teleportowane w niebyt. niesamowite są te środki.
kłopot jest niestety taki, że nadal jestem posiadaczką kanapy w plamy. tym razem w czyste plamy...  bo jak się okazało, cała kanapa jest uwalona, co można było przewidzieć posiadając dwa koty...
no ale szorowanie całej kanapy aktywną pianą mnie przerasta.
tak więc nadal oczy pękają...
 
jest trudno, mówię wam.

na rodziców, ale śmiem twierdzić, że głównie na matkę, czekają co chwilę jakieś urocze niespodzianki. a to ząbkowanie, a to sraczka, a to coś zeżre, a to wręcz odwrotnie - niczego do pyska wziąć nie chce i trzeba poić strzykawką... no atrakcji w bród. nieprzerwanie.

moje diableciątko obecnie przeżywa fazę chowania rzeczy w sekretne miejsca.
myślę, że to się powinno nazywać fazą wiewiórczą. bo wiewiórki tak robią, nie?
- oh, jakie piękne i smaczne orzeszki, ale obżarta już jestem pod korek, to se je schowam na później! 
kopią dołek, zakopują orzeszek, czy tam inne weki na zimę, ale zapominają zapisać gdzie też ten skarb pochowany. a potem zimą, jak im futrzane dupy zmrozi, to niestety z pamięcią słabo i zęby w ścianę, znaczy korę.

tak więc moje dziecko ma fazę wiewiórczą.
- oh, jaki piękny samochód! uwielbiam go, ale teraz muszę iść wydepilować kota, więc schowam go sobie na później. gdzieby tu... gdzieby tu... o, tutaj!
już dwa razy wyprałam w zmywarce ulubiony samochód młodego. niekoniecznie dobrze mu to robi na lakier, ale po woskowaniu moim najdroższym kremem, jeszcze jakoś daje radę (chwila nieuwagi, gdy dziecko jest w łazience, a ty myjesz zęby).

faza wiewiórcza jest trudna... bo kryjówek jest wiele, a kilka jest naprawdę tajemnych.
jak nie mogę znaleźć trzepaczki kuchennej, albo praski do ziemniaków, albo tarki do sera, to uruchamiam procedurę antywiewiórczą.
zaczynam szukanie od oczywistości - piekarnik, zmywarka, szafka w której trzymamy wodę mineralną, pod stołem, w szafkach z naczyniami, za lampą i w zamrażalniku (do lodówki jeszcze nie sięga).
potem przechodzę do pokoju - za kanapą, pod kanapą, między poduchami kanapy, w szafkach wiszących (zdecydowanie za nisko), w bagażnikach jeździków wszelakich, pod zasłonami, w koszu na zabawki, pod kominkiem, na półce między szczapami drewna, w szufladach oraz za obrazem (nie pytajcie...).
jak nie ma, to jest jeszcze kilka punktów, ale zaczynam się martwić...
dwa kosze na śmieci, kosz na brudną bieliznę, w rurze odkurzacza, pralka, suszarka, kosz od kosiarki, kocie transportery, w kieszeniach pod siedziskiem dwóch wózków, szafa na kurtki, buty stojące w holu, wnętrze wielkich dekoracyjnych wazonów, kilka moich torebek, do których mógł mieć dostęp oraz trzy kosze do segregacji odpadów...

ewidentnie coś pomijam, bo bezpowrotnie zostały utracone już:
- mały metalowy koszyczek na gąbki i detergenty
- łyżka do lodów
- butelka Ajaxu
- dwa srebrne kieliszki do likieru
- nieogarnialna liczba łyżeczek
- opakowanie sera - tutaj wina może leżeć po stronie kotów, ale one się wszystkiego wypierają, ja natomiast naprawdę martwię się, że kiedyś ten ser znajdę po zapachu...

czwartek, 6 listopada 2014

młody lampucer

ubieram się w pośpiechu, wrzucam do torby ubrania na zmianę dla Brunona, chrupki na drogę, chusteczki do wycierania gila, okulary, no wszystkie wszystkości, jak to przy wyjściu z domu z dzieckiem.
ganiam pomiędzy piętrami, żeby to wszystko zebrać, a następnie próbuję okiełznać wierzgającego drania i założyć mu kurtkę i buciki.

wtrącka:
ten kto opatentuje obuwie w sprayu dla dzieci, będzie obrzydliwie bogaty. albo chociaż coś miękkiego, jak miseczka z budyniem, w którą jednym ruchem wkłada się dziecięcą raciczkę i ta od razu jest ubrana i gotowa do wyjścia. zero sznurówek, które można natychmiast rozwiązać i o które trzeba się potknąć po trzech krokach. zero rzepów, które przyczepiają się do wszystkiego, najchętniej do drogich swetrów matki, ale nigdy nie trzymają się drugiego rzepa na bucie. zero problemu z wciskaniem stopiszcza do ciasnego tworu butowego.
tak, miseczka z szybkoschnącym budyniem, to byłoby to.

wracając:
poranna gonitwa i szykowanie się do wyjścia. oczywiście w towarzystwie kilku telefonów. plus wracanie się po klucze, potykanie o plączące się pod nogami koty, itd. standardowy poranny pół-kontrolowany chaos.
w żłobku rozbieram dzieciaka w locie, bo przecież MUSI obejrzeć zaparkowany tuż obok wózek jakiegoś innego dziecka. on się wyrywa, a ja próbuję zerwać z niego wierzchnie ubranie nie urywając przy tym guzików, rączek i uszu.
pot zalewa mi oczy, niewypowiedziane przekleństwa kłębią się w przełyku i powodują zgagę.
wreszcie oddaję dziecko w ręce wykwalifikowanej do radzenia sobie z diablętami kadry.

- ooo, ale cię mama dzisiaj wystroiła Brunonku! - mówi pani żłobianka.
- nie, to nie ja. to tatuś dzisiaj zaszalał... - mówię ja, bo nadal mam przed oczami gigantyczny rachunek ze sklepu internetowego za ubranka, które zamówił Holender, a które dzisiaj w żłobku będzie niszczył i brudził Decybel.

i tyle.
pani zrobiła dziwną minę, odwróciła się i poszła. pomyślałam, że ją ząb boli. albo że może ma kaca? przechlapane taka praca, nawet jak jesteś w mega nieformie, to masz przed sobą cały dzień z wrzeszczącymi, srającymi i zaglutowanymi potworami...
pomachałam, drzwi się za nimi zamknęły, a ja w ostatniej chwili, w małym okienku w drzwiach zobaczyłam o co chodziło pani żłobiance.
Brunon był na twarzy totalnie wymazany moim pudrem. podkładem w płynie dokładnie rzecz ujmując.
JEZZZZU. skąd on go wziął?! i jak to możliwe, że tego nie zauważyłam?!

a potem usłyszałam w głowie raz jeszcze naszą małą poranną konwersację z panią żłobianką.
- ooo, ale cię mama dzisiaj wystroiła Brunonku!
- nie, to nie ja. to tatuś dzisiaj zaszalał...

tak.
moja wtem zburaczona twarz i skurczona wstydem cała ja oddaliłyśmy się do samochodu chyłkiem i boczkiem, kryjąc się w cieniach. odjechałam z piskiem...

co mi grozi, jeśli nie odbiorę dziecka ze żłobka? ani dzisiaj, ani już nigdy?! ;)

wtorek, 4 listopada 2014

moje życie to cyrk


mieszkam na wygwizdowie. dosłownie. wieje tutaj często, bardzo często, a jak wieje, to głowę urywa. a od wczoraj nie wieje, ale WIEJE.
na początku się nawet cieszyłam, bo mi wszystkie wyrzuto-sumieniowe suche liście z ogrodu wywiało na łąkę, ale w nocy zabrakło prądu. pewnie jakieś drzewo zerwało linie energetyczne.
a brak prądu = sraczka. bo tak:

budzik nie zadzwonił, gdyż budzik mam w telefonie. a telefon padł, gdyż w nocy nie było prądu...
ale spoko, obudziło nas wycie alarmu.
- wyje i wyje. co za ludzie, którzy budzą całą wieś alarmem, mogliby to wreszcie wyłączyć! - mówię przykrywając głowę poduszką.
dopiero po piątym interwale zorientowaliśmy się, że to nasz alarm wyje i budzi całą wieś. w środku zaskakująco słabo go słychać... a wył, bo nie było prądu, ale ewidentnie próbowali go włączać, co powodowało jeszcze więcej wycia.
masakra.

- która godzina? - pytam Holendra, bo mój telefon padnięty.
- nie wiem, telefon mi się nie naładował, ale pewnie coś koło 5-6, nie?
- nosz kurna, albo 9? nie mamy żadnego zegarka w domu? (PANIKA!)
- yyy... no nie.
- nie masz żadnego analogowego zegarka?!?
- nie, a ty masz?
- nie... normalnie wystarcza mi zegar na kuchence.
- hmmm.... pójdę sprawdzić godzinę w samochodzie.
- czekaj... LAPTOP! ...... osz fak, 7.30!

tutaj nastąpiła typowa krzątanina poranna, tyle tylko że w przyspieszonym tempie i z większą ilością kurew na ustach. bo naprawdę trudno nakarmić dziecko, które zwykle rano do śniadania ogląda bajkę i nagle tej bajki dostać nie może. płacz, histeria, jogurt na suficie, kilka przełkniętych kurew i dwie zmiany t-shirtów.
no ale spoko, wychodzimy, zje w żłobku.
dzieciak: buty, czapka, szalik, kurtka. plus pieprzone zielone balony pętające się pod nogami, bo dzisiaj Dzień Koloru Zielonego. ja - jakiś but, jakaś szmatka na grzbiet. IDZIEMY.

- aaaa...!!! brama się nie otwiera, nie ma prądu przecież!
- yhym... dobrze, że nie parkujesz w garażu, bo byś nie wyjechała.
- ale przecież właśnie nie mogę wyjechać! da się otworzyć bramę bez prądu? mamy taki specjalny kluczyk??
- nie mamy. znaczy może i GDZIEŚ mamy, ale raczej uznałbym go za trwale zgubiony.
- jak zgubiony?!? szukać! szukać ale już...!

zaczynamy szukać. nie ma.
dziecko robi mi się czerwone na pyszczku, ale w pełnym umundurowaniu zajęło się wraz z kotem intensywnym unicestwianiem balonów, więc co chwilę dochodzi głośne BUM!
Holender też szuka.
i nie wiem, czy to jest cecha wspólna dla wszystkich mężczyzn, ale ci, których znam, szukają zawsze tak, jakby byli tornadem. mrocznym księciem siejącym popłoch i zniszczenie. zostawiają za sobą wybebeszone szafki, pootwierane szuflady, dokumenty rozrzucone na blatach, rozbebeszone segregatory, rozpirzgnięte długopisy i pogniecione kartki zmieszane z ubraniami na podłodze.

ale nigdzie nie ma kluczyka do bramy. no nie ma. NIE MA.
jesteśmy uwięzieni we własnym domu.

nagle przychodzi oświecenie!
- brama dla traktora!!!
- brum brum!! - mówi dziecko i zaczyna jeździć swoim traktorem po kocie. kot nie docenia tej pieszczoty i prychając skacze z kanapy przewracając Brunona. wycie, kwiczenie, obrażone miny, zaglutowany nos, kępki sierści unoszące się w powietrzu...
Holender otwiera naszą zapasową bramę, która prowadzi do łąki z tyłu posesji, tak żeby traktor mógł tam wjechać i raz na jakiś czas skosić trawę.
- nooo, teraz już wszystko pod kontrolą! - cieszy się Holender i wraca do golenia niewidzialnego dla innych zarostu.

ubieram jeszcze raz siebie i dzieciaka, bo przecież zdążyłam nas już rozpłaszczyć na czas poszukiwań klucza do bramy. z zielonych balonów zostały tylko marne strzępki, a JEDYNY zielony t-shirt od dwóch zmian ubrań jest już brudny, więc moje dziecko w Dzień Koloru Zielonego pójdzie do żłobka totalnie zielone, czyli nieprzygotowane.

po założeniu bucików, decybel jak zaczarowany przykleja się do lodówki i krzyczy AM AM! co za podły gad, naprawdę. jak go karmiłam, to oczywiście nie chciał niczego przełknąć, a jak się spieszymy i WRESZCIE wychodzimy, to nagle AM, jakbym go głodziła.
arghh...
dobra, parówka w łapę i idziemy. IDZIEMY.

przy wyjściu zauważam, że akacja jest nadal zielona, więc zrywam kilka liści, czuję się mniej beznadziejną mamą i idziemy do samochodu. myślę o taśmie klejącej i przyklejeniu tych liści do ubranka, ale odpuszczam. jeszcze będą mówić, że go za szamana przebrałam, albo coś... i tak już jesteśmy postrzegani jako dość egzotyczna rodzina, nie trzeba tego podsycać przebraniem dziecka za krzak.

wsadzam umazanego parówką dzieciaka do samochodu. i już WIEM, że od teraz moje piękne i czyste auto pozostanie jedynie piękne. oraz że zapach parówki pozostanie w tym wnętrzu na zawsze...
pakuję się sama za kierownicę i ruszamy. RUSZAMY!
ruszamy przez mój trawnik. pomiędzy lampami ogrodowymi, osssstrożnie. przez rabaty, pomiedzy drzewkami i krzewami. bo przecież muszę przejechać z miejsca gdzie zaparkowałam samochód na drugą stronę działki, żeby wyjechać bramą traktorową.
jedyna satysfakcja, to przejeżdżanie po kretowiskach. to znacznie lepsze niż ich deptanie. ha! taka mała zemsta... :)
wszystko szło gładko aż do momentu wyjazdu na drogę. jakiś rów się tam trafił. samochodem zachwiało i wtedy usłyszałam MIAAAAU!
odwracam się do tyłu, a tam niepojęcie głupi kot siedzi na moim dziecku i wpieprza jego parówkę...
wpieprza i opieprza mnie, że samochód się trzęsie i on nie może spokojnie jeść.

ale musicie czuć tę scenę. ja wkurzona jak dziki dzik, włosy rozwiane jak młody szopen, dziecko umazane parówką, ale dziwnie ciche (może kupsztali?!?) kot siedzący na dziecku i wpieprzający parówkę krzyczący na mnie, że źle prowadzę...
a do tego czeskie wycie z radia w tle (bo mieszkamy tak blisko granicy i tak daleko od cywilizacji, że żadnego rozsądnego polskiego radia nie łapiemy).
zacnie. naćpany wariat by tego lepiej nie wymyślił...

cała będąc tykającą bombą oglądam się na dom, a tam półnagi Holender macha nam z okna i kciukami pokazuje, że wszystko jest git i żebym ten dołek prawą stroną objechała.

LITOŚCI...
kot out. OUT!!! natychmiast!!!
przysięgam, wyrzuciłam go przez otwartą szybę, a tuż za nim poleciały resztki parówki. ale spoko, samochód wtedy stał.
jakoś wytoczyliśmy się na drogę, ale nie odważyłam się sprawdzić stanu trawnika i rabat.

to pierwszy poranek od dawna, kiedy nie potrzebowałam kawy :-)

niedziela, 2 listopada 2014

lokalna egzotyka

mieszkam na Śląsku już niemal 1,5 roku, ale pewnie rzeczy nadal mnie zadziwiają.
niby wiedziałam, że nowe życie tutaj będzie diametralnie inne od tego, które miałam w warszawie, ale nie można się przygotować na wszystko.

niby nie spodziewałam się, że w Raciborzu będę miała Starbucksa, albo inną kawową sieciówkę, ale jak przyjechał do mnie znajomy ze stolycy i chciałam z nim odbyć biznesowe śniadanie, to się okazało, że sorry, ale albo Statoil, albo McDonald's, bo wszystko inne otwarte od 9 lub 10, więc wylądowaliśmy u mnie w s...salonie ;-)

do kina się wybrałam z koleżanką. lokalnego. troszkę tylko śmierdziało pleśnią, ale:
miejsca na nogi było tyle, że z ledwością udało mi się moją nie-aż-taką-krótką raciczką dosięgnąć do fotela przede mną. najdroższy możliwy bilet (bez ulg, w weekend) kosztuje 16 zeta. przed filmem nie wyświetlono ANI JEDNEJ reklamy. było bosko :-)

z okazji bycia osobą niezatrudnioną (bo gdyż "niepracującą" mi przez palce nie przejdzie), mogę wybierać się na shopping spożywczy o porach absolutnie wcześniej dla mnie niedostępnych, np. o 11 rano. zwykle jest to świetny pomysł, bo w moim lokalnym centrum rozrywki światowej, czyli CH Auchan, grasują tylko mi podobne istoty.
ale nie w czwartek.
bo gdyż w czwartek w Auchan, jak była mi łaskawa wyjaśnić pani kasjerka, jest Dzień Emeryta.
japierdolękurwamać... przepraszam, ale nadal na wspomnienie dostaję palpitacji serca. otóż wyglądało to tak, jakby od dnia następnego w naszym kraju miało zabraknąć cebuli, ziemniaków, buraków, jabłek i kwasu chlebowego. oraz oczywiście szyny, kiełbas i jaj. na worki tego brali, przysięgam. te zaszuszone staruszki. ile to takie chuchro może zjeść tych ziemniaków?! i ile potrzebuje cebuli się pytam? codziennie robią sobie zupę cebulową, przyrządzają 20l smalcu z cebulką na zimę i nacierają się syropem cebulowym przed snem?
a zresztą - co mnie to, niech se żrą cebulę i zagryzają burakami, spoko. tylko czemu ZAWSZE muszą te babcie stać na środku alejek?! a jak idą, to oczywiście muszą iść absolutnie mega wolno, ale tak żeby nie dało się wyprzedzić... i zawracać w najmniej oczekiwanym momencie, bo przecież zapomniała o worku marchewki...
naprawdę, babcie mnie rozwaliły. bo jedna babcia spoko, nie jest groźna. ale w stadzie, to one są naprawdę zabójcze. a nie zna życia ten, kto nie przeżył Dnia Emeryta w czwartek w Auchan i nie musiał się zmagać ze stadami dziarskich babć i dziadków.
takie to to schorowane i zagubione niby, nie? ale umysł jak żyleta! zbierają te punkty na karcie emeryta i kłócą się przy kasie, że nie nienie, wcale nie powinni mieć 428 punktów, tylko 530, bo przecież ziemniaki liczą się dzisiaj podwójnie, a 20 punktów wykorzystali, żeby kupić znicze w promocji 50%, plus z gazetką mają trzeci worek buraków gratis, itd.
kto wymyśla te zasady?!?
siedzi sobie w HQ firmy Auchan na Polskę jakiś biurw i knuje. ha, zaskoczę ich tym razem. tak zagmatwam zasady, że żaden się nie połapie i weźmie drugą doniczkę chryzantem, bo będzie sądził, że półdarmo, ale NIE! ha!
ale dziadków nie oszukasz. oni zaraz po tym, jak rozwiążą już wszystkie krzyżówki z TeleTygodnia biorą się za rozkminianie regulaminów promocji Auchan. zwykły korpoczłowiek nie ma z nimi najmniejszych szans, bo przecież zaczyna pracę o 9 i kończy o 18, a dziadki nie śpią od 4 rano, a z korzystania z promocji uczynili swoisty sport...
RATUNKU.

ale wiecie, co naprawdę jest inaczej i co za każdym razem mnie rusza?
to, że jak wyjdę u siebie na wsi do sklepu, to po drodze słyszę jakieś 10-20 razy "dzień dobry", chociaż nie znam nikogo.
w swoim bloku w wawie miałam kilka knajp, do których chodziłam regularnie, sklepy w których kupowałam prawie codziennie. spotykałam wciąż tych samych ludzi, ale nikt nie mówił sobie "dzień dobry", nawet sąsiedzi w windzie...

no i oczywiście język. nadal jak widzę "szef kuchni poleca golonko", to mam ochotę wziąć flamaster i to poprawić na polski ;-)

poniedziałek, 20 października 2014

błogosławiony żłobek

oto nastał najszczęśliwszy dzień w moim krótkim życiu matki.
decybel został wysłany do żłobka.

ja mam nadzieję odzyskać własne życie. on, mam nadzieję, uzyska kilka social skillsów i przestanie być dzikusem ze wsi :-)
a dodatkowo nauczy się gwary śląskiej.

myślałam, że będzie mi trudno, że bo ja wiem... no sraczki dostanę z przejęcia, albo chociaż łza mi się zakręci. ale NIE. nie nie nie.
jest bosko!
pierwszy raz mogłam ogarnąć dziecięcy syf z poczuciem, że ma to jakikolwiek sens, gdyż przez najbliższe kilka godzin nikt go nie będzie generował.
pierwszy raz usiadłam z kawą i wypiłam ją gorącą!
pierwszy raz zrobiłam sobie dorosłe śniadanie i pożarłam je bez dzielenia się! (no dobra, koty trochę wyżebrały, ale to się nie liczy)
pierwszy raz włączyłam laptopa w ciągu dnia i mogę z niego skorzystać!
pierwszy raz mogę pojechać na zakupy, pocztę, siłkę, basen, do fryzjera, albo po prostu posiedzieć przed tv. SAMA.

nikt, kto nie spędził roku w domu z dzieckiem nie zrozumie, jakie to piękne uczucie :-)

tak wiem, choroby żłobkowe nas dopadną i zniszczą sielankę.
jasne, będzie tydzień w domu, tydzień w żłobku... ale ale... i tak jestem na tym wygrana, bo to oznacza TYDZIEŃ w żłobku :-)

bym się normalnie upiła ze szczęścia, ale przecież muszę odebrać gada.
no, ale to jakoś wieczorem. a sa sa sa! ;-)
a póki co - jest BOSKO. po raz pierwszy od baaaaaaardzo dawna.

wtorek, 14 października 2014

babie nie dogodzisz

w ramach wychodzenia do ludzi i robienia czegoś dla siebie, spakowałam decybela i pojechaliśmy do babci pod Warszawę.
plan był taki, że ukochany wnuczek płci męskiej zostaje z dziadkami, a ja urywam się ze smyczy i spotykam się ze znajomymi, dawno nie widzianymi dobrymi knajpami i kulturą wysoką.
tak.
plan niestety nie przewidywał choroby małego gada, która to uziemiła mnie w domu. na wsi. tyle tylko, że na wsi pod stolycą i w towarzystwie rodziny.
udało mi się RAZ wyrwać z domu.
przejechałam przez swoje warszawskie osiedle i ryczeć mi się chciało.
tyle nowych knajp.
tyle starych knajp, które uwielbiam.
ten mały sklepik, w którym jest więcej fajnych rzeczy niż w całym wielkim hipermarkecie, do którego ze śląskiego domu mam najbliżej.
ci ludzie, którzy nawet idąc po chleb wyglądają, jakby stali przed lustrem ze dwie godziny, żeby dopracować stylizację...
to życie, które nie kończy się o 18-tej.
eh eh eh.

ale też postałam godzinkę w gigantycznych korkach, 15 minut szukałam miejsca do zaparkowania mojego wiejskiego czołgu i tylko troszkę pogadałam z bratnią duszą. czyli typowe warszawskie zawracacie dupy - żeby zrobić cokolwiek, trzeba się najeździć (nastać w korkach), stracić masę czasu i pieniędzy.

a gdy tylko Brunon pod opieką babci i prababci wydobrzał, wróciliśmy na swoją śląską wieś.
i tak, fajnie było wyjść do ogrodu i huśtając dziecko uzbierać grzybów na kolację.
i tak, fajnie widzieć, że koty są w kocim raju.
i tak, fajnie mieć piękny widok z okna, brak ryczących ulic w okolicy, ciszę i spokój.

ale jestem chyba na etapie, że nigdzie nie jest mi już dobrze, bo ani na wsi, ani w mieście nie jestem w swoim naturalnym środowisku. miasto mnie drażni, ale wieś usypia i dołuje.
i gdybym nawet mogła coś zmienić, to naprawdę nie wiem, co gorsze ;)
masakra...

i kurcze nie wiem, czy to właśnie objawia się u mnie typowe polskie narzekactwo, czy generalnie ludzie tak mają, że nigdy i nigdzie nie jest im idealnie na dłuższą metę.
ehhh...

a zima się nawet nie zaczęła... ba, jesień się nawet nie zaczęła, bo co to za jesień, skoro jest nadal ponad 20 stopni.
eh eh eh...

niedziela, 5 października 2014

odejdę jesienią

wszystkie przykre rzeczy, te naprawdę złe, spotkały mnie jesienią.
śmierć bliskich, upadek ważnych związków, rozwalenie auta, strata pracy, itd.
wszystko co złe, czeka na jesień, żeby przypieprzyć między oczy zmoczone zacinającą mżawką i zmęczone wypatrywaniem słońca we mgle.
bo tak. bo fakap wiosną, czy latem, mógłby może być olany, prześmiany, zajedzony arbuzem i popity szampanem. jesienią za to na bank trafi w środek serca i centralnie pod berecik, żeby mózg przeorać.

a więc - ta jesień też jest jakby więcej fatalna.
rok temu pewnie też nie byłoby najlepiej, gdybym była w stanie chociażby powiedzieć, jak się nazywam i jaki numer buta noszę. bo gdyż po urodzeniu dziecka, człowiek przestaje być człowiek, a staje się więcej wyspecjalizowaną maszyną do obsługi bachorzęcia. zero miejsca na własne odczucia...

ale rok później, rok po urodzeniu dziecka, matka ma akurat tyle czasu dla siebie, żeby do niej dotarło - WTF, co się do cholery dzieje z moim życiem i dlaczego to nie przypomina Dynastii, ani nawet Mody na sukces, a bardziej jednak Klan i to z domieszką Buki.

dopadła mnie depresja związana ze zmianą wszystkiego, począwszy od rodzaju obuwia, które noszę, po język, jakiego używam... zmieniło się moje życie zawodowe z nadaktywności (biorąc pod uwagę mój wiek i płeć) na absolutne zero. zmieniło się moje życie towarzyskie z przenadmiaru możliwości życia "gwiazdy" w stolycy, po zerową ilość wyjść na browar z lokalnymi przyjaciółmi.
nie widuję rodziny, przyjaciół, sushi, ludzi z którymi chciałabym porozmawiać, korków, przecen, bonusu rocznego na koncie, zaproszeń od warszawskich headhunterów, propozycji współpracy biznesowej w skrzynce pocztowej i talonów na masaże gorącą czekoladą, kamieniami, czy odchodami rzadkiego gatunku lisów z ameryki południowej...
za to płacę za gaz więcej niż za kredyt za zajefajne mieszkanie w stolicy, lisy przekopują mi trawnik w poszukiwaniu larw, czy kurwa skarbów oraz kret pomimo lania mu hektolitrów wywaru z lawendy, czosnku i innych zabiegów POWRÓCIŁ jebaniec.
jestem prawie pewna, że jesienią, pytanie tylko którego roku, zwinę żagiel... jesień naprawdę nie jest moją porą roku. mimo grzybów, kolorowych liści i świeżego powietrza pachnącego mrozem.
jesienią dostaję w twarz, żołądek i serce. w zasadzie co roku... :(

jest mi trudno, jest mi źle, gdzie jest mój kokon?!?

i pewnie by mi się nie ulało, gdyż mocno pilnuję bilansu płynów w jolce ostatnio.
ale dziecię moje ząbkuje.
ząbkuje tak, jakby kurwa miało za ojca wilkołaka.
albo było półrekinem, a nie półholendrem.

nie śpi, nie je, sra na zielono.
z paszczy jedzie mu jak z "murzyńskiej chaty" (bez obrazy), a pulpit i wszystko dookoła siebie ma zawsze obleśniacko mokre od śliny.
z mojego nieżycia zrobiło się ćwierćnieżycie.
nie miałam specjalnie czasu na zabiegi pielęgnacyjno-kosmetyczne w łazience, bo wiadomo - małe dziecko.
teraz nie mam czasu na umycie zębów i nalanie sobie wódki i przynajmniej zmieszaniu jej z sokiem :(

ratunku...
byle do wiosny?
byle do miasta?
byle do innego życia?

ten wpis powstawał trzy dni. stop. ratujcie. stop. przyślijcie wódkę. stop.


piątek, 5 września 2014

W podróży

Jedziemy na wakacje. Zaplanowane, dawno zabukowane, wyczekane.
Południe Francji, zgodnie z holenderskim zwyczajem. Polski kierunek wakacyjny - Chorwacje - zaliczyliśmy wcześniej, a szanse na spolszczenie lub sholendrzenie potomka muszą być równe ;-)

Jedziemy.

Planowaniem podróży zajął się Holender, ja się zajęłam pakowaniem. 

I doprawdy nie wiem jak to sie stało, ale zabraliśmy 23 pary butów. Na 2.5 tygodnia. Na troje. A Brunon dopiero zaczyna sam chodzić...
Z pewnością powinniśmy się leczyć, ale terapia będzie droższa niż kolejnych kilka par... ;-)

Cudem jakoś upchnęliśmy te 16 walizek i toreb w samochodzie i chyba będziemy musieli coś sprzedać, wyrzucić, albo wysłać do domu pocztą, bo przecież zakupy we Francji są obowiązkowe. I nawet jeśli nie kolejne buty, czy ubrania, to przecież kilka kartonów wina i szampana musi z nami wrócić!

Jedziemy i jedziemy, korki, rozkopy, wykopy, prace archeologiczne, pastowanie asfaltu, wszystko jedno. Jedziemy, chociaż głównie stoimy.
Czesi mają zdecydowanie za dużo kasy na drogi, bo naprawiają na raz wszystko co mają... Totalna masakra.
A jak tak stoimy, to przecież z nudy człowiek zacznie nawet i rozmawiać. Chociaż jak wiadomo rozmowy są mocno przereklamowane...

- Fajnie! - mówię, chociaż wcale fajnie mi nie jest z plaskatą dupą od siedzenia przez tyle godzin - Brunosław zaliczy kolejny kraj, a przecież ma dopiero rok!
- No, fajnie, fajnie, superfajnie extra cool - powiedział jak zwykle zbyt optymistyczny Holender.
- Ja w sumie też się cieszę, zwiedziłam prawie całą Europę, ale w Szwajcarii chyba nigdy nie byłam.
- Hmm...
- A Ty byłeś kiedyś w Szwajcarii?
- Hmm... Chyba tylko przejazdem.
- No to bosko, pierwszy raz dla wszystkich!
- No super, super, koniecznie musimy to zrobić! Może wiosną?
- Jaką wiosną, jesień prawie mamy.
- Wcześniej chyba nie damy rady, co?

I tak sobie rozmawiamy jak głuchy ze ślepym i do tego głodnym. I za cholerę się dogadać nie możemy i oboje podejrzewamy u siebie nawzajem początki choroby psychicznej...

Bo pomimo wspólnej podróży, planowaliśmy spać w różnych miastach i krajach...

Genua vs. Genewa :-)

Ja byłam przekonana, że kolejną noc spędzamy w Genewie. Nawet na kawę nas umówiłam ze znajomą, zwiedzanie miasta szybkie przygotowałam.
Wszystko fajnie, tyle że Holender hotel w Genui zarezerwował. W słonecznej Italii, bo Szwajcarii nawet w planach nie było...

I po polsku pomiędzy Genewą i Genuą jest znacznie więcej różnicy niż w pongliszu z domieszką holenderskiego...

wtorek, 19 sierpnia 2014

Płacz w kuchni

Moim ulubionym numerem, takim trickiem popisowym, jest rozkruszenie w dłoni kilku papryczek chilli w czasie robienia kolacji, a po kolacji zdejmowanie soczewek tą samą łapą. 
Mycie rąk po drodze niczego nie zmienia, nie próbujcie tego w domach.
Piecze tak, że wypala wzrok i przez siedem dni widzi się na czerwono ;-)

Ale dzisiaj płakałam w kuchni nie przez cebulę, czy chilli w oku.
Smuteczek mnie dziś dopadł, gdy zrobiłam sobie ostatnią zieloną herbatę z młodych listków. Herbatę przywiezioną z wyjazdu do Chin.
Jakiś czas temu skończyły się też ostatnie zapasy przypraw przywiezionych z Indii i mimo że już dawno straciły swą moc, bo to strasznie dawno temu było, to jednak prawie płakałam.
Anyż, kardamon, cynamon, sos rybny, powidła śliwkowe, Syria, Liban, Tajlandia, Japonia.
No i piekielnie ostre pikle z Mauritiusa. Jeeeej, jakie były dobre z kuskusem, bez pikli nie mogę nawet na niego patrzeć ;-)

Chilli, herbatę, sos ostrygowy, czy goździki można kupić wszędzie, jasne. Ale dla mnie koniec moich podróżniczych zapasów spożywczych, to coś więcej niż tylko konieczność zakupów. To nawet więcej niż wyblaknięcie zdjęć z podróży. To zanikanie ostatnich śladów mojego życia przed dzieckiem :-(

Skończyło się rumakowanie, wycieczki do Azji i samotne wakacje na odległych wyspach :-/
W tym roku Chorwacja i Francja. Basen, leżak, dobre wino, 5 gwiazdek, willa z basenem. Cudownie! 

...ale Azji żal jak niewiemco :-(

środa, 13 sierpnia 2014

pieniądze nie śmierdzą, ale potrafią boleć

Wiem, że o pieniądzach mówić nie wypada.
Ale dzisiaj muszę.

To może od początku.
Nie że od jajka i kury, albo wielkiego wybuchu, ale prawie.

Rzuciłam robotę w Warszawie, gdy brzuch przesłaniał mi ekran monitora, a w toalecie spędzałam więcej czasu niż za biurkiem, słowem - pod koniec ciąży. Rzuciłam, bo wybrałam życie na śląskiej wsi u boku faceta, dla którego pracę rzucić byłam gotowa. Duża sprawa, ale nie o tym ten wpis.

Zawsze miałam szczęście w życiu, ale jestem przekonana, że stanowisko i zarabiane pieniądze zawdzięczałam sobie, swojej pracy, kwalifikacjom i podejściu do życia. Tak, trzeba mieć farta, żeby tak jak ja nie szukać pierwszej pracy, a mimo wszystko znaleźć zarąbistą. Ale samo szczęście w pięciu się po drabinie na rynku pracy nie wystarcza. Trzeba mieć też jaja, żeby zawalczyć o siebie, żeby zmienić frajerską pracę na mniej frajerską, żeby nie siedzieć na dupie i narzekać, jak jest źle, tylko poszukać lepszego. I robiłam to wielokrotnie i być może fartem, ale zawsze kończyło się to dla mnie dobrze.
I z takim oto nastawieniem, przekonaniem, że jestem czegoś warta i że poradzę sobie w każdych warunkach, skoro dałam sobie radę w Warszawie, zostawiłam szklany biurowiec, miejsce postojowe, premie, ubezpieczenia, kawomaty, lancze na mieście i przefajny zespół.
Po roku siedzenia (ha ha, dobre sobie) w domu z dzieckiem, stwierdziłam, że spróbuję znaleźć coś ciekawego do zajęcia się poza domem. Pracę w sensie. Najlepiej w okolicach zawodu, bo przy koszeniu trawników mogę się wykazywać we własnym ogrodzie w weekendy.

Ofert wpadających w (i tak mega już rozszerzony) nurt moich poszukiwań było bardzo niewiele, ale coś tam było. W Katowicach na ten przykład... Nic to, że do Katowic mam ponad godzinę drogi i że dojazdy kosztowałyby mnie coś koło 3k miesięcznie. Liczy się ciekawa praca, a finanse z pewnością jakoś da się dograć.
Rozesłałam CV i zaczęło się.
W sumie odezwało się zaskakująco dużo firm. No ale papiery mam przecież dobre, że tak nieskromnie dodam ;) Z niektórymi rozmawiałam przez Skype, z innymi się spotykałam, a jeszcze inne wysyłały mnie na przedziwne testy psychologiczne celem poznania mojej prawdziwej natury, hłe hłe.
Tak czy siak, póki co nic z tego nie wyszło. Bo gdyż:
- ma pani za wysokie kwalifikacje i po kilku miesiącach nam pani ucieknie
- ma pani zbyt duże doświadczenie w zarządzaniu dużymi zespołami ludzkimi, nie możemy pani zaoferować nikogo do pomocy, to jest jednoosobowy dział, więc po kilku miesiącach nam pani ucieknie
- nie możemy pani zaproponować niczego ciekawszego, od tego, co pani do tej pory robiła - nie ta skala, nie te budżety, nie tacy ludzie, więc nam pani po kilku miesiącach ucieknie
- mieszka pani za daleko, 1,5h w jedną stronę przy małym dziecku nie jest do zrobienia, więc po kilku miesiącach nam pani ucieknie

I tak dalej.
Ale to są wszystko argumenty z tak zwanej dupy. Gdyż o dupie można, a o pieniądzach nie wypada.
Oni wszyscy, ci moi niedoszli pracodawcy, wiedzieli, że nie mogą mi dać tyle, ile zarabiałam w Warszawie. Ja też to wiedziałam. Ale oni wiedzieli lepiej. I nawet jak o pieniądzach nie rozmawialiśmy, to przez pieniądze rozmawiać przestawaliśmy.

Trochę mnie olśniło, gdy zaaplikowałam na stanowisko managera w lokalnej firmie produkcyjnej. Przy składaniu papierów była ankieta, a w ankiecie pytanie - ileż to ah ileż drogi kandydacie chcesz zarabiać? I widełki co tysiąc od 1 do 7+. Oczywiście zaznaczyłam 7+ (no trudno), na co w HRach zareagowali najpewniej tarzaniem się po pożółkłej wykładzinie, gdyż jak doniosła mi później znajoma, manager w tej firmie zarabia 3-4k i tylko z trzeźwymi kandydatami, którzy nie przekroczyli tego limitu w ankiecie prowadzone były rozmowy...

I z każdą jedną rozmową byłam mądrzejsza. Chociaż nigdy nie oczekiwałam warszawskich pieniędzy.
I z każdą jedną rozmową goręcej zapewniałam, że zdaję sobie sprawę z finansowych realiów tego regionu. Chociaż za cholerę aż do dzisiaj sobie nie zdawałam...

Bo dzisiaj poszłam na rozmowę.
I usłyszałam słynne i wyczekiwane: no to ile pani jolu.
Jakbym duszą handlowała, albo cnotą przynajmniej.
 - Ile by pani chciała zarabiać? - Pyta się mnie pan prezes, właściciel.

A ja szybko, w głowie, po cichutku, nie zdradzając się miną, myślę, że no ile, ile... To, co miałam ostatnio + 10%, bo przecież zawodowo się rozwijam, a nie uwsteczniam, więc niby dlaczego miałabym zacząć zarabiać mniej...
Ale że biorę poprawkę na region, w którym przyszło mi żyć, to myślę, że gdybym dostała połowę tego, co miałam, to w sumie mogłoby być. Samotną matką nie jestem, gigantyczny kredyt na mieszkanie został spłacony przy okazji emigracji z Warszawy, więc dałabym radę.
Ale że patrzę na tę firmę, na tych szarych ludzi, na brak sushi barów w okolicy i zero oznak pana kanapki rano i że no kurcze, połowy tego co miałam, to nigdy tutaj nie dostanę, to mówię 1/3 moich ostatnich zarobków i jednocześnie ganię się w myślach, bo przecież nie tak się powinna rozwijać moja kariera...
Pan prezes robi wielkie oczy, niepolitycznie bardzo. Niepolitycznie też uśmiecha się pod wąsem i obracając sprawę w żart, oznajmia, że miałam chyba na myśli rynek warszawski podając tę kwotę. I twarz ma więcej taką sugerującą, że odklejona od rzeczywistości być muszę, bo gdyż, jak wyjaśnił i domyślać się nie musiałam, kwota którą podałam jest mniej więcej o połowę za wysoka.
Mrugam nerwowo i pewnie bym usiadła, gdybym już nie siedziała.
Rozglądam się za kamerami, oczekuję dalszych wybuchów śmiechu, obrócenia wszystkiego w żart. Ale nie. To było na poważnie. Zadziało się. Słowa stały się oznajmioną i objawioną prawdą prezesowską, nie ma żartów, a zajady ze śmiechu nie pękają.

Czyli że miałabym zarabiać 1/6 tego, co zarabiałam.
Weźcie sobie wasze pensje, podzielcie je przez 6 i wyobraźcie sobie, że od jutra macie taką kasę za swoją pracę. Sześć razy kurwamać mniej. Sześć.
Serio, zróbcie to... I naprawdę bez znaczenia jest kwota wyjściowa. Ktoś wam nagle proponuje, że za powierzoną wam pracę, zapłaci wam 6 razy mniej.
Jest to przedziwne uczucie. Pomieszanie frustracji z elementem rozrywkowym, niedowierzania, żalu i przeliczania na ile rzeczy, do których przywykłam (np. samochodu) by mi nie wystarczyło.

Podziękowałam, pożegnaliśmy się i wyszłam.
Wyszłam bez słów odpowiednich by to skomentować. Bo coś jest z tym światem nie halo. Albo z tym warszawskim, albo z tym śląsko-małomiastowym. Chleb z grubsza kosztuje wszędzie tyle samo. Litr mleka, benzyny, mineralki. Samochody są tak samo drogie w stolycy, jak i w Katowicach. A wódka nie pomaga na problemy finansowe zarówno tutaj, jak i tam, a mimo to miałam silną ochotę się napić. Bo uzmysłowiłam sobie... nie, inaczej - odczułam na własnej skórze, jak przedziwnie niesprawiedliwie rozdawane są karty w życiu.

Warszawiacy. Wiem, że maciek kredyty, jako i ja miałam. Wiem, że przepłacacie za dobry chleb, jako i ja przepłacałam. Wiem, że narzekacie na korki i wyzysk w korporacjach, jako i ja narzekałam. Ale podzielcie swoją pensję na 6 i za tę 1/6 spróbujcie przeżyć. Nawet nie wliczając w to życie raty za mieszkanie...


I tak, wiem. Zarabiałam w Wawie wyjątkowo dobrze, nie wszyscy tak mają i nie wszyscy musieliby dzielić przez 6, albo nawet przez 2. Ale też prezesem banku nie byłam, ani w zarządzie wielkich spółek nie siedziałam, są zatem tacy, mnóstwo ich się po wielkich miastach pałęta, którzy zarabiają wielokrotność tego, co ja. I dobrze im tak :)
Ja byłam przeciętną, warszawską korpopłotką, która zarabiała bardzo przyzwoite pieniądze i się do tego przyzwyczaiła... Średnia przeciętnej ;)
Ale średnia średniej nie równa...

Myślę, że dzisiejszy dzień przekonał mnie wreszcie, że nie ma wyjścia. Muszę zacząć coś swojego, bo jak mam pracować za (pół)darmo, to w zasadzie dlaczego nie na własny rachunek? ;-)

Ah. I tak mi się przypomniało... Kiedyś, dawno, w poprzednim życiu, zarabiałam na blogu więcej niż to, co mi dzisiaj zaproponowano.
Śmiech przez zły, słowo daję... :-/

sobota, 9 sierpnia 2014

macierzyństwo odczłowiecza


Całe życie uczy nas się, jak się zachowywać przy stole, że talerzyk pod kanapkę, że generalnie nożem i widelcem, a bezę to najlepiej pożerać wyłącznie wzrokiem, gdyż w biodra i inne fałdki idzie.
Maniery przy stole, zasady spożywania posiłków, desery, aperitify, szczypce do lodu, wszystko mamy obmyślone i przećwiczone do perfekcji.
Aż do momentu, gdy zostaje się rodzicem...
Wtedy człowiek z cywilizowanej istoty, przeistacza się w coś pierwotnego, w zwierze dzikie (przy czym nie mówię tu o kotach, bo one to wiadomo - bułkę przez bibułkę, nawet jeśli na śmietniku).
Serio.
Niby posiadanie dziecka wzbogaca, uwzniośla, sprawia, że jesteś lepszym człowiekiem.
Niby.
Bo to wszystko bzdura jest...

Ja odkąd mam dziecko obserwuję u siebie wyłącznie atawizm.

W restauracji. Jem, jak nigdy nawet na obozach przetrwania nie jadałam... ;-)
Jak mam szansę, to wszystko dziabię sobie na małe kawałki, żebym jedną ręką w możliwie najkrótszym czasie mogła wepchnąć sobie cały posiłek do paszczy.
Jak mam szansę.
A jak nie, czyli jeśli decybel przechwyci moje sztućce zanim się obsłużę, to jem ręką. Nie zawsze, ale często.
Wtykam młodemu kluskę do paszczy. Nie widelcem, bo raz że pewnie mi go już zabrał, albo zrzucił ze stołu, a dwa że z widelca niebezpiecznie. Więc palcami. Ale młody kluskę weźmie, albo i nie. A przecież nie będę jej trzymać, gdyż musiałabym ją trzymać w jedynej wolnej dłoni, którą mam. Drugą trzymam decybela, żeby się nie zwalił z moich kolan, nie przewracał kieliszków, nie grzebał w torebce pańci przy sąsiednim stoliku, albo nie ubrudził zafajdanymi łapami białej bluzki kelnerki.
Więc kluskę, którą wzgardził młody, zjadam ja. Bo co mam z nią niby zrobić?
Rękę mam w sosie, klusce, pomidorze... I co? No nic. Brudną ręką łapię za sztućce i jem dalej. Jeśli nadal mam swoje sztućce, jeśli nie, szukam ich na podłodze i dyskretnie zaczynam używać, jakby nigdy nic...

W domu jest nawet gorzej.
Jemy steki, czy inne coś, co wymaga pogryzienia, rozdrobnienia. Młody chce. Chce i już, nie odczepi się, trzeba dać. Kroisz kawałeczek mięsa, podajesz do paszczy. Wypluwa. Ok, zje kot.
I tak siedemnaście razy. Za osiemnastym masz pewność, że nie zje, ale litujesz się i chcesz dać, jednak zabawa w krojenie małego kawałeczka już ci się znudziła. Więc co? Odgryzasz kawałek z tego, co ukroiłeś dla siebie. Wyjmujesz z paszczy ręką i dajesz młodemu. Obrzydliwe... ale nie finalne. Bo gdyż młody do paszczy bierze, ale co? Wypluwa... i odruchowo ten kawałek łapiesz. I co? jak nie użyjesz na siłę mózgu, to wkładasz sobie ten kawałek z powrotem do paszczy. MEGA obrzydliwe.
Kilka razy już się na tym złapałam...
Czekam, kiedy zacznę wymiotować do gardła dziecka, jak to ptaki mają w zwyczaju. Zresztą chyba wszystkie matki-zwierzęta karmiące na pewnym etapie idą na polowanie, zżerają myszy / zające / larwy, a po powrocie oddają młodym takie przeżute, połowicznie przetrawione pożywienie, prawda?
Wierzcie mi, rodzice małych dzieci są bardzo blisko zwierząt...

Mówię z jedzeniem w ustach, jem w pozycji półleżącej na kanapie, upadłe na podłogę jedzenie, ale bez widocznych przyklejonych włosów, czy śmieci, uznaję za jadalne i wtykam do dzioba sobie lub dziecku, a łyżka oblizana przez kota jest wystarczająco czysta, by dalej karmić nią decybela.

A wieczorem, gdy już uda się odzyskać swoje życie, bo dziecię śpi, przychodzi kac moralniak.
Tyle lat wpajania zasad, tyle pieprzenia odnośnie który widelec do czego i jak korzystać z serwetki... i co? Jeden niemowlak burzy to wszystko i zanim zdążysz się zorientować, jesz sushi łyżką, bo widelec, pałeczki i twoje japonki służą aktualnie do budowy konstrukcji umożliwiającej przejęcie władzy na świecie.
A przynajmniej tak to wygląda sądząc po minie budowniczego.

sobota, 26 lipca 2014

Bezsenność w Łóżku

Nieprzespana noc. Bo zęby / komary / ból istnienia / za dużo wrażeń / cokolwiek. 
Siorbię trzecie espresso. Jestem jak zombie na plaży. Wkurzona, nieprzytomna, absolutnie poza strefą komfortu, która kończy się na skraju łóżka. Ciśnienie rozsadza mi już czaszkę, ale nadal jestem w niedospaniowym letargu.
I właśnie wtedy, wtedy noszkurwa, gdy wreszcie udaje mi się zwalczyć ziewanie i marzenia o zapadnięciu w sen zimowy mimo środka lata, wtedy co?! Otóż wtedy Szanowny Decybel zwija się w kulkę, przytula, słodko ciamka poziewnie i zasypia...

Argh....!!!

Ale ale. To nie koniec. Ponieważ Diableństwo ma faze sklejenia, muszę, MUSZĘ-gdyż-natychmiast-ryk, tkwić z gadem w łóżku. Niespać w łóżku.
Co za ironia, bo gdyż 10min temu chciałam zabijać za możliwość zalogowania się w wyrku.

Czy jest jakiś odkofeinizator na rynku? :-/

środa, 23 lipca 2014

Przyjaciół się nie wybiera?

Moje dziecko jest dziwne. To żadne odkrycie, bo ani ja, ani nikt kto mnie zna, nie spodziewał się, że coś co osobiście wyprodukuję może być normalne.
Ale ta Mała Rura mogłaby przynajmniej zachowywać pozory. Udawać chociażby poza domem...
Chodzi o wiele spraw, ale dzisiaj w szczególności o przyjaciół mojego dzieciaka. Bo gdyż dzisiaj musiałam się wozić wózkiem przez wieś z wężem ogrodowym. Bo gdyż gad szanowny nie wyobrażał sobie dzisiaj życia bez węża ogrodowego. Takiego metrowego kawałka z końcówką (złączką? pojęcia nie mam jak to się fachowo nazywa). Wynalazł go gdzieś w ogrodzie, pokochał od pierwszego wejrzenia i przez cały dzień mymłał, obgryzał, spał z nim, kąpał się i jadł. Więc i na spacer wąż z nami pójść musiał. Co widziała wieś cała i pewnie jutro w Faktach wszyscy w Polsce zobaczyć będą mogli.



A wąż jest tylko końcówką góry lodowej.
Mamy w domu pierdyliard zabawek, pluszaków, przytulaków, kocyków, gryzaków i nawet dwa (zazwyczaj) żywe koty. Ale oczywiście zabawki są be, wiadomo.
Ćwiczyliśmy już wieszak na spódnicę, z którym wybraliśmy się między innymi na basen i do Castoramy. Wieszak kompromitujący, gdyż głośno obwieszczał rozmiar mojego dupkensa...
Była szczoteczka do zębów, która przejechała w prawej łapce przez trzy kraje w jedną stronę i trzy w drugą i z którą w ręce zasypiał przez ponad tydzień i nawet przez sen nie dał sobie dziadostwa odebrać.
Był też jakże banalny miś pluszowy. Jednakże miś był niebanalnej urody i rozmiarów małej krowy. A musiał z nami chodzić na zakupy, do ogrodu, a nawet do toalety.
Faza niebieskiego durszlaka była nawet zabawna, acz w tamtym okresie staraliśmy się nie jadać makaronu, gdyż Święty Durszlak od Dzieciątka nie mógł służyć do tak prozaicznych czynności, jak odcedzanie kluch.
Najtrudniejsza była chyba miłość do odkurzacza. Naprawdę, nawet jęki i smarki własnego dziecka nie przekonały mnie do zasypiania z odkurzaczem we własnym łóżku podczas usypiania Potwora, chociaż kilka razy byłam blisko złamania się pod wpływem ciągłej presji. Uważam, że za przetrwanie tej fazy należy mi się medal, ale w sumie nie wiem, od kogo miałabym się go spodziewać ;)
Kilka nocy spędziłam też z tubką wasabi. Tak wiem, to absolutnie nie dla dziecka, tylko dlaczego dziecko nie chciało zaakceptować tego wytłumaczenia i upierało się, że jaskrawy kolor oznacza przeznaczenie dla niemowląt?
Zastanawiam się, co będzie dalej... I nie mogę się doczekać fazy wymyślonych przyjaciół. Oni z pewnością nie zajmują tyle miejsca w łóżku i nie wbijają się w żebra ;-)

poniedziałek, 14 lipca 2014

Holandia jest dziwna

Każdy kraj czymś się wyróżnia - ilością przestępstw, spożyciem wódki, zaludnieniem, wyludnieniem, zamiłowaniem do budowania wielkich obiektów, czy jedzenia oliwy z oliwek nawet z deserem.
A Holandia na pierwszy rzut oka jest taka więcej nijaka. Wszystko jest ładnie zorganizowane, wysprzątane i ogarnięte. Zasady chociaż nie zawsze oczywiste, są jasne i przestrzegane. Krowy, rowery, plaskatość.

Ale są takie rzeczy, które zadziwiają.

No bo co innego można powiedzieć o zwyczaju spożywania musu jabłkowego z daniem mięsnym? Tak z boku, jak my przegryzamy ogórka kiszonego. Zadziwiające!

Albo dlaczego mimo że narkotyki są tutaj ogólnodostępne nie widziałam jeszcze nikogo pod ich wpływem, a na holenderskich imprezach, na których byłam tylko Francuzi palili trawę?

No i jak można jeść frytki z majonezem, zieloną fasolkę z gałką muszkatołową oraz uważać coś, co przed usmażeniem wygląda jak psia kupa, a po usmażeniu tak smakuje, za narodowy przysmak? Mówię o frikandel rzecz jasna...

Albo dlaczego w związku z tym, że sklepy są otwarte pół soboty, muszą być zamknięte przez pół poniedziałku?

O, albo piwo. Taki niby piwny kraj, ale jak zamowisz piwo w knajpie, to dostaniesz 0.25l. Duże piwo trzeba zamawiać specjalnie i zazwyczaj dostępne jest tylko z nalewaka.

No i why o why po angielsku Holender to Dutch, a język to nie holenderski, a niderlandzki, co w tłumaczeniu jest także dutch'em.

Holendrzy mają podobno największe spożycie kawy. To nie dziwi biorąc pod uwagę ciągłą zmianę pogody - deszcz normalny, silne opady, mżawka, siąpienie, zacinanie. Generalnie wieczna woda połączona z wiatrem i nieśmiałym słońcem. Bez kofeiny ten naród by zginął, to pewne. Tylko dlaczego ta ich kawa smakuje błotem? Jest nawet gorsza niż amerykańska lura... I ta kropla mleka. Serio, kropla. Smaku nie zmienia, a kolor staje się tylko bardziej mętny. Mniam ;-)

Ciekawe jest też podejście do zwierzątek domowych. Koty i psy są tutaj dla lamerów. Jeśli jesteś miłośnikiem zwierząt masz 12 owiec trzech różnych ras, 4 kozy, dwa konie wyścigowe, dwa takie wielkie włochate, które w razie kłótni z sąsiadem mogą staranować jego dom i ze trzy kucyki, żeby dzieci mogły im pleść warkocze. Króliki, kury, kaczki i gęsi oczywiście też są obecne, ale drobnica się nie liczy.

Holendrzy grają namiętnie w hokeja. Przy czym nazywają hokejem hokej na trawie. A regularny hokej jest tutaj hokejem na lodzie i nikomu nie udało mi się wytłumaczyć, że przecież jest odwrotnie, że prawdziwy hokej to ten krwawy sport na lodowisku, a nie ten z zielonymi od trawy skarpetami.

Poza dużymi miastami ludzie pozdrawiają się na ulicy. Wszyscy ludzie, nie tylko znajomi. Nawet kobiety z PMSem i panowie z kryzysem wieku średniego.
Krótkie hej, palec w górze i tyle. Tylko tyle, a atmosfera jakby inna.

No i nigdzie nie widziałam tulipanów w ogródkach. A to już chyba szczyt wszystkiego w tym płaskim kraju ;-)

piątek, 27 czerwca 2014

Ustawić się jak kuna

Nie wiem, czy jest takie powiedzenie, ale zdecydowanie powinno zaistnieć.

Mamy w domu łasicę. Wydrę. Czy tam kunę domową. Jeden pies, doprawdy.
Bym nie zauważyła, ale elewacja jakoś się w kilku miejscach przyciemniła, a czyszczona i malowana była zeszłego lata...

Widać ślady brudnych łap? Widać...

Małpa jedna, znaczy ta kuna, wprowadziła się cichcem. Niby nic, niby tylko w odwiedziny do kotów, ale się jakoś zasiedziała...
I w sumie co jej się dziwić - też bym została, gdybym miała do wyboru łąkopola i zimną dupensję lub przytulny stryszek i kocie żarcie w garażu...

Moja kuna jest z tych luksusowych. To pewne. Ma do swojej dyspozycji łóżeczko z baldachimem, fotelik (samochodowy), dywan, kilkanaście poduch i oczywiście kilka pojemników z ubrankami. Całkiem ładnie jej tam urządziłam...

Niestety kuna zaczęła przesadzać z imprezami. Po wczorajszej znaleźliśmy trzy dachówki w ogrodzie... Może to nie to samo, co tv zrzucany z 12 piętra akademika, ale jednak wystarczająco blisko.
Żądam eksmisji i uregulowania czynszu moja panno!!!

środa, 25 czerwca 2014

Chwila na przemyślenia

Nie wiem, czy nadal się to praktykuje, ale pamiętam, że gdy ja byłam bachorzęciem i zbroiłam, odsyłano mnie do pokoju celem przemyślenia mych niecnych uczynków. Siedziałam sama w pokoju i knułam plan zemsty na całym świecie, czy tam wyrywałam lalkom włosy, no coś w tym stylu.
Od tamtej pory nikt mnie nigdzie nie odsyłał, nie więził, ani nie zmuszał do przemyślenia swego zachowania w odosobnieniu.
Prócz jednej sytuacji z magazynkiem w pracy...
I jednej wycieczce z wariatem, który mnie zamknął w pokoju hotelowym i uciekł z kluczem.
Ale prócz tego - nic! ;-)

Aż do dzisiaj.
Gdy mój syn-decybel-pierwszy zamknął mnie w toalecie.
Byłam w środku, on na zewnątrz. Naprzeciwko drzwi do toalety stoi oparty o ścianę (modnie albo z lenistwa) obraz.
Dziecko obraz przewróciło na płasko. Tak, że drzwi się zablokowały. Klasyka gatunku, komedia klasy C. Widocznie numer z poślizgnięciem się na skórce banana mu się znudził...

Decybel oczywiście oberwał w czerep obrazem, ale pokwiczał chwilę i mu się znudziło. Odpełzł oblizywać buty, wyjadać kocie żarcie i zrzucać kubki z niedopitą kawą. Wiadomo - małe dzieci zawsze są bardzo zajęte, ledwo wyrabiają z planem dziennym.

A ja utknęłam.
Drzwi zamknięte, otwierają się tylko na kilka cm. Obraz ciężki, zaklinowany, nie do ruszenia...
No i co zrobisz? Nic nie zrobisz.
Można się co prawda zesrać, racja, ale to niczego nie zmieni. Tak samo jak przemalowanie się na fioletowo, albo wołanie kotów na pomoc.

Decybel mnie zamknął w łazience. Dał mi kilka godzin na wyluzowanie, bo przecież gdy niczego nie można zrobić, to po co się stresować?! Dał czas na przemyślenia. Cóż za kochane i troskliwe dziecko!

I powiem Wam, że owszem, spędziłam w toalecie owocny czas. I jak już wyszłam na zewnątrz niszcząc szczotkę do kibla, obraz i drzwi, to miałam całkiem nowy plan na życie.

Od tej pory młody będzie zapalikowany na środku pokoju. Tylko szelki i smycz muszę kupić dla gada...

piątek, 13 czerwca 2014

Sycylia siostro!

Z okazji dnia matki holenderki dostałam błyskotki i kwiaty. Na dzień matki polki dostałam wyjazd na Sycylię. Z koleżanką. Bez dzieci. Na tydzień. SAME.
Sycylia Sycylią.
Jest więcej makaronu niż można sobie wyobrazić.
Jest cieplej niż można sobie wyobrazić.
Jest większy burdel niż można sobie wyobrazić.
No i lody są lepsze niż wszystko co można sobie wyobrazić.

Ale tydzień bez dziecka, zmiany pieluch, bez dyndającej pępowiny, bez szykowania mleka, kaszek, bez plucia zupą, bez ząbkowania i darcia ryja w środku nocy jest lepszy niż każdy inny prezent.

Przyjechałyśmy, namoczyłyśmy się w winie, posypka z piasku przykleiła się do naszych matczynych zadków, a zdjęcie z zachodem słońca wyszło zbyt kiczowate by pokazać je komukolwiek.

Ale wyszło też jeszcze szydło. Z worka. Z oferty all inclusive dla seniorów, którą miałyśmy okazję podziwiać przez te kilka dni.
Kobietom się chce. Nawet jak mają skóry za dużo, nawet gdy włos żółtobiały, nawet gdy gorąc krew gotuje.
Kobiety zbierają pomarszczone dupy w troki i jadą gdzieś same. Z przyjaciółkami. Z klubikiem. Z kołem gospodyń wiejskich?
Jadą. Robią. Zwiedzają. Przeżywają.
Facetów niedobór.
Wiem, że umierają wcześniej, ale singielstwo kobiet widać na absolutnie każdym poziomie wiekowym, począwszy od młodzieży szkolnej na kursie językowym.
Wszędzie same baby.

I tak se patrzyłyśmy na te kobity samotne zachwycające się miecznikiem w pesto, smarujące sobie pomarszczone plecy olejkiem z wyciągiem, rozprawiające o wielkości fal i dzisiejszym księżycu w niedzisiejszych kapeluszach. Z ukrycia, znad parującej michy pasty, znad łyżek parmezanu z dodatkiem cukinii, czy tam odwrotnie.
A wtedy się dosiadły. Duchy z przyszłości. 
Ja z rozjaśnionymi włosami, żeby ukryć siwiznę i kolczykami jak cycki do kolan wiszące. I ona ze zbyt teatralnym makijażem i torebką w cekiny. 
30 lat później.
Uśmiechnęłyśmy się do siebie, wymieniłyśmy bezjęzykowe pozdrowienie i żurawie w talerze.
Jest na co czekać.
Byłyśmy szczęśliwe nad michą klusek.


poniedziałek, 2 czerwca 2014

chora, więc tylko nie do doktora!

Z góry przepraszam, ale muszę. Ulewa mi się...

Życie na wsi jest fajne - sarny, spokój, przycinanie róż i obżeranie się najlepszym chlebem we wszechświecie.
Ale czasami jest jednak najgorsze...
Jezu, jak mi się dzisiaj wyć chciało, pakować walizki chciało, spieprzać do wawy chciało...

Bo gdyż na wsi, czy też może wszędzie poza wielkimi miastami, dostęp do usług medycznych jest KURWA straszny.

Pamiętam, jak lata temu, w innym życiu, oglądałam jakiś reportaż o wiejskich babach, co to umierają na raka szyjki macicy, gdyż NIGDY nie były u ginekologa i nie robiły cytologii. Nooo, względnie były, ale raz na 30 lat.
W głowie mi się to nie mieściło.
Teraz albo głowa mi się powiększyła, albo naprawdę życie na wsi zdziczowuje człowieka, bo w zasadzie to je rozumiem.

Gdyż każda moja potrzeba spotkania się z lekarzem kończy się pianą u pyska (mego), nerwową sraczką i milionem kurw zawieszonych gdzieś pod sufitem mego domostwa.
Nie da się. Po prostu się nie da.

Jak chciałam iść z dzieckiem prywatnie do lekarza na sprawdzenie stawów biodrowych, to zajęło mi to kilka godzin. Bo owszem, doktor przyjmuje od 14-tej, ale rejestracja jest od 11 i nie wolno opuszczać kolejki. Prywatnie. Z niemowlakiem. A i tak się cieszyłam, gdyż ominęłam kilkutygodniowe oczekiwanie na wizytę w szpitalu państwowym oraz miła recepcjonistka wpuściła mnie "bokiem" przed wszystkimi oczekującymi do ortopedy, a pan doktor spóźnił się tylko 45 minut!
Ale i tak czekałam tam kilka godzin, tak? Nieprawdopodobne. Nieprawdopodobne dla kogoś, kto jest przyzwyczajony, że gdy płaci to wymaga i wizyta odbywa się z dokładnością do 10 minut.

W czasie ciąży odbywałam wizyty u ginekologa lokalnie.
Wybrałam najbardziej poważanego, najlepszego, najdroższego, itd. Wszystko z nadzieją, że będzie normalnie. Ale nie.
Telefoniczne umówienie wizyty graniczyło z cudem. Telefon w internecie znaleźć łatwo, gorzej z dodzwonieniem się. Jak to jest możliwe, że jakikolwiek lekarz, który przyjmuje prywatnie, nie jest dostępny pod telefonem? Bo jeśli jest godzinę w tygodniu (godzinę, której nikt nie zna), to w zasadzie tak, jakby nie był...
Fartem jakimś po kilku dniach prób, udało mi się umówić na 19.25 w czwartek. Byłam nawet zadowolona, bo tak precyzyjna godzina zwiastowała kogoś, kto dba o czas klientów, pacjentów.
Ależ!
Po dotarciu na miejsce (jak zawsze byłam grubo przed czasem), okazało się, że w kolejce czekają cztery inne dziewczyny. Zapytałam na którą są umówione - od 18 do 19... Później się okazało, że doktor absolutnie nie ogarnia terminarza i równie dobrze można przyjść bez umówienia wizyty, gdyż liczy się wyłącznie kolejka zastana na miejscu... A potrafiła ona liczyć i 12 pań... MASAKRA.

No i teraz to samo. Potrzebuję do lekarza, po stałą receptę. Nic wielkiego, ale lekarz potrzebny.
Jak szukałam lokalnego lekarza, to obdzwoniłam chyba z 15. I nie, nie wybrałam najlepszego, najprzystojniejszego, albo tego najbliżej domu. Nie. Wybrałam tego, który wreszcie odebrał mój telefon...
Oni tutaj, prywatnie, przyjmują max. dwa razy w tygodniu po dwie-trzy godziny. A telefony odbierają jak akurat są w pobliżu i nie mają pacjentów. W godzinach przyjmowania pacjentów. Czyli w zasadzie nigdy.
A zatem do mojego lekarza odreceptowego dodzwoniłam się raz. Szczęśliwie. Natomiast za chujawafla (sori maj frencz) nie potrafię tej sztuczki magicznej powtórzyć. Od kilku ładnych dni wydzwaniam w godzinach pracy, nocą, wczesnym rankiem, tuż po godzinach pracy i przed. I NIC.

Jak, się pytam jak można tak traktować pacjentów?
A gdyby to było coś ważnego / mega pilnego?
I wiecie co? Mnie się krew gotuje, ale ten system jakoś kurcze działa... Bo nie wierzę, że każdy, kto musi spotkać się z lekarzem tutaj przeżywa taki wkurw. Ludzie jakoś to ogarnęli.
I tylko ja czuję się jak odszczepieniec rozwydrzony Medicoverami, Limami i innymi Luxmedami.

I jak już wyplułam jad, to sobie myślę, że to jednak krzepiące jest. Nie wszędzie lekarze leczą wyłącznie dla kasy umawiając wizyty do 22. Codziennie. W święta do 19.
Tutaj ewidentnie nie mają potrzeby zarabiać więcej... Wystarcza im 2x w tygodniu po kilka wizyt, resztę mają w dupie :-)

czwartek, 22 maja 2014

Dzieci są podłe

Zupełnie nie wiem, dlaczego mówi się, że dzieci są niewinne, dobre. Przecież to są wilki w owczych skórach! Nawet jeśli są to chwilowo bezzębne wilki.
Dlaczegóż?
Otóż:
- Wstają o zupełnie nieludzkiej godzinie. 5 rano? Proszę bardzo! Oczy jak pięć złotych, gotowość do zabawy i skakania po rodzicach. Tłuczenia ich po głowie butelką, wkładania paluchów do oczu, gryzienia nosa... Słowem - potwór się obudził, nie śpisz i ty.
I oczywiście możesz się łudzić, że zdrzemniesz się razem z potworem w ciągu dnia. Ale potwór idzie spać koło południa, więc jesteś już po piątej kawie, bo jakoś sobie trzeba radzić z opadającymi powiekami i durnymi, nudnymi codziennymi obowiązkami związanymi z obsługą dziecka... 
Więc dzieciak do łóżka, a ty zamiast spać i zbierać siły na drugą rundę starcia z potworem, walczysz z narastającymi mdłościami, bo kto to słyszał pić tyle kawy...

- Drą ryja, albo marudzą non stop. Niby jeszcze nie mówią, ale to im w niczym nie przeszkadza. Ciągle je słychać... A rozmowa z innymi dorosłymi? Zapomnij. Im głośniej mówisz, tym niemowlak głośniej gaworzy. Marzeniem każdego rodzica jest wbudowana w dziecko funkcja mute. Albo pauza...
Ale jak jest cicho, to jeszcze gorzej. Wiadomo, że coś majstruje. Goli kota, zjada naszyjnik, wycina wzorki w firankach, albo w najlepszym razie żuje wyschniętą ptasią kupę, którą znalazł przyklejoną do któregoś buta...
Moje dziecko zagryzło mi ostatnio cały kosz pomidorów. Lubi pomodory, znalazł cały kosz, spróbował każdego. Cholerny koneser... Podłoga i ubranie jak po świniobiciu... :-/

- A obrzygi? 
Co jadło ostatnio moje dziecko? Banana, wafelka i popiło mlekiem. W dodatku było to dwie godziny temu, więc teren czysty - mogę założyć białą sukienkę na kolację w knajpie. Ale. Gdy tylko usiądziesz przy stoliku, dziecku się nagle odbija i co? Wymiotuje na ciebie arbuzem/pomidorem/jagodami, albo co tam jadło brudzącego przez ostatnie dwa tygodnie. Słowo daję, one mają osobny żołądek na złośliwe obrzygi...
I pacz pan, jakoś mu się to nie zdarza, gdy jestem w ciemnym stroju ogrodowym, ciekawostka, nie?

- Kupsztale to podobna kategoria. Zawsze po zmianie pieluchy... Jakieś 3,5 minuty po zmianie pieluchy. Akurat zdążysz gada ubrać, ogarnąć teren po bitwie związanej z przewijaniem, obmyjesz twarz z potu i resztek moczu dziecka i co? Wystrzały armatnie i słodkie dzieciątko umazane jest na brązowo od pasa w górę. Jak one to robią nie mam bladego pojęcia, bo sposób w jaki się brudzą przeczy prawom grawitacji...
Do zmiany jest wszystko, ciuchy, pielucha, twoje ubranie... Nawet powietrze w pomieszczeniu, w którym akurat jesteście.

- Nie zapominajmy o drobnych rzeczach. Dzieciak uwielbia kocie piłeczki, bo dzwonią, są małe i lekkie. Ok. Kupujesz identyczne. Tylko nowe, czyste, odkłaczone. Nigdy nawet na nie nie spojrzy... I to może nie jest złośliwość?
Albo wysępi od innego dziecka wafelka/owoc/chrupki. Zażera się, jakby był głodzony, jakby nigdy niczego prócz wody i suchego chleba nie jadł. Spoko, pytasz o nazwę, producenta, robisz zdjęcie opakowania. W poszukiwaniach ukochanego produktu dziecka, jedziesz na drugi koniec miasta, albo kupujesz przez internet. Kontener, bo przecież tak mu smakowało. Noooo... A potem sama ten kontener wafelków przez rok zjadasz, bo przecież nie wyrzucisz, a bachor, o przepraszam - Kochana Niewinna Perełka, nawet kijem nie chce ich tknąć.
Każda kałuża, rzeka, jezioro są powodem nieprawdopodobnej ekscytacji? Ależ oczywiście, kupimy basen! Trawa pod nim zgnije, upieprzysz się walcząc z glonami i wpadającymi do środka robalami, a mały miłośnik wody nawet palca nie zanurzy, bo jak się okaże zaraz po rozstawieniu sprzętu - kąpiel w basenie wywołuje jedynie niepohamowany niczym ryk i łzotok...


Niewinne, maleńkie istotki.
Terroryści, dyktatorzy, autoratywne potwory!!! :-)

czwartek, 15 maja 2014

Gwiazdek zbrukanie

Wybraliśmy się z Holendrem na mini wakacje. Odchamić się w wielkim świecie. Z błocka naszego słodkiego, wiejskiego, śląskiego się otrząsnąć. Padło na Austrię, a w zasadzie pogranicze Austrii, Włoszkolandii i Slowenii.
Ponieważ wyjazd organizował Holender, to nie wynajął pokoi od Frau Teresa, tylko szarpnął się na hotel ą ę. Bo o odrobinę luksusu na tych mini wakacjach nam przecież chodziło.
No i bosko.
Hotel trzyma poziom - na podziemnym parkingu gra muzyka klasyczna, w pokoju czekał na nas malutki szlafroczek i kosmetyki dla niemowląt, a karta win jest grubości Panoramy Firm, czy innej cegły.
Wspaniale, prawda?
Nieprawda.
Znaczy prawda, ale nie cała prawda.
Bo gdyż:
Zmęczeni podróżą i głodni jak wilki poprosiliśmy o rezerwację stolika w hotelowej restauracji. O umówionej porze stolik oczywiście czekał. Czworo kelnerów również. I dwa głodne żołądki. Oraz znudzone podróżą i pełne energii dziecko...
I cyrk się zaczął.
Kelnerzy dosuwali krzesła, machali kartami, dolewali wody ilekroć zanurzyliśmy usta. Młody miał swoje krzesełko i pełną zastawę. Z metalu, bo jak sądzę chodziło o naczynia nietłukące. Podejrzewam srebro.
Poprosiłam o słomkę... Przyniesiono mu ją na wielkiej tacy i małej czerwonej poduszeczce. Jakby to było berło lub chociażby klejnoty rodowe... Masakra!!!
Znaczy bosko, ale po 10 minutach trzymania fasonu, młody zaczął uprawiać siorbanie i rozbryzgi wodne. A następnie szczekać...
Ja w swoich niebotycznych szpilkach zęby sobie wybijałam wstając co chwilę ze swojego miejsca i biegnąc do młodego, żeby mu coś podać, gdyż stół był wielkości karuzeli... A ilekroć wstawałam, jeden z kelnerów zmieniał mi chusteczkę na nową. Źle ją odkładałam, czy jak?!?
No i ta pieprzona słomka. Wiecie, że donosili nową z takimi samymi honorami ilekroć Brunon upuścił ją na podłogę? Czyli jakieś 427 razy??? Szfaaaak...
Byłam mokra jak mysz i zmęczona jak koń po westernie całym tym fafarowaniem, a nie podano nawet jeszcze przystawek...
I wtedy mnie olśniło - heloł, nie po to płacimy grube eurasy, żeby tak się męczyć. Niech raczej hotel pomęczy się nami! ;-)
Młodemu poluzowałam warkoczyk i ruszył na podłogę obgryzać buty starym Niemcom. Ja wzięłam 17 dolewek wina, tj. po każdym zrobionym łyku i zaczęło być lepiej.
Jak wychodziliśmy, to w zasadzie byliśmy kumplami z obsługą i obślinionymi (na własne życzenie) Niemcami. Ale i tak - podróżując z niemowlakiem tylko McDonald's albo room service ;-)

niedziela, 11 maja 2014

Dzień matki

Bycie rodziną multi-kulti ma masę minusów. Gdy się kłócisz w języku nieojczystym zawsze w najmniej odpowiednim momencie zabraknie ci słowa. Podróżowanie dookoła świąteczne jest podwójnie upierdliwe, bo prócz dwóch rodzin, trzeba zaliczyć dwa kraje. Po pewnym czasie oba kraje i kultury cię wkurzają ze swoją polityką i zasadami. I przestajesz być fanem czosnku typowego dla PL, ale nadal nie możesz patrzeć na mięsny mus w panierce typowy dla Holandii. Słowem - większe gówno zawieszone gdzieś pomiędzy dwoma rzeczywistościami.

Ale są też dobre strony.

Dzień matki zamierzam obchodzić dwa razy! 
Dzisiaj za umowne kieszonkowe mojego synalka kupiłam sobie biżuterię i buty :-) Gdyż dzisiaj, w drugą niedzielę maja, w NL obchodzą to święto.
A za dwa tygodnie po polsku - goździk i rajstopy :-)

Mam tylko nadzieję, że dzień dziecka jest tego samego dnia w obu krajach :-)


piątek, 9 maja 2014

dziecko + alkohol = pożar

Czy jakoś tak.

Przy dziecku pić nie wypada. Że niby.
Może i nie wypada, ale się nie da nie pić, jeśli się generalnie pija. Bo grill, bo kieliszek wina do obiadu w knajpie, bo zimne małe piwko w słoneczną sobotę na tarasie, bo wieczorna wizyta znajomych... A gówniarz jak ten rzep - zawsze wisi gdzieś w okolicach matki/ojca i szybko przyswaja, że te małe zielone butelki to musi być coś fajnego. A już z pewnością te takie ładne przezroczyste cosie co robią 'brzdęk' i w których zwykle jest czerwony napój, muszą być wyśmienite do zabawy.

Oczywiście ze względów bezpieczeństwa i z okazji posiadania rozumu, nie powinno się korzystać z uroków resetu alkoholowego, gdy się jest opiekunem decybela. Bo zawsze jest szansa, że trzeba będzie jechać do szpitala z dzieckiem lub obdartym ze skóry kotem. No i gówniarze stają się nie do ogarnięcia po którymś tam wyluzowującym piwku - biegajo za szybko i porozumiewajo się zdecydowanie za głośno.

To wszystko oczywiste oczywistości. Ale od niedawna znam też bardzo praktyczny powód, by nie mieszać dziecka z alkoholem, nawet w bezpiecznych warunkach, tzn. z piciem po zerwaniu się z opiekuńczej smyczy i przekazaniu decybela tatusiowi.
Bo nawet najfajniejsza impreza nie jest warta kaca połączonego z dzieckiem.
Reeety, to jest absolutnie nie do zniesienia!
Rozmaśliny w pieluszce kupsztal powoduje odruch wymiotny nawet bez zatrutego alkoholem żołądka, a na kacu po prostu nie jesteś w stanie znieść widoku i zapachu... Do tego ciągłe wspinanie się po twoim zmasakrowanym i pragnącym snu ciele, skakanie po brzuchu, ciągnięcie za włosy... Piski, tuptanie, ucieczki, wszystkie normalne zachowania dziecka przekształcają zwyczajnego kaca w piekło na ziemi...

I ja już długo nie tknę alkoholu w ilości zagrażającej kacem, jestem tego pewna. A naprawdę trudno mnie do niego zniechęcić ;-)
A skoro tak, to sugeruję zastosować terapię kaco-dzieciową na wszystkich chorych na chorobę alkoholową. Ręczę, że będzie bardziej skuteczna niż zaszywanie się :-)

Wasze zdrowie! :-)

wtorek, 6 maja 2014

Chrzest TIRa

Moje dziecko nieślubne nie jest ochrzczone. W razie gdyby odwaliło kitę, Nieskończenie Dobry Bóg i Klucznik Piotr sprawdzą mu legitymację przy wejściu do bram nieba i ześlą wprost do piekła. Tam pewnie będzie pracował przy nakładaniu węgla pod kotły taką małą dziecięcą łopatką. Bo do lania gorącej oliwy są włosi i południowcy, a on przecież ze Śląska jest.

Ale temat chrzcin i tak nas dopadł.

Holender z okazji prowadzenia firmy produkcyjnej ma do czynienia z TIRami. A traf chciał, że z jakiegoś biznesowego powodu właśnie nabył TIRa wraz z kierowcą. TIR jak TIR, ma jeździć. Kierowca jak kierowca - ma bezpiecznie prowadzić. Razem mają transportować towar i powodować korki na niemieckich autostradach oraz koleiny na polskich drogach. Prosta sprawa.
Ale okazuje się, że w każdym temacie potrzeba odrobiny magii, duchowości, zabobonów, czy religii.
Bo jak się dowiedzieliśmy zakupiony TIR musi przejść rebranding. Że teraz to pod banderą innej firmy będzie jeździć. I że obok tabliczki z imieniem Józek musi być tabliczka z nazwą firmy Holendra. 
No ok, skoro tak sobie kierowca życzy. A życzy sobie, bo inaczej to nie po TIRowemu, wbrew kodeksowi dobrych praktyk TIRowych.
Poza tabliczką firmową jest jeszcze coś - mówi nam szeptem nowy kierowca. Chrzest jest potrzebny.

Oczami wyobraźni widziałam już księdza i TIRowców w klapkach na mszy w intencji TIRa. 
No ale nie. 
Nie chodziło też o rozbicie szampana przez matkę chrzestną o burtę, znaczy się zderzak. A szkoda, bo miałabym wreszcie okazję wyjąć z garderoby kiecę i szpile. W pierwsze się nie zmieścić, a drugie ubłocić zanim bym doszła do samochodu...

- Szefowo, imię temu TIRu potrzebne! I jo żech pomyśloł, że może by się pani zgodziła, żeby imieniem dziecka szefostwa go nazwać.

Co się miałam nie zgodzić.
Butelka wódki i chrzciny z głowy :-)



piątek, 11 kwietnia 2014

Wszystkie dzieci nasze są

Lubię ludzi. Niektórzy uważają mnie nawet za hiper socjalną, ale to nieprawda. Lubię ludzi, tak jak lubi się sól, czy chilli - dawkowanych. I najlepiej, żebym mogła mieć wpływ na częstotliwość i wielkość dawek.
I mimo, że znajomi pukali się w głowę, gdy pakowałam swoje warszawskie życie do kartonów i jechałam na dzikie, bezludne południe, wcale na co dzień nie brakuje mi ludzi.
Brakuje mi wychodzenia z domu do ludzi, ale to inna sprawa.

Nigdy nie zaczepiam ludzi na ulicy ot tak, żeby pogadać, albo ponarzekać. Sąsiadów znam i zawsze znałam tylko z widzenia i dzień dobry.
Aaaale. 
Jak ma się dziecko, to nagle masa ludzi, która nigdy normalnie by się do mnie nie odezwała, zaczyna odczuwać nieposkromioną chęć wchodzenia ze mną w interakcję.
Trochę się tego spodziewałam nauczona doświadczeniem z psich spacerów. Psiarz do psiarza zagada, jasne. Tworzą się nawet psie obozy - pudle vs. blabladory. Zbierający gówna vs. udający, że nie widzą. Itd. 
Ale psie rozmowy, o ile po jakimś czasie znajomości nie przerodzą się w zwyczajną ludzką znajomość, dotyczą wyłącznie psów i są prowadzone wyłącznie przez psiarzy.

Do zagadania, gdy masz ze sobą dziecko, garną się niestety nie tylko dzieciaci. Każdy ma jakieś zdanie dotyczące tego, czy MOJE dziecko powinno jeść pomidora w restauracji, mieć kurtkę zapiętą lub nie, ciumkać skórkę od chleba, czy bawić się na trawie w marcu w tym wieku!
Wszystko to da się zbyć uśmiechem, żartem, milczeniem, albo przejściem na angielski. Większość ludzi odpuszcza sobie pouczanie cudzoziemców, bo wiadomo że to głupki. Tylko my w PL hodujemy dzieci poprawnie, jasna sprawa.
Są jednak takie sytuacje, kiedy angielski, czy ignorowanie zaczepek nie działają, a nie ma dokąd uciec. 
Kolejki.
Poczekalnie.
Samolot...

I wtedy się zaczyna:
- Popatrz Józuś, to małe całkiem jak nasz Antek, co?
- Nooo...
- Ależ ma śliczne pucki! I oczy takie okrągłe, na pół twarzy! I jak to patrzy, takie to mądre od małego! A gu gu! A ti ti! Byziu byziu byziu mały urwisie! 
Tutaj zaczyna się dotykanie dziecka po twarzy, całowanie rączek i gilgotanie w stopy. Mnie ciśnienie skacze i mam ochotę zneutralizować kobitę laserem. No ale przecież nie mogę, gdyż jest miła, tak? Może nawet ciut za miła i ciut za bardzo się spoufala z moim dzieckiem. 
Może widzę jej twarz całą w okropnym pudrze nakładanym szpachelką. Po ciemku. W pudrze, który właśnie wciera w twarz mojego dziecka szepcąc mu jakieś gugupierdy do ucha.
Może jej ręce pokryte kurzajkami i brudem to nie jest to, co chciałabym by miało kontakt z twarzą mojego dziecka.
Może Józuś cuchnący petami i wódką nie powinien targać mu włosów, nawet jeśli bardzo tęskni za swoim wnukiem?

Tylko jak grzecznie powiedzieć 'spierdalaj kobieto/dziadzie, to nie jest zabawka'?

A naprawdę często mam na to ochotę...

To jest naprawdę okropne. Nie dotykamy się wzajemnie z obcymi, prawda? Ale dziecko to już każdy chce pomacać. I nikt, NIKT NIGDY, nie zapytał mnie, czy może.

Odbiło mi, zdziczałam bez ludzi i stałam się zaborczą kwoką, która chce zadziobać potencjalnych wrogów, czy może też uważacie, że dziecko to mały człowiek i nawet tiutiająca, ale obca babcia nie ma prawa go ot tak dotykać?

środa, 2 kwietnia 2014

Wsi spokojna, wsi wesoła

Czy ja już wspominałam, jaką bujdą jest określenie 'sielskie, wiejskie życie'?

Kupiliśmy dom. Nie taki stary, jakoś 7 letni chyba. Wyremontowaliśmy wszystko, co się dało, ale niektórych rzeczy się nie dało, albo uznaliśmy, że nie będziemy ich zmieniać, bo sumarycznie taniej i szybciej byłoby postawić nowy dom. A na to, przez zbliżający się poród decybela nie mieliśmy czasu i ochoty.
No więc zostały okna (aha, zimą zachowują się jakby ich nie było i ogrzewamy ogród, latem tworzą za to gustowną szklarenkę), dach (nie moge się doczekać obfitych opadów śniegu), ściany, itd. No i instalacje, a przynajmniej ich większość.

Pisałam już o ogrzewaniu. Fachowców było wielu. Każdy następny narzekał na poprzedniego. Części wymieniliśmy masę, rozwiązanie techniczne zostało unowocześnione o kilka tysięcy złotych, a całościowo przez pół roku mieszkania wydaliśmy już ponad 20 tysięcy wyłącznie na ten cel. 
Działa oczywiście jak chce i nikt nie ogarnia dlaczego.
A kto użera się z fachowcami? No ja. Gdyż język (chociaż ja ledwo rozumiem, gdy 'godajo' do mnie) oraz gdyż tutaj fachowcy pracują do 15-tej, a Holender do hmm zawszej. 
Hahahaśmiechprzezłzy.

Wczoraj mieliśmy kolejny odcinek z serii 'życie na wsi boli'. Otóż pod piecem utworzyła się gigantyczna kałuża. Kapało. A jakby nie powinno. Zawezwałam fachowca.
Musiałam brzmieć poważnie, albo maniakalnie, bo już po 30 minutach był na miejscu. Zbrodni. Przyszłej. Albowiem słowo daję jeszcze kilka takich przygód i któryś z tych partaczy zginie z mojej ręki.
Przyjechał, załamał ręce, ponarzekał na poprzednich fachowców (chociaż to on był ostatnim, który przy piecu grzebał) i poprzednich właścicieli i orzekł, że cośtam w boilerze się zepsuło, ciśnienie jest za wysokie i najprawdopodobniej miesza nam się woda pitna z wodą z instalacji grzewczej, czyli z tą która powinna grzecznie płynąć w rurkach w podłodze i w kaloryferach.
Bosko.
I wtedy sobie uzmysłowiłam, że ta pieprzona woda miesza się tak od kilku dni. Gdyż od kilku dni jest żółtawa i od kilku dni dawała pretekst Holendrowi do psioczenia na Polskę. Że on podatki i rachunki w PL płaci i co?!? I nawet czystej wody w kranie nie ma! I że to jest trzeci świat i że tutaj nie da się żyć.
Uspokajałam go, że pewnie jakiś remont robią i że tak bywa. Oraz siedem razy odmawiałam udania się do gminy z oficjalną skargą...

No a teraz już wiem, dlaczego woda była żółta.
Nie wiem tylko jak wpłynęło picie wody z kaloryferów przez moje półroczne dziecko na stan jego zdrowia...

Szfaaak!
Ten dom nas wykończy! Jeśli jakimś cudem nie finansowo, to psychicznie i zdrowotnie... :-/

Ktoś może chce kupić ładny, wyremontowany dom na Śląsku z dużym ogrodem i gruntami rolnymi?


poniedziałek, 10 marca 2014

Efektowne efekty pracy

Jest wiosna. Pierwsza moja wiosna na wsi. Pierwsza z własnym ogrodem i kawałem łąki. Każdą wolną chwilę, na ile tylko partia i decybel pozwolą, spędzam więc w ogrodzie. Wiadomo - zapał początkującego, plus matka poszukująca pretekstów by chociaż na chwilę wyrwać się z domowego słodkiego więzienia...

I gdzieś tak od dwóch tygodni ciągle coś w ogrodzie robię. Przycinam, wyrywam, karczuję, obsypuję, walczę z kretem (faza czosnkowa obecnie, lawendowa była nieskuteczna), sadzę, pielę... Słowem - pracuję.
Chyba pracuję. Bo gdyż mimo że godzin roboczych przepracowałam już pierdyliard, to nie ma na to żadnych dowodów. Co gorsze nawet - są dowody, że wcale mnie w tym ogrodzie nie było. Nowe kopce, nieprzycięte krzaki, chwasty, suche liście i pełno śmieci przyniesionych przez wiatr...
Żadnych wizualnych efektów mojej pracy. Ciężkiej, fizycznej pracy!

Przez lata całe pracowałam w różnych korporacjach i moja praca zwykle była nastawiona na efekt. I ten efekt był mierzalny, czasami wyłącznie poprzez odczucia szefa 'spieprzyłaś koleżanko', ale zwykle były bardziej obiektywne czynniki.
Przeczytanych 50 stron dokumentacji przetargowej. Ufff, jeszcze 300!
Napisanych 5 stron opisu projektu, a już w zasadzie kończę! 
7 slajdów prezentacji, jeszcze z 10 i zrobione!
Realizacja budżetu na 87%, czyli jeszcze trochę spinki i jesteśmy w domu!
 
Jezu, jakie to oglądanie efektów własnej pracy jest krzepiące!
I jak mi teraz tego brakuje!
Tak, zasypałam dzisiaj z 10 nowych kopców kreta. I co z tego? Zaraz skurwiel (pardon maj frencz) zrobi kilka nowych.
Tak, zebrałam dwa worki śmieci, liści i chwastów. Efekt? Ha ha... Ciekawe skąd, bo przecież nadal pełno ich wszędzie.
Wyciełam z 6km kłączy dzikich jeżyn, malin i róż, żeby mniej zaradne, a porządane rośliny miały dostęp do światła. Efekt wizualny? Zerowy. Jedyne ślady tej pracy to kolce w dłoniach, ale przecież mogłam się przewrócić w krzaki, nie?

Jak ciężko być ogrodnikiem! ;-)
Bo jak nie zrobisz, to efekt będzie widoczny, wszyscy zauważą że masz dom otoczony buszem, albo że w tym roku róża nie kwitnie. 
Ale jak zrobisz, to niestety nie, nikt nie zauważy. Będzie po prostu ok, tak jak być powinno.
Cóż za niewdzięczna praca.

Acz, gdyby ktoś miał potrzebę przemyślenia kilku spraw, albo chciał na spokojnie zaplanować zawładnięcie wszechświatem, to zapraszam do perzu. 

środa, 5 marca 2014

W góry

Zima w tym roku nas rozpieszcza. Śnieg leżał tutaj dwukrotnie - raz jeden dzień, a drugi raz może ze trzy, tyle akurat żeby uwiecznić decybela w jego foczym kombinezonie na tle białości, że niby pierwszy jego kontakt z zimą.
No ale zimą się jeździ w góry. Nawet jeśli nie ma śniegu, nie ma przebacz.

Spakowałam więc milion toreb, łańcuchy na koła wózka, raki i czekany i wyruszyliśmy we troje do Zakopanego. Wszystko szło znakomicie do momentu, gdy Holender miał się ubrać na przechadzkę po okolicy. Otóż w umyśle kogoś, kto wychował się w płaskolandii z opadami śniegu sięgającymi maksymalnie kilku centymetrów, które powodują ogłoszenie klęski żywiołowej, śnieg to nie jest nawierzchnia po której się chodzi, a góry to taki twór, który fajnie się podziwia z okien samochodu bądź knajpy.
Holender nie zabrał żadnych butów które miałyby chociażby imitację bieżnika. Żadnych zakrywających kostkę. Żadnych wodoodpornych. 
Słowem - był wprost idealnie przygotowany, żeby spędzić kilka dni w Tatrach. Z tym, że wewnątrz hotelu.

Pokazałam mu Krupówki. Ze wstydem. Dlaczego tam jest tak tłoczno? Dlaczego wszystko jest takie kiczowate? Dlaczego nie ma nawet jednej porządnej restauracji, w której nie atakuje się oscypkiem, kwaśnicą i pieczonym baranem? Plus pijane dzieciaki, żebracy i uczucie, że zaraz ktoś kogoś okradnie. Minus kultowy biały niedźwiedź, z którym przecież pokolenia Polaków mają pamiątkowe zdjęcia. Zdechł, czy co? Nie było...

Góry piękne, ośnieżone szczyty jak z pocztówek, nawet architektura w miarę spójna (jak na polskie normy), ale wszystko takie... no na pół gwizdka. Niby folklor, ale zepsuty nowoczesnościa i kiczem, niby magia gór, ale wszędzie tłumy i niedociągnięcia. Śmieci, bałagan, korki. Plus egzotyka Zakopianki...
Do Austrii mamy tak samo daleko, więc coś czuję, że to pierwsza i ostatnia nasza w Zakopcu wizyta.

Tydzień później tak się sprawy poukładały, że sama z dzieciakiem w Bieszczady pojechałam. Na zjazd rodzinno-kumpelski. 
Sześć godzin jazdy. Sześć. Pewnie da się trochę szybciej, ale nie wtedy, gdy zaufa się swojemu samochodowi, który z jakiegoś powodu nadal uważa, że jest terenówką i że właścicielka ma w sobie duszę odkrywcy. Taaak, jedźmy przez wszystkie możliwe wsi i pola! I przeskakujmy małe strumyki, juhu! I podziwiajmy DZIKĄ przyrodę i totalne bezludzia. Oraz - czy ja czuję błoto?!? Jedźmy tam, koniecznie!!! 

Całkiem możliwe, że gdzieś w moim aucue da się zmienić tryb 'globtrottera na prochach' na 'cywilizowany', ale mnie się to nie udało, więc wracałam całkiem podobnymi drogami, mimo że wybrałam inną trasę przejazdu.

No a na miejscu zaprzeczenie Tatr. Wiadomo. Cisza, spokój, psy dupami szczekają. Śniegu prawie nie było, ale kilku zapaleńców i dzieci uprawiali narciarstwo błotne.
Poszliśmy na spacer po Ustrzykach. Brak kiczu z Krupówek, ale też brak czegokolwiek innego. Rozumiem, że w Bieszczady przyjeżdżają głównie studenci z plecakami wypchanymi mielonką i chlebem tostowym (bo lżejszy), ale oni kiedyś dorastają... I mają dzieci. I coś by zjedli, gdzieś usiedli...
A tu za atrakcję to robiliśmy my, przyjezdni. Miejscowi stacze bezrobotni co chwilę wchodzili w interakcję, zupełnie nieproszeni.

Swoją drogą niesamowite było to, że pod wyciągiem stało ze 20, no może 30 samochodów, a grubo ponad połowa aut miała rejestracje warszawskie. Uderzająca jest siła sentymentów związanych z młodością, rajdem po Bieszczadach, szwędaniem się z plecakiem po bezdrożach. Żeby taki kawał po odrobinę ciszy jechać? Wow.

Dla mnie było zdecydowanie za cicho i za pusto. No ale to pewnie dlatego, że ciszę i spokój mam na codzień. Oraz że absolutnie nie da się dogodzić żadnej kobiecie. Zawsze będzie się do czego przypieprzyć ;-)

Cieszę się, że Holender nie pojechał. Jak miałabym mu wyjaśnić, że parking pod domkami, w których spaliśmy jest jednym wielkim błotnym jeziorem? Że aby dostać się do domku trzeba się po błocie i śliskiej trawie wspinać dobre 15 min? Że bagaże i większe zakupy przywozi z parkingu pan Mietek swoim ratrakiem czy innym czymś, co jeździ z warkotem prawie pionowo? Że mimo iż płacimy tyle, co za dobry hotel, sami musimy ogrzewać chatę kominkiem, często brakuje gazu i prądu, a woda z kranu nie nadaje się do picia? Że jedyne czerwone wino znajduje się w Biedronce i nie ma ono nic wspólnego z tym, co on normalnie pija?

Bo są takie różnice kulturowe, których się chyba nie przeskoczy... Mam tylko nadzieję, że nasza polsko-holenderska produkcja będzie ogarniała oba nasze światy. I błocko po pas połączone z brakiem prądu i włoskie obuwie pozbawione bieżnika nieznoszące brudu i wilgoci ;-)