piątek, 27 czerwca 2014

Ustawić się jak kuna

Nie wiem, czy jest takie powiedzenie, ale zdecydowanie powinno zaistnieć.

Mamy w domu łasicę. Wydrę. Czy tam kunę domową. Jeden pies, doprawdy.
Bym nie zauważyła, ale elewacja jakoś się w kilku miejscach przyciemniła, a czyszczona i malowana była zeszłego lata...

Widać ślady brudnych łap? Widać...

Małpa jedna, znaczy ta kuna, wprowadziła się cichcem. Niby nic, niby tylko w odwiedziny do kotów, ale się jakoś zasiedziała...
I w sumie co jej się dziwić - też bym została, gdybym miała do wyboru łąkopola i zimną dupensję lub przytulny stryszek i kocie żarcie w garażu...

Moja kuna jest z tych luksusowych. To pewne. Ma do swojej dyspozycji łóżeczko z baldachimem, fotelik (samochodowy), dywan, kilkanaście poduch i oczywiście kilka pojemników z ubrankami. Całkiem ładnie jej tam urządziłam...

Niestety kuna zaczęła przesadzać z imprezami. Po wczorajszej znaleźliśmy trzy dachówki w ogrodzie... Może to nie to samo, co tv zrzucany z 12 piętra akademika, ale jednak wystarczająco blisko.
Żądam eksmisji i uregulowania czynszu moja panno!!!

środa, 25 czerwca 2014

Chwila na przemyślenia

Nie wiem, czy nadal się to praktykuje, ale pamiętam, że gdy ja byłam bachorzęciem i zbroiłam, odsyłano mnie do pokoju celem przemyślenia mych niecnych uczynków. Siedziałam sama w pokoju i knułam plan zemsty na całym świecie, czy tam wyrywałam lalkom włosy, no coś w tym stylu.
Od tamtej pory nikt mnie nigdzie nie odsyłał, nie więził, ani nie zmuszał do przemyślenia swego zachowania w odosobnieniu.
Prócz jednej sytuacji z magazynkiem w pracy...
I jednej wycieczce z wariatem, który mnie zamknął w pokoju hotelowym i uciekł z kluczem.
Ale prócz tego - nic! ;-)

Aż do dzisiaj.
Gdy mój syn-decybel-pierwszy zamknął mnie w toalecie.
Byłam w środku, on na zewnątrz. Naprzeciwko drzwi do toalety stoi oparty o ścianę (modnie albo z lenistwa) obraz.
Dziecko obraz przewróciło na płasko. Tak, że drzwi się zablokowały. Klasyka gatunku, komedia klasy C. Widocznie numer z poślizgnięciem się na skórce banana mu się znudził...

Decybel oczywiście oberwał w czerep obrazem, ale pokwiczał chwilę i mu się znudziło. Odpełzł oblizywać buty, wyjadać kocie żarcie i zrzucać kubki z niedopitą kawą. Wiadomo - małe dzieci zawsze są bardzo zajęte, ledwo wyrabiają z planem dziennym.

A ja utknęłam.
Drzwi zamknięte, otwierają się tylko na kilka cm. Obraz ciężki, zaklinowany, nie do ruszenia...
No i co zrobisz? Nic nie zrobisz.
Można się co prawda zesrać, racja, ale to niczego nie zmieni. Tak samo jak przemalowanie się na fioletowo, albo wołanie kotów na pomoc.

Decybel mnie zamknął w łazience. Dał mi kilka godzin na wyluzowanie, bo przecież gdy niczego nie można zrobić, to po co się stresować?! Dał czas na przemyślenia. Cóż za kochane i troskliwe dziecko!

I powiem Wam, że owszem, spędziłam w toalecie owocny czas. I jak już wyszłam na zewnątrz niszcząc szczotkę do kibla, obraz i drzwi, to miałam całkiem nowy plan na życie.

Od tej pory młody będzie zapalikowany na środku pokoju. Tylko szelki i smycz muszę kupić dla gada...

piątek, 13 czerwca 2014

Sycylia siostro!

Z okazji dnia matki holenderki dostałam błyskotki i kwiaty. Na dzień matki polki dostałam wyjazd na Sycylię. Z koleżanką. Bez dzieci. Na tydzień. SAME.
Sycylia Sycylią.
Jest więcej makaronu niż można sobie wyobrazić.
Jest cieplej niż można sobie wyobrazić.
Jest większy burdel niż można sobie wyobrazić.
No i lody są lepsze niż wszystko co można sobie wyobrazić.

Ale tydzień bez dziecka, zmiany pieluch, bez dyndającej pępowiny, bez szykowania mleka, kaszek, bez plucia zupą, bez ząbkowania i darcia ryja w środku nocy jest lepszy niż każdy inny prezent.

Przyjechałyśmy, namoczyłyśmy się w winie, posypka z piasku przykleiła się do naszych matczynych zadków, a zdjęcie z zachodem słońca wyszło zbyt kiczowate by pokazać je komukolwiek.

Ale wyszło też jeszcze szydło. Z worka. Z oferty all inclusive dla seniorów, którą miałyśmy okazję podziwiać przez te kilka dni.
Kobietom się chce. Nawet jak mają skóry za dużo, nawet gdy włos żółtobiały, nawet gdy gorąc krew gotuje.
Kobiety zbierają pomarszczone dupy w troki i jadą gdzieś same. Z przyjaciółkami. Z klubikiem. Z kołem gospodyń wiejskich?
Jadą. Robią. Zwiedzają. Przeżywają.
Facetów niedobór.
Wiem, że umierają wcześniej, ale singielstwo kobiet widać na absolutnie każdym poziomie wiekowym, począwszy od młodzieży szkolnej na kursie językowym.
Wszędzie same baby.

I tak se patrzyłyśmy na te kobity samotne zachwycające się miecznikiem w pesto, smarujące sobie pomarszczone plecy olejkiem z wyciągiem, rozprawiające o wielkości fal i dzisiejszym księżycu w niedzisiejszych kapeluszach. Z ukrycia, znad parującej michy pasty, znad łyżek parmezanu z dodatkiem cukinii, czy tam odwrotnie.
A wtedy się dosiadły. Duchy z przyszłości. 
Ja z rozjaśnionymi włosami, żeby ukryć siwiznę i kolczykami jak cycki do kolan wiszące. I ona ze zbyt teatralnym makijażem i torebką w cekiny. 
30 lat później.
Uśmiechnęłyśmy się do siebie, wymieniłyśmy bezjęzykowe pozdrowienie i żurawie w talerze.
Jest na co czekać.
Byłyśmy szczęśliwe nad michą klusek.


poniedziałek, 2 czerwca 2014

chora, więc tylko nie do doktora!

Z góry przepraszam, ale muszę. Ulewa mi się...

Życie na wsi jest fajne - sarny, spokój, przycinanie róż i obżeranie się najlepszym chlebem we wszechświecie.
Ale czasami jest jednak najgorsze...
Jezu, jak mi się dzisiaj wyć chciało, pakować walizki chciało, spieprzać do wawy chciało...

Bo gdyż na wsi, czy też może wszędzie poza wielkimi miastami, dostęp do usług medycznych jest KURWA straszny.

Pamiętam, jak lata temu, w innym życiu, oglądałam jakiś reportaż o wiejskich babach, co to umierają na raka szyjki macicy, gdyż NIGDY nie były u ginekologa i nie robiły cytologii. Nooo, względnie były, ale raz na 30 lat.
W głowie mi się to nie mieściło.
Teraz albo głowa mi się powiększyła, albo naprawdę życie na wsi zdziczowuje człowieka, bo w zasadzie to je rozumiem.

Gdyż każda moja potrzeba spotkania się z lekarzem kończy się pianą u pyska (mego), nerwową sraczką i milionem kurw zawieszonych gdzieś pod sufitem mego domostwa.
Nie da się. Po prostu się nie da.

Jak chciałam iść z dzieckiem prywatnie do lekarza na sprawdzenie stawów biodrowych, to zajęło mi to kilka godzin. Bo owszem, doktor przyjmuje od 14-tej, ale rejestracja jest od 11 i nie wolno opuszczać kolejki. Prywatnie. Z niemowlakiem. A i tak się cieszyłam, gdyż ominęłam kilkutygodniowe oczekiwanie na wizytę w szpitalu państwowym oraz miła recepcjonistka wpuściła mnie "bokiem" przed wszystkimi oczekującymi do ortopedy, a pan doktor spóźnił się tylko 45 minut!
Ale i tak czekałam tam kilka godzin, tak? Nieprawdopodobne. Nieprawdopodobne dla kogoś, kto jest przyzwyczajony, że gdy płaci to wymaga i wizyta odbywa się z dokładnością do 10 minut.

W czasie ciąży odbywałam wizyty u ginekologa lokalnie.
Wybrałam najbardziej poważanego, najlepszego, najdroższego, itd. Wszystko z nadzieją, że będzie normalnie. Ale nie.
Telefoniczne umówienie wizyty graniczyło z cudem. Telefon w internecie znaleźć łatwo, gorzej z dodzwonieniem się. Jak to jest możliwe, że jakikolwiek lekarz, który przyjmuje prywatnie, nie jest dostępny pod telefonem? Bo jeśli jest godzinę w tygodniu (godzinę, której nikt nie zna), to w zasadzie tak, jakby nie był...
Fartem jakimś po kilku dniach prób, udało mi się umówić na 19.25 w czwartek. Byłam nawet zadowolona, bo tak precyzyjna godzina zwiastowała kogoś, kto dba o czas klientów, pacjentów.
Ależ!
Po dotarciu na miejsce (jak zawsze byłam grubo przed czasem), okazało się, że w kolejce czekają cztery inne dziewczyny. Zapytałam na którą są umówione - od 18 do 19... Później się okazało, że doktor absolutnie nie ogarnia terminarza i równie dobrze można przyjść bez umówienia wizyty, gdyż liczy się wyłącznie kolejka zastana na miejscu... A potrafiła ona liczyć i 12 pań... MASAKRA.

No i teraz to samo. Potrzebuję do lekarza, po stałą receptę. Nic wielkiego, ale lekarz potrzebny.
Jak szukałam lokalnego lekarza, to obdzwoniłam chyba z 15. I nie, nie wybrałam najlepszego, najprzystojniejszego, albo tego najbliżej domu. Nie. Wybrałam tego, który wreszcie odebrał mój telefon...
Oni tutaj, prywatnie, przyjmują max. dwa razy w tygodniu po dwie-trzy godziny. A telefony odbierają jak akurat są w pobliżu i nie mają pacjentów. W godzinach przyjmowania pacjentów. Czyli w zasadzie nigdy.
A zatem do mojego lekarza odreceptowego dodzwoniłam się raz. Szczęśliwie. Natomiast za chujawafla (sori maj frencz) nie potrafię tej sztuczki magicznej powtórzyć. Od kilku ładnych dni wydzwaniam w godzinach pracy, nocą, wczesnym rankiem, tuż po godzinach pracy i przed. I NIC.

Jak, się pytam jak można tak traktować pacjentów?
A gdyby to było coś ważnego / mega pilnego?
I wiecie co? Mnie się krew gotuje, ale ten system jakoś kurcze działa... Bo nie wierzę, że każdy, kto musi spotkać się z lekarzem tutaj przeżywa taki wkurw. Ludzie jakoś to ogarnęli.
I tylko ja czuję się jak odszczepieniec rozwydrzony Medicoverami, Limami i innymi Luxmedami.

I jak już wyplułam jad, to sobie myślę, że to jednak krzepiące jest. Nie wszędzie lekarze leczą wyłącznie dla kasy umawiając wizyty do 22. Codziennie. W święta do 19.
Tutaj ewidentnie nie mają potrzeby zarabiać więcej... Wystarcza im 2x w tygodniu po kilka wizyt, resztę mają w dupie :-)