wtorek, 19 sierpnia 2014

Płacz w kuchni

Moim ulubionym numerem, takim trickiem popisowym, jest rozkruszenie w dłoni kilku papryczek chilli w czasie robienia kolacji, a po kolacji zdejmowanie soczewek tą samą łapą. 
Mycie rąk po drodze niczego nie zmienia, nie próbujcie tego w domach.
Piecze tak, że wypala wzrok i przez siedem dni widzi się na czerwono ;-)

Ale dzisiaj płakałam w kuchni nie przez cebulę, czy chilli w oku.
Smuteczek mnie dziś dopadł, gdy zrobiłam sobie ostatnią zieloną herbatę z młodych listków. Herbatę przywiezioną z wyjazdu do Chin.
Jakiś czas temu skończyły się też ostatnie zapasy przypraw przywiezionych z Indii i mimo że już dawno straciły swą moc, bo to strasznie dawno temu było, to jednak prawie płakałam.
Anyż, kardamon, cynamon, sos rybny, powidła śliwkowe, Syria, Liban, Tajlandia, Japonia.
No i piekielnie ostre pikle z Mauritiusa. Jeeeej, jakie były dobre z kuskusem, bez pikli nie mogę nawet na niego patrzeć ;-)

Chilli, herbatę, sos ostrygowy, czy goździki można kupić wszędzie, jasne. Ale dla mnie koniec moich podróżniczych zapasów spożywczych, to coś więcej niż tylko konieczność zakupów. To nawet więcej niż wyblaknięcie zdjęć z podróży. To zanikanie ostatnich śladów mojego życia przed dzieckiem :-(

Skończyło się rumakowanie, wycieczki do Azji i samotne wakacje na odległych wyspach :-/
W tym roku Chorwacja i Francja. Basen, leżak, dobre wino, 5 gwiazdek, willa z basenem. Cudownie! 

...ale Azji żal jak niewiemco :-(

środa, 13 sierpnia 2014

pieniądze nie śmierdzą, ale potrafią boleć

Wiem, że o pieniądzach mówić nie wypada.
Ale dzisiaj muszę.

To może od początku.
Nie że od jajka i kury, albo wielkiego wybuchu, ale prawie.

Rzuciłam robotę w Warszawie, gdy brzuch przesłaniał mi ekran monitora, a w toalecie spędzałam więcej czasu niż za biurkiem, słowem - pod koniec ciąży. Rzuciłam, bo wybrałam życie na śląskiej wsi u boku faceta, dla którego pracę rzucić byłam gotowa. Duża sprawa, ale nie o tym ten wpis.

Zawsze miałam szczęście w życiu, ale jestem przekonana, że stanowisko i zarabiane pieniądze zawdzięczałam sobie, swojej pracy, kwalifikacjom i podejściu do życia. Tak, trzeba mieć farta, żeby tak jak ja nie szukać pierwszej pracy, a mimo wszystko znaleźć zarąbistą. Ale samo szczęście w pięciu się po drabinie na rynku pracy nie wystarcza. Trzeba mieć też jaja, żeby zawalczyć o siebie, żeby zmienić frajerską pracę na mniej frajerską, żeby nie siedzieć na dupie i narzekać, jak jest źle, tylko poszukać lepszego. I robiłam to wielokrotnie i być może fartem, ale zawsze kończyło się to dla mnie dobrze.
I z takim oto nastawieniem, przekonaniem, że jestem czegoś warta i że poradzę sobie w każdych warunkach, skoro dałam sobie radę w Warszawie, zostawiłam szklany biurowiec, miejsce postojowe, premie, ubezpieczenia, kawomaty, lancze na mieście i przefajny zespół.
Po roku siedzenia (ha ha, dobre sobie) w domu z dzieckiem, stwierdziłam, że spróbuję znaleźć coś ciekawego do zajęcia się poza domem. Pracę w sensie. Najlepiej w okolicach zawodu, bo przy koszeniu trawników mogę się wykazywać we własnym ogrodzie w weekendy.

Ofert wpadających w (i tak mega już rozszerzony) nurt moich poszukiwań było bardzo niewiele, ale coś tam było. W Katowicach na ten przykład... Nic to, że do Katowic mam ponad godzinę drogi i że dojazdy kosztowałyby mnie coś koło 3k miesięcznie. Liczy się ciekawa praca, a finanse z pewnością jakoś da się dograć.
Rozesłałam CV i zaczęło się.
W sumie odezwało się zaskakująco dużo firm. No ale papiery mam przecież dobre, że tak nieskromnie dodam ;) Z niektórymi rozmawiałam przez Skype, z innymi się spotykałam, a jeszcze inne wysyłały mnie na przedziwne testy psychologiczne celem poznania mojej prawdziwej natury, hłe hłe.
Tak czy siak, póki co nic z tego nie wyszło. Bo gdyż:
- ma pani za wysokie kwalifikacje i po kilku miesiącach nam pani ucieknie
- ma pani zbyt duże doświadczenie w zarządzaniu dużymi zespołami ludzkimi, nie możemy pani zaoferować nikogo do pomocy, to jest jednoosobowy dział, więc po kilku miesiącach nam pani ucieknie
- nie możemy pani zaproponować niczego ciekawszego, od tego, co pani do tej pory robiła - nie ta skala, nie te budżety, nie tacy ludzie, więc nam pani po kilku miesiącach ucieknie
- mieszka pani za daleko, 1,5h w jedną stronę przy małym dziecku nie jest do zrobienia, więc po kilku miesiącach nam pani ucieknie

I tak dalej.
Ale to są wszystko argumenty z tak zwanej dupy. Gdyż o dupie można, a o pieniądzach nie wypada.
Oni wszyscy, ci moi niedoszli pracodawcy, wiedzieli, że nie mogą mi dać tyle, ile zarabiałam w Warszawie. Ja też to wiedziałam. Ale oni wiedzieli lepiej. I nawet jak o pieniądzach nie rozmawialiśmy, to przez pieniądze rozmawiać przestawaliśmy.

Trochę mnie olśniło, gdy zaaplikowałam na stanowisko managera w lokalnej firmie produkcyjnej. Przy składaniu papierów była ankieta, a w ankiecie pytanie - ileż to ah ileż drogi kandydacie chcesz zarabiać? I widełki co tysiąc od 1 do 7+. Oczywiście zaznaczyłam 7+ (no trudno), na co w HRach zareagowali najpewniej tarzaniem się po pożółkłej wykładzinie, gdyż jak doniosła mi później znajoma, manager w tej firmie zarabia 3-4k i tylko z trzeźwymi kandydatami, którzy nie przekroczyli tego limitu w ankiecie prowadzone były rozmowy...

I z każdą jedną rozmową byłam mądrzejsza. Chociaż nigdy nie oczekiwałam warszawskich pieniędzy.
I z każdą jedną rozmową goręcej zapewniałam, że zdaję sobie sprawę z finansowych realiów tego regionu. Chociaż za cholerę aż do dzisiaj sobie nie zdawałam...

Bo dzisiaj poszłam na rozmowę.
I usłyszałam słynne i wyczekiwane: no to ile pani jolu.
Jakbym duszą handlowała, albo cnotą przynajmniej.
 - Ile by pani chciała zarabiać? - Pyta się mnie pan prezes, właściciel.

A ja szybko, w głowie, po cichutku, nie zdradzając się miną, myślę, że no ile, ile... To, co miałam ostatnio + 10%, bo przecież zawodowo się rozwijam, a nie uwsteczniam, więc niby dlaczego miałabym zacząć zarabiać mniej...
Ale że biorę poprawkę na region, w którym przyszło mi żyć, to myślę, że gdybym dostała połowę tego, co miałam, to w sumie mogłoby być. Samotną matką nie jestem, gigantyczny kredyt na mieszkanie został spłacony przy okazji emigracji z Warszawy, więc dałabym radę.
Ale że patrzę na tę firmę, na tych szarych ludzi, na brak sushi barów w okolicy i zero oznak pana kanapki rano i że no kurcze, połowy tego co miałam, to nigdy tutaj nie dostanę, to mówię 1/3 moich ostatnich zarobków i jednocześnie ganię się w myślach, bo przecież nie tak się powinna rozwijać moja kariera...
Pan prezes robi wielkie oczy, niepolitycznie bardzo. Niepolitycznie też uśmiecha się pod wąsem i obracając sprawę w żart, oznajmia, że miałam chyba na myśli rynek warszawski podając tę kwotę. I twarz ma więcej taką sugerującą, że odklejona od rzeczywistości być muszę, bo gdyż, jak wyjaśnił i domyślać się nie musiałam, kwota którą podałam jest mniej więcej o połowę za wysoka.
Mrugam nerwowo i pewnie bym usiadła, gdybym już nie siedziała.
Rozglądam się za kamerami, oczekuję dalszych wybuchów śmiechu, obrócenia wszystkiego w żart. Ale nie. To było na poważnie. Zadziało się. Słowa stały się oznajmioną i objawioną prawdą prezesowską, nie ma żartów, a zajady ze śmiechu nie pękają.

Czyli że miałabym zarabiać 1/6 tego, co zarabiałam.
Weźcie sobie wasze pensje, podzielcie je przez 6 i wyobraźcie sobie, że od jutra macie taką kasę za swoją pracę. Sześć razy kurwamać mniej. Sześć.
Serio, zróbcie to... I naprawdę bez znaczenia jest kwota wyjściowa. Ktoś wam nagle proponuje, że za powierzoną wam pracę, zapłaci wam 6 razy mniej.
Jest to przedziwne uczucie. Pomieszanie frustracji z elementem rozrywkowym, niedowierzania, żalu i przeliczania na ile rzeczy, do których przywykłam (np. samochodu) by mi nie wystarczyło.

Podziękowałam, pożegnaliśmy się i wyszłam.
Wyszłam bez słów odpowiednich by to skomentować. Bo coś jest z tym światem nie halo. Albo z tym warszawskim, albo z tym śląsko-małomiastowym. Chleb z grubsza kosztuje wszędzie tyle samo. Litr mleka, benzyny, mineralki. Samochody są tak samo drogie w stolycy, jak i w Katowicach. A wódka nie pomaga na problemy finansowe zarówno tutaj, jak i tam, a mimo to miałam silną ochotę się napić. Bo uzmysłowiłam sobie... nie, inaczej - odczułam na własnej skórze, jak przedziwnie niesprawiedliwie rozdawane są karty w życiu.

Warszawiacy. Wiem, że maciek kredyty, jako i ja miałam. Wiem, że przepłacacie za dobry chleb, jako i ja przepłacałam. Wiem, że narzekacie na korki i wyzysk w korporacjach, jako i ja narzekałam. Ale podzielcie swoją pensję na 6 i za tę 1/6 spróbujcie przeżyć. Nawet nie wliczając w to życie raty za mieszkanie...


I tak, wiem. Zarabiałam w Wawie wyjątkowo dobrze, nie wszyscy tak mają i nie wszyscy musieliby dzielić przez 6, albo nawet przez 2. Ale też prezesem banku nie byłam, ani w zarządzie wielkich spółek nie siedziałam, są zatem tacy, mnóstwo ich się po wielkich miastach pałęta, którzy zarabiają wielokrotność tego, co ja. I dobrze im tak :)
Ja byłam przeciętną, warszawską korpopłotką, która zarabiała bardzo przyzwoite pieniądze i się do tego przyzwyczaiła... Średnia przeciętnej ;)
Ale średnia średniej nie równa...

Myślę, że dzisiejszy dzień przekonał mnie wreszcie, że nie ma wyjścia. Muszę zacząć coś swojego, bo jak mam pracować za (pół)darmo, to w zasadzie dlaczego nie na własny rachunek? ;-)

Ah. I tak mi się przypomniało... Kiedyś, dawno, w poprzednim życiu, zarabiałam na blogu więcej niż to, co mi dzisiaj zaproponowano.
Śmiech przez zły, słowo daję... :-/

sobota, 9 sierpnia 2014

macierzyństwo odczłowiecza


Całe życie uczy nas się, jak się zachowywać przy stole, że talerzyk pod kanapkę, że generalnie nożem i widelcem, a bezę to najlepiej pożerać wyłącznie wzrokiem, gdyż w biodra i inne fałdki idzie.
Maniery przy stole, zasady spożywania posiłków, desery, aperitify, szczypce do lodu, wszystko mamy obmyślone i przećwiczone do perfekcji.
Aż do momentu, gdy zostaje się rodzicem...
Wtedy człowiek z cywilizowanej istoty, przeistacza się w coś pierwotnego, w zwierze dzikie (przy czym nie mówię tu o kotach, bo one to wiadomo - bułkę przez bibułkę, nawet jeśli na śmietniku).
Serio.
Niby posiadanie dziecka wzbogaca, uwzniośla, sprawia, że jesteś lepszym człowiekiem.
Niby.
Bo to wszystko bzdura jest...

Ja odkąd mam dziecko obserwuję u siebie wyłącznie atawizm.

W restauracji. Jem, jak nigdy nawet na obozach przetrwania nie jadałam... ;-)
Jak mam szansę, to wszystko dziabię sobie na małe kawałki, żebym jedną ręką w możliwie najkrótszym czasie mogła wepchnąć sobie cały posiłek do paszczy.
Jak mam szansę.
A jak nie, czyli jeśli decybel przechwyci moje sztućce zanim się obsłużę, to jem ręką. Nie zawsze, ale często.
Wtykam młodemu kluskę do paszczy. Nie widelcem, bo raz że pewnie mi go już zabrał, albo zrzucił ze stołu, a dwa że z widelca niebezpiecznie. Więc palcami. Ale młody kluskę weźmie, albo i nie. A przecież nie będę jej trzymać, gdyż musiałabym ją trzymać w jedynej wolnej dłoni, którą mam. Drugą trzymam decybela, żeby się nie zwalił z moich kolan, nie przewracał kieliszków, nie grzebał w torebce pańci przy sąsiednim stoliku, albo nie ubrudził zafajdanymi łapami białej bluzki kelnerki.
Więc kluskę, którą wzgardził młody, zjadam ja. Bo co mam z nią niby zrobić?
Rękę mam w sosie, klusce, pomidorze... I co? No nic. Brudną ręką łapię za sztućce i jem dalej. Jeśli nadal mam swoje sztućce, jeśli nie, szukam ich na podłodze i dyskretnie zaczynam używać, jakby nigdy nic...

W domu jest nawet gorzej.
Jemy steki, czy inne coś, co wymaga pogryzienia, rozdrobnienia. Młody chce. Chce i już, nie odczepi się, trzeba dać. Kroisz kawałeczek mięsa, podajesz do paszczy. Wypluwa. Ok, zje kot.
I tak siedemnaście razy. Za osiemnastym masz pewność, że nie zje, ale litujesz się i chcesz dać, jednak zabawa w krojenie małego kawałeczka już ci się znudziła. Więc co? Odgryzasz kawałek z tego, co ukroiłeś dla siebie. Wyjmujesz z paszczy ręką i dajesz młodemu. Obrzydliwe... ale nie finalne. Bo gdyż młody do paszczy bierze, ale co? Wypluwa... i odruchowo ten kawałek łapiesz. I co? jak nie użyjesz na siłę mózgu, to wkładasz sobie ten kawałek z powrotem do paszczy. MEGA obrzydliwe.
Kilka razy już się na tym złapałam...
Czekam, kiedy zacznę wymiotować do gardła dziecka, jak to ptaki mają w zwyczaju. Zresztą chyba wszystkie matki-zwierzęta karmiące na pewnym etapie idą na polowanie, zżerają myszy / zające / larwy, a po powrocie oddają młodym takie przeżute, połowicznie przetrawione pożywienie, prawda?
Wierzcie mi, rodzice małych dzieci są bardzo blisko zwierząt...

Mówię z jedzeniem w ustach, jem w pozycji półleżącej na kanapie, upadłe na podłogę jedzenie, ale bez widocznych przyklejonych włosów, czy śmieci, uznaję za jadalne i wtykam do dzioba sobie lub dziecku, a łyżka oblizana przez kota jest wystarczająco czysta, by dalej karmić nią decybela.

A wieczorem, gdy już uda się odzyskać swoje życie, bo dziecię śpi, przychodzi kac moralniak.
Tyle lat wpajania zasad, tyle pieprzenia odnośnie który widelec do czego i jak korzystać z serwetki... i co? Jeden niemowlak burzy to wszystko i zanim zdążysz się zorientować, jesz sushi łyżką, bo widelec, pałeczki i twoje japonki służą aktualnie do budowy konstrukcji umożliwiającej przejęcie władzy na świecie.
A przynajmniej tak to wygląda sądząc po minie budowniczego.