środa, 28 stycznia 2015

wszyscy jesteśmy tacy sami

dzisiaj dostałam maila od pani jolanty.
nic w tym nadzwyczajnego, ale pani jolanta, nie dość, że ma tak samo na imię jak ja, to jeszcze na nazwisko też ma identycznie.

zobaczyłam maila w skrzynce odbiorczej i zdębiałam.
bo nie przypominałam sobie, żebym sama sobie wysłała maila, co zresztą robię bardzo często, żeby coś mi tam nie uciekło.

i pierwsza myśl - o kurcze, pewnie jak któregoś razu byłam bardzo pijaną młodszą jolką, to wysłałam sobie list z datą dostarczenia na kilka lat do przodu.
druga myśl - hmm, czyżby choroba psychiczna? jedna z moich osobowości wysłała ten list, bo chce być słyszana, ale pozostałe nie pamiętają tego faktu?
trzecia myśl - w dupę węża, mam jakiegoś wirusa i teraz wszyscy moi znajomi dostali ode mnie maila o jakiejś kompromitującej treści. oby tylko chodziło o powiększanie penisów...

jak się opamiętałam i kliknęłam w wiadomość, to nadal nie wierzyłam i musiałam kilka razy czytać na głos, żeby być pewną, że sama do siebie tego maila nie wysłałam...
tak cholernie trudno było mi przełknąć myśl, że jest gdzieś tam inna jolka, która nazywa się tak samo i akurat dzisiaj z przyczyn zawodowych musiała się ze mną skontaktować.

a przecież wiem, że istnieje! znaczy wiedziałam, nawet przed tym mailem.
bo mamy niemal identyczne adresy mailowe. z kropką i bez kropki, albo z jolanta i jolą. wszystko jedno. kilka razy jej maile trafiały do mnie, np. w związku z zakupami internetowymi, albo rezerwacją miejsc. ktoś gdzieś źle zapisał i tyle.
oczywiście może też być, że to jakaś trzecia, albo i piętnasta jolanta.

nie jestem unikalna.
pamiętam, jak mi kiedyś przyjaciel powiedział, że na wakacjach poznał laskę, która po prostu była mną, ale z grecji. że od razu im się świetnie gadało, że wariatka, że czad i że nieprawdopodobne wow.
no bosko.
ale niech spieprza, tak?
a dzisiaj to. identyczne imię i nazwisko... ciekawe, czy kiedyś ktoś spotka kogoś o identycznym nazwisku i imieniu do mojego z identyczną osobowością.
a następnego dnia cały ten zestaw + wygląd fizyczny... bo w sumie dlaczego nie?

hmm...

i tak se popuściłam wodze fantazji...
a może tamta jolka żyje moim życiem sprzed którejś rewolucji?
bo wiem, że mieszka w warszawie i pracuje w telco korpo. jak ja jeszcze całkiem niedawno.
ciekawe, czy ma duże mieszkanie z jeszcze większym tarasem, zażera się arbuzami i kolekcjonuje szpilki, w których ma dokąd chodzić w przeciwieństwie do mnie.
może ma męża i psa? albo chociaż chomika...

albo może się właśnie rozeszła z facetem i układa sobie życie po swojemu? sama? w swoim mieszkaniu na kredyt? sama robi zakupy, sama zasypia, sama ogląda lol koty w sieci i sama rozlewa wino z kieliszka stojącego na szafce nocnej?

no albo ma dziecko, dajmy na to chłopca, z jakimś kosmitą... bo ja wiem, ze Szwedem? on ma fabrykę płytek ceramicznych na północy kraju, a ona nie zrezygnowała z życia w stolicy, pracy, przyjaciół i ulubionych knajp, bo pomorze ją nie kręci? mieszkają osobno?


hmmm...

ja ciągle spotykam tych samych ludzi. mimo, że są oczywiście od siebie bardzo różni. to jednak tacy sami.
też tak macie, że często jak poznajecie nową osobę, to myślicie sobie: ooo! to taki krzysiek, tylko więcej pije i gorzej pachnie?
albo ta laska śmieje się i rusza zupełnie jak Marlena! nawet mówi z taką samą manierą. ciekawe, czy też ma fioła na punkcie siatkówki?

hmmmm...

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Sen pszczoły

Śniło mi się, że byłam dziennikarką.
Zważywszy na moją przeszłość, znaczy pracę w mediach, to żadna nadzwyczajność.
Ale to był koszmar.
Z gatunku tych koszmarnowatych. Gremlinsy, spadanie w bezbrzeżną czarność i duszenie się ogromną, nieprzerwanie rosnącą w ustach kulą, czyli moje osobiste top 3, chowa się głęboko pod poduszkę.
Gdyż bycie dziennikarką w moim śnie było okropne. A zadanie przede mną postawione było niczym 5427 prac Heraklesa, nie że tylko 12.
Otóż miałam za zadanie porozmawiać z człowiekiem, który by mógł powiedzieć, że posiada normalnego, przeciętnego, zwyczajnego kota.

No i sami powiedzcie. Znacie kogoś, kto mógłby powiedzieć o swoim kocie 'normalny'?

Przecież te futrzaste głupki mają totalnie nasrane pod beretami. A jak wydają się względnie normalne, to szczekają przez sen, albo ja wiem, panicznie boją się pająków, aaalbo są uczulone na wszystko za wyjątkiem gotowanego kurczaka. Czy coś.

Moje na ten przykład, ponieważ nie pozwalam im przesiadywać na stole w kuchni, zawładnęły stołem w ogrodzie. Śniegu nienawidzą, ale przecież to jest wyższa potrzeba :-)


No ale wracając do snu.
Śni mi się ta okropna niemożliwość. Poszukiwania właściciela normalnego kota. Takiego co mruczy i pije mleczko ze spodeczka.
I budzi mnie okropne trzaskanie. A mokra jestem jak mysz w związku ze śnionym koszmarem.
Myślę - jakiś naćpany facet z kilofem rozwala mi salon.
Druga myśl - to tylko śnieg spada z dachu i tak hałasuje. Tylko dlaczego w salonie?!?

Uzbrojona w lakier do włosów (oślepię skurwysyna!) zeszłam na dół, a tam tylko mój kot.
Siedzi na kanapie i wpieprza chipsy, których zapomniałam schować...

wtorek, 20 stycznia 2015

Jestem z Marsa, tfu z Warszawy...

Jeśli chodzi o chorowanie, to jestem facetem.
Chodzę i jęczę, ale do lekarza nie pójdę. Staram się przeczekać, nie panikować. Nienawidzę być na lekach i jak muszę wziąć chociażby coś w stylu fervexa, to czuję się jak naćpana.
No ale nie było rady. Kaszel mam taki, że budzę koty. A ich przecież byle co nie budzi...

A że mam raczej średnio przyjemne doświadczenia z szukaniem lekarza w najbliższym mieście, postanowiłam przechytrzyć system i udać się do ośrodka zdrowia w mojej wiosce. Bo kiedyś przyuważyłam, że jest.
Znalazłam numer przez internet i dzwonię:
- Dzień dobry, chciałabym się umówić do internisty. Najlepiej na dzisiaj, jeśli jest taka możliwość.
- Dzień dobry. Ale jak do internisty?
- Yyy... do internisty, z kaszlem chciałam. A to ośrodek zdrowia?
- Tak. A jak się pani w ogóle nazywa? - spytała pani tonem świadczącym o tym, że mnie po głosie nie poznaje, a przecież powinna.

No i już wtedy wiedziałam, że wybór lekarza w wiosce, to może nie był najlepszy z moich pomysłów. Po podaniu personaliów rozmowa wartko toczy się dalej:

- Ale pani nie ma. Nie widzę. Nie mamy.
- Yyy...?
- Karty pani nie mamy.
- No nie macie państwo, bo nigdy u was nie byłam. Ale chciałabym przyjść. Można? Do internisty?
- Droga pani, przyjść można, ale nie do internisty, ale do pediatry.
- Ale ja nie jestem yyy... dzieckiem...?
- To nic. To jest lekarz pierwszego kontaktu, pediatra. Przyjmuje wszystkich. Od ładnych kilku lat tak to tutaj działa i nikt jeszcze nie narzekał.
- Aha. Yyy... No dobrze. To proszę mnie zapisać.
- Na 11 niech przyjdzie i pamięta o dyskietce.
- Dyskietce? - pytam, bo totalnie nie mam pojęcia o czym się do mnie rozmawia.
- Dyskietce. - postanowiła nie ułatwiać mi sprawy pani rejestratorka.
- Dyskietce? Takiej do komputera?
- Nie, do snopowiązałki. Tak, do komputera, dyskietce.

Tutaj nastąpiła dłuższa cisza. Miałam pełną świadomość, że w tym momencie obie uważałyśmy się nawzajem za totalne kosmitki. No ale przecież nie mogłam tego tak zostawić?

- Hmm... ale ja nie mam dyskietki. Może być pamięć USB? - na wszelki wypadek postanowiłam nie drążyć po kiego grzyba im dyskietka.

Tutaj nastąpiła nieprawdopodobna cisza po drugiej stronie słuchawki. Jestem pewna, że pani zastanawiała się, czy się nie rozłączyć. Albo ewentualnie umówić mnie na widzenie z psychiatrą.

- Dyskietka. Z funduszu zdrowia. Pani nietutejsza?
- Nie, to znaczy tak. Mieszkam tutaj od jakiegoś czasu, ale całe życie leczyłam się prywatnie. W Warszawie - dodałam ze wstydem.
- My tu na Śląsku mamy dyskietki, pani se załatwi.
- Aha. Ale do 11 to chyba nie zdążę?
- Pierona, dzisiaj do pediatry pani idzie, ale oficjalnie to lekarz pierwszego kontaktu, to niepotrzebna. Jak pani będzie chciała przyjść do pediatry jako do pediatry, to z dyskietka. Z funduszu. Płyt CD też nie przynosić.

O 11 stawiłam się w ośrodku. Bardzo speszona. Wygładziłam swoje marsjańskie czułki i poszłam do rejestracji. Poczekalnia była zupełnie pusta, co napawało optymizmem.
W rejestracji okazało się, że pani marsjanka jest bardzo miła, dała mi jakieś świstki do wypełnienia i nawet adres pod którym zdobędę tę sławną dyskietkę.
Wyszłam z rejestracji po, ja wiem, może 7 minutach. A w poczekalni 374 osoby! Czyli dokładnie dwie mniej niż liczy cała populacja wioski. Bo przecież Holender w pracy, a Brunon w żłobku.
Ale jakieś 15 minut później zostałam w kolejce tylko ja.
Nieprawdopodobne. Pojęcia nie mam, co można u lekarza załatwić w 7 sekund... A oni wchodzili i wychodzili. Drzwi by się obrotowe przydały.

Weszłam.
Siadłam.
Czekam na pierwszy ruch ze strony lekarza. Błędnie zakładając, że da mi sygnał, że jest gotów mnie zbadać.
Wreszcie spojrzał na mnie i powiedział pierwsze z trzech słów, jakie miał dzisiaj dla mnie:
- Nazwisko?
Po podaniu nazwiska byłam już tak zdenerwowana dziwaczną sytuacją, że zaczęłam mówić o objawach. Lekarz w pewnym momencie wstał, wziął stetoskop, więc udostępniłam mu do osłuchania płuca. Ruchem ręki kazał mi rozdziawić paszczę, więc rozdziawiłam. Spojrzał. Chyba spojrzał? Patyczka nie użył, ale chyba spojrzał...
Usiadł, coś tam nasmarował. Podał mi receptę:
- Proszę. Następny!

PRZYSIĘGAM. Trzy słowa. Koniec wizyty.
W sumie na pogaduchy nie przyszłam, ale to było kuriozalne.
Nawet nie wiem, co mi jest, bo w tym osłupieniu nie zapytałam.
To była moja najdziwniejsza wizyta lekarska ever. A wierzcie mi, poprzeczka była ustawiona wysoko przez ginekologów, którzy nie znając angielskiego próbowali się skomunikować z towarzyszącym mi Holendrem podczas USG ciąży.

niedziela, 18 stycznia 2015

Braku smaku

Nadal jestem chora. I o ile z gorączką, kichaniem i kaszlem można jakoś żyć, tyle bez smaku ja nie umiem...
Pierwszy raz w życiu jestem tak zaglutowana, że totalnie straciłam zmysł smaku i węchu.

Ma to swoje plusy, bo nie czuję bąków kotów i nic nam nie psuje sielanki siedzenia przed kominkiem. W kolejce do kasy w hipermarkecie też nikt mnie nie drażni odpustowymi perfumami, czy przewlekłym niedoborem prysznica.

Ale brak powonienia to są przede wszystkim mega minusiory!
Wczoraj spaliłam w piekarniku frytki. Bo o nich zapomniałam. Dopiero jak dym zaczął mnie szczypać w oczy, to się zorientowałam co się dzieje...
No albo zrobiłam sobie żurek. Musiał być pyszny, bo przecież to leży w naturze wszystkich żurków, ale równie dobrze mogłabym jeść wywar z tektury z majerankiem. Zero smaku.
I tak ze wszystkim. Nie czuję nawet najwyraźniejszych smaków ani zapachów :-(

Jem, bom głodna, ale żadnej przyjemności z tego. Żadnej. I mnie nosi. Bo przecież jestem typem załatwiającym sobie masę radości przez kubki smakowe...

A jak mi tak zostanie? Kiedyś widziałam jakiś program o lasce, która kochała gotować, a potem straciła powonienie. Była głęboko nieszczęśliwa. Zupełnie jak ja teraz...

Niech mi ktoś opowie jak smakuje arbuz? Może być z wódką :-)


sobota, 17 stycznia 2015

Dzieci i ich orszak


Jak planowałam dziecko, a planowałam, mimo że u mnie proces ten trwał wyjątkowo krótko po dłuuuuugim okresie 'żadnych bachorów!', to sobie postanawiałam.
Różne głupie rzeczy.
Że na przykład w ciąży nie utyję zanadto. Albo że nie będę piła czerwonego wina, odstawię sushi i wołowe carpaccio.
A jak się dziecko urodzi, to nie będę panikować, frustrować się i chodzić po ścianach, bo przecież na bank da się przez pierwszy rok zadzieciowienia przejść na luzie.
Wymyśliłam sobie także, że nie wpuszczę do domu plastikowego badziewia zabawkowego...
Hahahahahaha! oraz HAHAHAHAHAHAHA!
Że tak powiem.

W sumie trzymałam się dzielnie dość długo, broniłam naszego szarego domu jak fortecy przed zalewem kolorowego plastiku i przekolorowych dziecięcych akcesoriów. Mimo iż kusiło, nie robiłam zakupów w Ikea i nie kupowałam pościeli w przecudowne ZIELONE króliczki, dywanu w CZERWONE robaczki i stołeczków PASTELOWYCH, zasłonek NIEBIESKICH i pudełek W KROPKI. Mimo, że wszystko to jest bardzo piękne i wierzę, że dla niektórych taka nawałnica kolorów i faktur, to jest właśnie to, czego chcą dla swojego dziecka, bo rozwój, bo kolory, bo radośnie, itd.
No ja tak nie lubię, więc dlaczego miałabym serwować swojemu potomkowi coś co mnie drażni.

Było ciężko, ale udało mi się zorganizować małemu pokój w neutralnych barwach z dużą domieszką pięknego-szarego ;) Bo piękny-szary będzie mnie już chyba do końca życia prześladował i wszystko, co urządzam bazuje na szarości.
Drewniane meble, szara reszta.
No ale potem zaczęliśmy dostawać prezenty. Ok, kocyki od których dostawałam oczopląsu wędrowały do szafy i tyle. Ale z zabawkami to już tak łatwo nie jest, bo jak dziecko dostanie, to niestety pamięta i do szafy tak łatwo schować nie da.
Na tej zasadzie zebraliśmy dwa kosze plastikowego badziewia, cztery jeździki, krowę do skakania i całe mnóstwo klocków. Oraz małego TIRa pluszaków.
I słowo daję - ja sama nie kupiłam NICZEGO z tych rzeczy. Nie dlatego, że jestem wyrodną matką (chociaż oczywiście jestem), ale dlatego, że bardzo mało jest ładnych, szarych, zabawek, a jak już są, to kosztują tyle, co buty od Gucci, więc wiadomo że rozsądniej jest kupić buty, z których matka się ucieszy, niż zabawkę, która po 5 minutach od rozpakowania wyląduje na zabawkowym śmietnisku, na tej hałdzie plastikowego dziadostwa.
Tak.

Bo tak mnie właśnie naszło dzisiaj podczas kąpieli małego. Jak próbowałam do wanny pełnej zabawek wlać trochę wody i się nie mieściła ;) Naszło mnie, że zdecydowanie za rzadko powtarzałam swojej rodzinie i przyjaciołom jak bardzo ich cenię i żeby do kurwy nędzy nie przynosili mi do domu tego pieprzonego plastiku!

Przepraszam, uniosłam się, ale to wszystko przez to, że dzisiaj po raz pierwszy Brunosław raczył był się zesrać do wanny wypełnionej tymi wszystkimi kubeczkami, kaczkami, żółwikami, pingwinkami i rybkami.

I tak to tu zostawię, niech Wam się śni po nocach. Dobranoc.




środa, 14 stycznia 2015

choru choru


należę do osób bardzo rzadko chorujących. na ten przykład - w mojej ostatniej pracy nie wzięłam ani jednego dnia zwolnienia chorobowego.
no.
ale odkąd Brunosław chadza do żłoba, choruję regularnie.
bo se można być odpornym, myć ręce, jeść czosnek i generalnie nie użalać się zanadto nad sobą, ale żłobkowe wirusy są ponad to.
no i właśnie dzisiaj jestem chora. czuję się, jak pożarta i wypluta przez owczarka alzackiego i to takiego z problemami gastrycznymi i próchnicą.
jezzzzzuuuu... niech mnie ktoś dobije, po co mam się tak męczyć?!?

generalnie chorowanie jest przesrane, albo przekichane. w zależności, czy złapiesz żołądkówkę, czy regularną grypę. 
ale jak się choruje z niemowlakiem w domu, to nagle wszystkie dolegliwości przeskakują na nowy poziom. już chyba gdzieś pisałam o kacu i dziecku, że to zabójczy duet. tak. tylko, że kac po kilku godzinach przechodzi. grypsko tak łatwo nie da się przepędzić... :(

ale jak się jest matką, to nie ma taryfy ulgowej. zapakowałam nafervexowaną jolkę do czołgu (opony zmienione, co chyba było błędem, gdyż znów jest +12), pojechałam odebrać ze żłoba dzieciątko. w tak zwanym między czasie przypomniało mi się, że gdy jako dziecko jeździłam z rodzicami po świecie, to przy wjeździe do Rumunii były takie baseny z chlorem, czy innym płynem dezynfekującym. trzeba było przez nie przejechać celem pozbycia się bakterii i wirusów z samochodu... :-))) to było przezabawne, bo prawdziwy syf i malaria zaczynały się właśnie po rumuńskiej stronie granicy.
czyż to nie byłoby genialne rozwiązanie dla żłobków, szkół i szpitali? przy czym w żłobkach przydałoby się odkażanie nie tylko kopyt... ;-)

a wracając - mimo, że ledwo chodzę, czołgiem udało mi się jakoś dotoczyć pod żłobek i odebrać mego słodkiego nosiciela wrednych żłobkowych wirusów i bakterii. a tam kolejny gwóźdź do jolkowej trumny. bo gdyż dzień babci, przedstawienie, zaproszenia, widownia...
mówię, że nic z tego, że ani babcia z warszawy, ani ta z holandii na 13.30 w piątek raczej nie dotrą. ale panie żłobkowe przyzwyczajone do radzenia sobie z każdą najdziwniejszą sytuacją były nieugięte - ktoś przyjść musi w charakterze babci, bo dziecku będzie przykro, może na przykład pani, do zobaczenia!

i tak o.
wystąpię w nieznanej mi dotąd roli babci. będę kopią własnej matki pod jej nieobecność.
takie rzeczy tylko na śląsku!


sobota, 10 stycznia 2015

Książki uczą

Oglądamy z dzieciakiem książeczki przed snem. Tym razem papa odpytuje Brunona:
- A gdzie jest kotek?
Młody wskazuje.
- Tutaj, dobrze! A gdzie jest pan w okularach? 
Młody wskazuje.
- Tutaj, dobrze! A gdzie jest pan Murzyn?
Młody wskazuje na mnie i krzyczy radośnie 'Mama!'...

Tak. To chyba w tym roku zakończę swoją przygodę z opalaniem i słowo daję, że pozbędę się solarium. Będzie więcej miejsca w salonie... ;-)

zmiany na horyzoncie?

nic w moim życiu nie jest wieczne.
znaczy w życiu każdego z nas, wiadomo. ale w moim jakby bardziej...
zmiana to moje drugie imię.
a mój facet też do tych stojących w miejscu nie należy.
dlatego, żeby dobrze rozpocząć 2015, pomyśleliśmy z Holendrem, że może jedna mała przeprowadzeczka do miasta dobrze nam zrobi.
a w zasadzie to on tak pomyślał. jakieś 3,5 minuty po tym, jak ostatnim razem zaparkowaliśmy pod Wawelem. dokładnie tydzień temtu.
może to odezwała się jego smocza natura, albo to sławne skąpstwo Krakusów i Holendrów zagrało, wszystko jedno - zapragnął tam zamieszkać. natentychmiast.
oh, że ma fabrykę na Śląsku, to drobiazg jest.
że dopiero co kupiliśmy i wyremontowaliśmy dom - pierdoła. zresztą - już 1,5 roku minęło!
fajnie byłoby się ruszyć.

a więc po tygodniu od zakochania się w Krakowie, pojechaliśmy dzisiaj oglądać mieszkania.
ja staram się pozostać chłodna w temacie.
znaczy klaszczę uszami na samą myśl o dostępie do cywilizacji i kilku potencjalnych pracodawcach, ale ponieważ od pomysłu do jego realizacji jest zwykle długa droga przez góry i bagna, to teges... nie pastuję jeszcze szpilek ;-)

a zatem serce moje jest chłodne niczym śląski węgiel w piwnicy. Holender sam mieszkań poszukuje i sam się dogaduje na prowizje z pośrednikami, a moje polskie, oszczędne serce krwawi. no, ale ja nie o tym.
ja o pośrednikach nieruchomości.

bo w takiej to na przykład Holandii, to nie do pomyślenia jest, żeby jeden pośrednik obsługiwał obie strony. to znaczy brał prowizję od sprzedającego i od kupującego. bo niby kogo w takim razie reprezentuje? przecież te strony mają sprzeczne interesy - jedna chce jak najwyższej ceny, druga jak najniższej, jak to pogodzić? na czyją korzyść powinien działać?

w Polsce pośrednicy w zasadzie nie angażują się w negocjacje, prawda? wyszukują oferty z rynku, prezentują mieszkanie, ale nie negocjują w imieniu klienta. przekazują tylko informacje między jedną i drugą stroną. to też jest pomocne, bo oddziela się biznes od emocji i nikt sobie do oczu nie skacze, gdy ktoś zaproponuje za niską cenę za ojcowiznę ;)
ale chyba w Holandii jest to lepiej urządzone.
no ale.

dzisiaj poznaliśmy pośredniczkę. bardzo sympatyczna dziewczyna, czy w zasadzie kobieta.
ja oczywiście nic na jej temat nie wiedziałam, bo co też mnie obchodzi, kto nam te mieszkania pokaże. ale Holender ją zgooglował przed spotkaniem.
no więc... to była nasza gwiazda tenisa. gwiazda jak się domyślacie nie z dzisiaja, ale też nie z lat pięćdziesiątych. duże nazwisko z międzynarodowymi sukcesami.
mieszkała i uczuła się za granicą, wygrywała turnieje, a dzisiaj pokazała nam kilka mieszkań w Krakowie. i w zasadzie zdradzały ją tylko sportowe buty ;)

i tak se na początku myślałam - kurde, ale dupiasto, świecić na piedestale przez ładnych kilka lat, zarabiać grubą kasę, żyć międzynarodowym życiem, poświęcić pół życia na zdobycie tego wszystkiego, pewnie okupić to milionem wyrzeczeń... a potem pokazywać mieszkania.
i jasne, z tego też można mieć radość na koncie i spokój w sercu, ale jakoś to jednak zaskakujące dla mnie było.
więc ja miałam w głowie jeden stereotyp.
a ona drugi.
bo gdy dowiedziała się, że Holender jest Holendrem, to zapytała mnie, czy długo byłam w NL zanim się poznaliśmy.
ha ha ha, NOT.
nie, nie poznałam swojego faceta pieląc truskawki ;)

i wyjaśniłam jej z grubsza sytuację. że jestem warszawianką, że po błyskotliwej karierze w city, obecnie zajmuję się domem na śląskiej prowincji ;) czy jakoś tak... ;)
i se spojrzałyśmy w oczy i obie wiedziałyśmy, że nie wszystko jest takim, jakim się wydaje...

no ale ale.
nie wiem, czy do Krakowa się wyprowadzimy. pierwszy krok niby został uczyniony, ale następnych wcale stawiać nie trzeba. się zobaczy jak bardzo kochają nas banki, jak bardzo Holender będzie stały w uczuciach do grodu Smoka i czy nie powrócą na tapetę niezliczone dawne miłości - Włochy i  Francja. A także Praga, Wrocław i pewna część Warszawy ;)

no i oczywiście zaczęłam się martwić.
nie wysokością czesnego za międzynarodowe przedszkole. albo drastyczny spadek jakości na życia kotów.
ale o nazwę bloga...
no cóż za głupotę popełniłam z tym śląskiem w adresie... eh ;)

środa, 7 stycznia 2015

Warszawiowanie

Przyjechałam do stolycy na chwil kilka. Sprawę miałam.
Pomyślałam, że może fajnie będzie wreszcie wybrać się do mojej starej fabryki, byłego szefa zobaczyć i z zespołem chwilę poplotkować.
Zostawiłam dziecko z Maminą i sama się do Wawy udałam. 
A w zasadzie wyprawiłam... Gdyż doprawdy, to była całodzienna wyprawa. Już zapomniałam jak czasochłonne jest pokonywanie kilometrów w wawie, mimo że nikt nie jeździ 50, jak na mojej prowincji.
Dom moich rodzicow polożony jest 22km od centrum, a ja jechałam na drugą stronę miasta, na Grochów. Razem może ze 30km. I co? Dojazd zajął mi 1,5h!!! 
Kurzajegomać...
A nie było korków! Noo, jeden mały w Piasecznie.
Od świateł do świateł, kilka zakrętów i jeden krótki postój w sklepie, żeby cukierki kupić. Plus parkowanie. 
Razem - 90 minut........

Tęskniłam za pracą tutaj. Już mi przeszło. Przecież tak się nie da żyć!

Ale i tak się cholernie cieszę :-) rewelacyjnie było zobaczyć się z szefem i zespołem :-) 
Tęskniłam, tęsknię.
Ale to chyba tak już jest, że zawsze się tęskni za tym, czego akurat się nie ma. 
Za sarnami, przestrzenią, spokojem i spaniem do 9 tez bym pewnie ciutkę tęskniła ;-) mooooże nawet za kretem, w końcu to swój wróg! 

wtorek, 6 stycznia 2015

Ponglish w natarciu

Jedziemy samochodem, autostrada, śnieżyca.
Dzieciak zaczyna kwikać, że mu się bajka skończyła i że nuda. Holender postanawia słownie załatwić temat:

- Oh Szłapku, Szłapkensztajnje!
('Szłapki' to jedyne śląskie słowo jakie znamy, oznacza stópki dziecięce, a przy okazji jest też pseudonimem artystycznym naszego dziecka)
- Look! Dwa big skrobaki!!! Śliskie!
(Chodziło o zwrócenie uwagi na dwie odśnieżarki. Śliczne. 'Śliska pani' to jeden z moich ulubionych błędów językowych Holendra)
- And now bajki and Wesołych Snów Misiaku! Sleep for a while and then everything will be Bardzo Doskonale again!

:-)

poniedziałek, 5 stycznia 2015

grzebanie w historii

Nie bardzo ogarniam, ilu z Was jest ze mną od momentu przeprowadzki na Śląsk, a ile osób to czytacze ze starego bloga, ale ponieważ od lat mnie męczycie o otworzenie starego bloga, to pragnę donieść, że tak też się stało.
Można grzebać tutaj: Blogus Pospolitus 

Zaczęłam pisać w 2004... 11 lat temu. Pewnie nawet bym nie poznała tamtej jolki. Więc teges, wywlekać stare wpisy można, ale poprawkę na upływ czasu brać trzeba :)

Przy okazji refleksja - niektórzy czytacze przeczytali całego bloga, albo są ze mną w jakimś tam kontakcie przez te 11 lat... W głowie mi się to nie mieści, serio.
Chciałam powiedzieć, że żaden facet ze mną tyle nie wytrzymał, nie?
Więc dla mnie te relacje są naprawdę szczególne. I nawet jeśli Was nie znam osobiście, to wierzcie mi, niezwykle sobie cenię Waszą jolajność ;) Nawet jeśli często podszytą hejtem, nawet jeśli wchodzicie tylko po to, żeby zobaczyć, co też znowu nasmarowałam głupiego, nawet jeśli w komentarzu po mnie jedziecie.

Magia :)

strzelanka na drodze


zima w tym roku nie zaskoczyła drogowców.
zima w tym roku zaskoczyła jolkę.
no bo kto by się spodziewał śniegu w grudniu? ;)
ale też zaraz śniegu. jakaś taka biała posypka spadła niedawno, stopiła się już 6 razy, dopadało trochę nowej. generalnie trawnik nawet nie jest jeszcze biały.
ale co dla Polki nie jest śniegiem, dla Holendra jest klęską żywiołową... oni tam owszem słyszeli o śniegu, ale nikt z żyjących go nie pamięta ;)

no i całkiem wtem okazało się, że zapomniałam zmienić opony w moim czołgu.
żadna tam tragedia, bo mój samochód, jak już będzie na sprzedaż, będzie musiał się przejechać na południe francji i back, żeby licznik kilometrów nie wyglądał na przekręcony ;) po 1,5 roku mam ich tyle, ile Holender swoim wykręca w niecałe dwa miesiące. znaczy się jeżdżę bardzo mało, bo tutaj wszędzie jest blisko... i w zasadzie rower z podgrzewanym siodełkiem by wystarczył ;)
no więc żadna tragedia, że nie mam zimowych opon, bo do żłobka mam całe 12 minut podróży w czymś, co lokalesi nazywają korkami (5 stojących w kolejce samochodów do wjechania na rondo), a centrum handlowe mam po drodze...

no ale spadł centymetr śniegu.
ja się spokojnie pakuję do czołgu, bo jasne, opony ważna sprawa i muszę to dzisiaj załatwić, ale kuuurde, nie takie rzeczy się ze szwagrem po wódce robiło ;) no i mam napęd 4x4, nie ma mrozu, a drogi są czarne.
ale gdzie ja się z dzieckiem w taką ZAMIEĆ samochodem letnim wybieram i czy na głowę upadłam wielokrotnie i co ze mnie za matka i że łańcuchy mogłabym założyć, a nie na letnich oponach do miasta jechać... - to oczywiście głos mojego zewnętrznego sumienia w postaci sparaliżowanego śniegiem Holendra.

no to mówię, że spoko, nie jadę, że on może dziecko odstawić, albo taksówkę zawezwiemy. taksówkę lokalną, czyli józkowóz na letnich oponach i że oczywiście to będzie dużo bardziej bezpieczne, bo jak wiadomo w każdej taksówce jest krzesełko dla dziecka...

widziałam, że serce mu krwawiło, a powieka drgała. no ale dał mi kluczyki do swojego samochodu. i nie, nie chodzi o to, że samochód jego, a nie mój. chodzi o to, że jego nowa zabaweczka ma dopiero kilka tygodni, a jak wiadomo ja jestem szalonym warszawskim kierowcą i nic innego mi w głowie, jak tylko rzucanie się na inne samochody...

i teraz już wiem, że opon nie zmienię tak gdzieś do marca. planuję nie znaleźć na to czasu :)
bo większego funu z jazdy chyba nigdy nie miałam.
i nie, nie chodzi o prędkość, komfort jazdy, czy gadżeto-bajery.
chodzi o to, że jego nowy samochód strzela do ludzi!

nie bardzo czaiłam dlaczego takie rzesze człowieków, a w zasadzie facetów, fascynuje się strzelaniem do ludzi, czy innych potworów. filmy wojenne, gry strzelanki, paintball... ja tego w ogóle nie kumałam.
aż do jazdy samochodem z systemem aktywnego oświetlenia, czy jak to się tam po polsku może nazywać.
wszystko jedno.
samochód strzela światłem do ludzi!
sam! :)
jedziesz se jedziesz, światła są genialnie mocne i same rozpoznają, czy teren zabudowany, czy autostrada, czy las, czy jadą inne auta. i se tam reguluje, zmienia i dopasowuje, dodatkowo oświetla tablice ze znakami. nowa technologia, świetna.
ale strzelanie do ludzi idących poboczem wiązkami światła, to jest kurwa czad! :)
to jest lepsze niż jakakolwiek gra, bo nie dość, że to strzelanka na żywo, to jeszcze połączona z jazdą samochodem. czyli ściganka ze strzelanką w jednym! ;)


i nie, nie strzela im tym światłem w twarz, tylko pod nogi. ale efekt dla kierowcy jest piorunujący! fascynujący!
czułam się jak na bezkrwawych łowach ;)
trochę się zagalopowałam i na desce rozdzielczej postawiłam kilka kresek odpowiadającej ilości upolowanych ludzi :) teraz mi lekko głupio, ale że dziecko nasze jeszcze nie mówi, a często jest widziane z kredkami, to teges... sorry Brunon ;)

piątek, 2 stycznia 2015

plusy macierzyństwa

od czasu do czasu ludzie, a w zasadzie bezdzietne kobiety, które obracają na języku frazę "czy już czas na dzieci" pytają mnie, czy są jakieś plusy macierzyństwa.
to trochę tak, jakby pytać wegetarianina, czy są plusy ze zjedzenia psa... ;-)

no i jak się bardzo skupię i trochę rozluźnię kilkoma kieliszkami wina, to owszem, przychodzi mi do głowy kilka plusów.
pierwszy to na przykład taki, że tłumaczysz swoją figurę niedawną ciążą, hormonami, cesarką (bo przecież pocięli ci mięśnie brzucha, to jak masz niby robić brzuszki?!?), itd.
i nieważne, że dziecko ma już siedem lat... ;-)

drugi...
hmm...
co by tu jeszcze...
coś na pewno...

nie. to chyba tyle ;-)

no dobra.
życie jest ciekawsze.
znaczy tak naprawdę robisz dużo mniej ciekawych rzeczy, bo albo cię już na te fajne nie stać finansowo, albo czasowo... ale uwierz mi - nigdy już nie będziesz się nudzić w domu.
bo dzieciaki, nawet jak ledwo pełzają, ZAWSZE coś wymyślą.

wczoraj na ten przykład gotowałam zupę. posadziłam młodego na blacie, dałam mu do zabawy obierki z warzyw, solniczkę i miskę (zabawkowe zabawki nigdy się nie sprawdzają). on od siebie dorzucił drewniany klocek, figurkę krowy i jakieś obgryzione kółko. grzechotało, przyklejało się, fruwało, spoko...
miałam 38 sekund (zanim się wielmożny nie zdąży znudzić zabawą), żeby pokroić warzywa i wrzucić wszystko do gara. norma.
zjedliśmy oboje po misce zupy, młody wyglądał jakby chciał dokładkę. i wtedy właśnie odkryłam, że zupa była na krowie i klocku... :-/ krowa nie straciła kształtu ani plam, a klocek był bezbarwny, dębowy. nadal żyjemy.

a dzisiaj rano natomiast dzięki dziecku okazało się, że nie jestem jednak chora.
bo gdyż obudziłam się cała mokra na tyłku. i pierwsza myśl - osz faaak, zsikałam się! no to pięknie. mam to sławne nietrzymanie moczu. nie kontroluję swojego pęcherza. sikam przez sen. w gacie...
ale już po kilku kopniakach w podbrzusze wiedziałam, że jestem zdrowa. pasożyt zgubił butelkę i całe mleko wylało się na mnie.
co za radość, doprawdy!

albo z innej beczki:
dzieci uwielbiają przygotowywać niespodzianki dla rodziców! a kto nie lubi niespodzianek?!? :)
ja dzisiaj zupełnie niespodziewanie znalazłam musztardę w łazience.
wcześniej przerabialiśmy piękny nowoczesny maz na recepcie.
oraz pół myszy w szafce. jasne, koty są współodpowiedzialne, ale szafki otworzyć nie umieją...

o, albo inny plus.
odkrywanie zdolności swojego dziecka. to naprawdę cieszy, jak mało co.
jedne dzieci szybko zaczynają mówić i w wieku dwóch lat żartują i mówią trzynastozgłoskowcem.
inne potrafią świetnie tańczyć i bezbłędnie naśladują jacksona, czy innego justina.
ale cieszą też małe rzeczy. w żłobku codziennie panie żłobianki chwalą dzieci oddając je rodzicom. a to, że Piotruś sam zjadł całą zupę. a to, że Lenka zapamiętała cały układ taneczny. a to siamto, owamto.
mój Brunosław do tej pory miał jeden talent - jako jedyny nie płacze, gdy pani fryzjerka obcina im włosy. (tak, mają w żłobie fryzjera. jak będzie też SPA i masaże, to słowo daję, zrobię wszystko, żeby przed czasem zdziecinnieć, może mnie tam przyjmą)
a dzisiaj objawił się drugi talent:
- dzisiaj Brunonek miał wyjątkowy dzień! - usłyszałam przy odbiorze dziecka. nadstawiłam pierś do przyjmowania orderów, ale wręczono mi tylko kilka worków foliowych z mokrymi ubrankami. - zrobił taką kupę, że był brudny nawet za uszami!

czwartek, 1 stycznia 2015

podsumowanie 2014

z góry bardzo przepraszam za ten osobisty wpis, ale akurat ufo nie ląduje mi w ogrodzie, dzieciak nie sra na fioletowo, a koty odpuściły sobie wspinaczkę po zasłonach i choince. jak to mówią - nuda jak w polskim filmie. więc będzie małe podsumowanko.

na starym blogasku, z tego co pamiętam, każdego roku zapisywałam ileż to przeprowadzek i zmian pracy zaliczyłam w danym roku.
w 2014 to jakaś bida, bo od kilkunastu miesięcy udało mi się NIE zmienić miejsca zamieszkania.
ale jakby policzyć przeprowadzki od mojego dnia zero, tooo... mieszkam obecnie w 12 miejscu! jak to nie jest cygańska krew, to już sama nie wiem co.
no a z pracą to wiadomo. nadal czeszę owce, ale tyłkens już mnie świerzbi i walizka ze szpilkami i korpouniformem spakowana stoi ;-)



a wracając.
to był wyjątkowo trudny i wyjątkowo piękny rok.
rok, który poświęciłam na wychowanie dziecka, na codzienne budowanie rodziny i oswajanie ciągle nowej śląsko-dzieciowej-bezpracowej rzeczywistości. rok w którym tęskniłam za bliskimi, ale i zyskałam nowych przyjaciół. rok w którym stoczyłam milion walk z bezwględnym potworem macierzyństwa. rok w którym pławiłam się w luksusie mieszkania poza miastem. rok bez biura i korków. rok bez sobotnich wizyt u Maminy.
rok miłości i kłótni na noże. rok z wrzeszczącą kulą u nogi, ale też rok uskrzydlony rechotem małego człowieka.
rok cudów i porażek.
z cudów - zaczęłam regularnie biegać. z porażek - już skończyłam ;-)

ilość unicestwionych kretowisk: pierdyliard
ilość przesiedlonych kretów: wielkie wściekłe ZERO
ilość zaprzyjaźnionych saren: 5
stan zakocenia: 2, bez zmian
ilość podróży: ogromna, acz azją nie zapachniało nawet raz
ilość siwych włosów: niepokojąco duża  
ilość przeprowadzek: 0


zdarzyło się wszystko. albo i nic. wiadomo.

dziękuję Wam, że byliście ze mną :-)
najlepszości!

oh. oraz bardzo się cieszę, że trafiacie do mnie z googla po wpisaniu "zima na wsi masakra".
potwierdzam - nadal na śnieg za oknem reaguję szybką okurwą... ;)