środa, 25 lutego 2015

polski przymus gościnności

czy w miastach gmina też komunikuje się z mieszkańcami za pomocą obwieszczeń?
jakoś nigdy ich nie zauważyłam, a może tylko nazywają się inaczej, hmm...
w każdym bądź razie, u mnie na wsi, co chwile jakieś nowe obwieszczenie wpada mi w oko.
teraz już mniej, ale jak uprawiałam z dziecięciem moim codzienny spacering po wsi, to tych obwieszczeń widziałam od cholery.
po kilku próbach przeczytania i kilku próbach zrozumienia o co cho, dałam sobie z nimi spokój. bo albo mnie nie dotyczyły (coś o węglu, bonach kopalnianych, którymi w sklepach tutaj można płacić, meczach lokalnej drużyny, itd.), albo były poza moim zasięgiem (np. targ ze swojskimi, wiejskimi wyrobami od 5 do 7.30 rano, ha ha ha chrap!).
ale ostatnio omijanie obwieszczeń odbiło nam się czkawką, bo znów przez brak prądu zostaliśmy zamknięci w swoim własnym domu bez możliwości wyjścia. a dokładniej nasze samochody. no ale bez nich, to najwyżej po piwo do wiejskiego sklepiku se mogliśmy skoczyć...
co tu robić, co tu robić, Holender do pracy nie poszedł (bo JEGO samochód po zaspach śnieżnych przez ogród do bramy traktorowej jechać nie będzie) no i musieliśmy cały dzień przegadać przy wodzie mineralnej. jest to doświadczenie ciekawe, ale dla dobra związku nie powinno się powtarzać zbyt często ;-)

więc jak kilka dni temu zobaczyłam obwieszczenie przyklejone gdzieś na latarni, to aż zrobiłam mu zdjęcie celem doczytania szczegółów w domu i sporządzenia notatek oraz ustawienia przypomnień.
brakoprąd przypadł na dzisiaj. od 9 do 11.
spoko.
się przygotowałam - książka, dzbanek herbaty i podgrzewacz.

ale o 8.30 stwierdziłam, że kurcze, może ja bym tak szybciutko jednak teraz wyprała pokrowce z kanapy? niby prać ich  nie wolno, ale jak ustawię program prania ręcznego, a potem suszenia bielizny i zrobię to w czasie, gdy oficjalnie prądu nie było, to nie powinny się skurczyć, ani zmienić koloru, prawda?
ciach, pranie wstawione, krótki programik, może się wyrobię.
no to teraz już luz - książka, herbatka...
ale może by tak jeszcze szybko poodkurzać, bo potem to różnie może być z czasem, a mam dzisiaj gości zagramanicznych i przydałoby się ogarnąć naszą smoczą jamę...
dobra, odkurzacz. ile zdążę przed wyłączeniem prądu, tyle moje.
posprzątałam cały dom.
a potem zaczęłam coś tam i włączyłam innośtam. jezu, żeby tylko teraz prądu nie wyłączyli, bo kaplica, wszystko rozgrzebane...

i zamiast siedzieć na dupie i czytać książkę, jak zaplanowałam, włączył mi się tryb polskiej cholernej gosposi, albo nie wiem kogo. ma być czysto, ładnie, siedem dań i koty wypastowane na wysoki połysk. bo GOŚCIE.
nienawidzę tego w sobie.
tej naszej polskości zasranej, tej zmuszającej nas, zwykle kobity, acz oczywiście nie wszystkie, do stawania na rzęsach, żeby i kibel był czysty i żeby ciasto było gorąco-chrupiące i kolacja wytworna, ale nie przytłaczająca... i żeby rodzinnie jeszcze było. no i wiosennie. i wiejsko. ale i też miejsko, bo przecież. i polskie akcenty. ale i międzynarodowe. i wszystko musi być gotowe, gdy tylko gość przekroczy próg, bo wiadomo - z drogi to głodny i ciepłe zjeść musi, bo inaczej zdechnie marnie natentychmiast, jasna sprawa.
i szkurna na fioletowo bym się przefarbowała i na lewą stronę wywróciła z tego rozpędu, naprawdę...

to takie polskie. niezwalczalne we mnie. próbowałam...
i jestem daleka od perfekcyjnej pani domu i od tego, jak naprawdę Polskie Polki przyjmują gości, jednakowoż jestem też daleka od wdupiemania i zadbania jedynie o lód do drinków.

holendrzy jak na ciebie czekają, to upewniają się, że mają w domu kawę i dwa herbatniki.
czy ja bym już nie mogła chociaż troszeczkę przesiąknąć tą kulturą?

eeeeeh...
idę prażyć migdały. bo co to za lody piernikowe bez posypki z prażonych migdałów... ;-)

wtorek, 24 lutego 2015

nadmiarosłów

czy zastanawialiście się kiedyś po co nam tyle słów?
ja się zastanawiam dość często, bo chcąc-niechcąc używam dwóch języków i to naprawdę jest wkurzające, ile słów trzeba zapamiętać, ile jest nieprzetłumaczalności i ile z tym wszystkim kłopotu...
a i tak często gęsto wymyślam własne, bo żadne dobre istniejące nie przychodzi mi do głowy.

ale nawet w obrębie jednego języka. mamy milion określeń na to samo. a i tak bardzo często sięgamy po "kurwę", która zastąpi nie tylko przecinek, ale i wszystko inne. bo nic tak nie oddaje emocji, jak wymowne "o kuuuuurwa", które w zależności od kontekstu może znaczyć absolutnie wszystko ;)

moim ulubionym słowem jest pieprzyć. odpowiednio zmodyfikowane jest w stanie przekazać naprawdę wiele:
popieprzyć
zapieprzyć
dopieprzyć
spieprzyć
opieprzyć
napieprzyć...

a takie "pierdolić" to już w ogóle.

ale to wszystko i tak jest nic. bo nadal, nawet największy fan "kurwy" i "pierdolenia" używa wielu innych słów.

a moje dziecko używa słów kilku.
kółka
kut (co może być polskim kotem, ale też niderlandzką kurwą)
hot (gorące po ang.)
buka (kąpiel / woda po Brunonowemu)
no i mama i papa i bajbaj, ale to margines.

i za pomocą tych kilku słów, moje półtoraroczne dziecko jest w stanie zarządzać nie tylko sobą i swoimi potrzebami, ale i czasem i energią kilku w porywach do kilkunastu osób dorosłych.
naprawdę. przetestowane na zjazdach rodzinnych.

głębokie spojrzenie w oczy, garnek w ręce, palec w akcji i "buka, kółka!" i już wiesz, że chodzi o nalanie wody i włożenie garnka do przyczepki jeździka...

albo "kut kółka aaaaAAAAaaaaaa...!" znaczy, że kot wlazł do jego samochodu i nie chce wyleźć i że no kuuuuurwa no!

nooo...
po co nam tyle słów.. po co?

piątek, 20 lutego 2015

najwyższa ochrona

Moja babcia, 83 lata, wygląda przez okno i patrzy na mój samochód. Czołg znaczy.

- Ta bestia to pewnie sporo pali...?
- Yyy... - trochę mnie zaskoczyła taka wypowiedź od kogoś, kto nigdy nie przejawiał najmniejszego zainteresowania motoryzacją. - No trochę pali...
- Widać. A koła to zimowe?
- Tak, zimowe.
- Widać. Przez duże koła dużo pali. Bestia.
- A co to babciu się tak moim samochodem zainteresowałaś? Chcesz się przejechać?
- Gdzie tam córuś... Tak tylko patrzę i trzymam kciuki, żeby ci dobrze zapłacili w tych nowych pracach, bo dziecka i tej czarnej bestii, to z lichej pensyjki nie utrzymasz. Oba żarłoczne. Oh, modlę się codziennie, żeby ci się życie już więcej razy nie pojebywało...

:)
czuję się więc oficjalnie chroniona.
oraz zadziwiona, ale z babcią to wiadomo...

czwartek, 19 lutego 2015

rekrutacja po polsku

jak się szuka pracy w Polsce...?
motywacji do szukania pracy jest wiele, ale zwykle nie robi się tego dla przyjemności, a z powodu redukcji, likwidacji stanowiska, niedopasowania charakterów, głodowej pensji, albo zmiany miejsca zamieszkania.
jeśli nie jesteś ogrodnikiem, albo górnikiem, to zwykle szukasz pracy przez internet.
rozsyłasz cv.
do recepcji szklanych biurowców nie zaglądasz z pytaniem, czy możesz się widzieć z prezesem, bo akurat przechodziłeś, a szukasz roboty, więc zamiast krótkiego i natychmiastowego NIE w postaci "szefa nie ma, wynoś się dziadzie", pozostaje Ci czekanie.
czekanie na odpowiedź z działu HR.
ja szukam, czy raczej szukałam pracy nienachalnie... nie wysyłałam CV do firm farmaceutycznych mając doświadczenie w telekomach. nie chciałam zostać członkiem zarządu spółki wysyłającej odpady niedegradowalne na marsa. nie przyszło mi do głowy, żeby nagle zostać fryzjerem, albo specem do mody.
wybierałam firmy, czy też branże związane z tym, co robiłam i na czym się znam.
co więcej, kilka razy zdarzało mi się siedzieć po drugiej stronie rekrutacyjnego procesu, więc wydawało mi się, że wiem, czego się spodziewać i że większość pułapek mam ogarniętych. żeby na przykład nie pisać szczegółowo o podstawówce, do której uczęszczałam, ani nie wklejać do CV lirycznego opisu miejsca urodzenia, bo doprawdy, mało kogo to obchodzi.

a jednak nie uniknęłam rozczarowań i podniesionego ciśnienia...

zaczęło się wszystko od tego, że ktoś mi uprzejmie doniósł, że jedna bardzo duża i prężna korporacja, szuka kogoś takiego jak ja i czy bym może nie rozważyła powrotu do Wawy. rozważyć można wszystko, zwłaszcza teoretycznie, gdy do podpisania cyrografu krwią jeszcze daleko.
CV wysłałam, zaproszono mnie na rozmowę, obiecano dać znać o dalszych losach postępowania rekrutacyjnego. w ciągu tygodnia.
od razu pomnożyłam to przez trzy, bo wiem jak jest.
ale po trzech tygodniach nadal była cisza.
po pięciu też.
i po ośmiu.
oczywiście dopytywałam co jakiś czas, co tam drodzy państwo, czy piłka nadal w grze, czy jestem wyałtowana?
nadal w grze, odpowiadali mi oni, ale mamy wewnętrzne ruchy tektoniczne i jak tylko kurz opadnie, będziemy się kontaktować.
i na takich oto kontaktach upłynęła mi cała zima.
a nie jest tak, że mogę zapomnieć o jakiejś wizji, gdy ta zakiełkowała z tyłu mojej twarzoczaszki. więc wizja się snuła. jak to do wawy z walizkami powrócę, jak Decybela do Szkół Wielkich poślę, jak nowe, miejskie mieszkanie urządzę, itd.
wizja ta mi się całkiem spodobała była, więc postanowiłam niezależnie od odpowiedzi niezdecydowanej korporacji, poszukać innych okazji powrotu na warszawskie łono. gdyż, jak przekonywałam samą siebie, tylko tam szczęśliwą być mogę.
tak.

CV zaczęłam rozsyłać... nie wiem, może gdzieś tak w połowie grudnia? albo może na początku... w każdym razie, jakby nie było ze dwa miesiące temu.
i przez te dwa miesiące wydarzyło się wiele przedziwnych rzeczy.
po pierwsze - szanowna korporacja przez miesiące całe nie była w stanie powiedzieć mi "tak" lub "nie". aż w końcu usłyszałam, że proces zawieszony i być może kiedyś do niego powrócą i że bądźmy w kontakcie.
czyli typowy tekst, gdy chcesz z kimś zerwać, ale nie chcesz urazić uczuć, bo w sumie porządny z niego facet, tyle że ty teraz chcesz się zająć medytacją, hodowlą kotów, albo karierą i nie w głowie ci głupoty w stylu bycie z poważnym związku.
firmy, co do których byłam pewna, że mogą skorzystać na mojej wiedzy i doświadczeniu i które szukają kogoś takiego jak ja, nigdy się do mnie nie odezwały.
inne firmy, które się do mnie odezwały, zachowywały się, jakby cierpiały na schizofrenię. bo tak: piszą do mnie maila, że pomyślnie przeszłam pierwszy etap rekrutacji i że zapraszają na drugi - spotkanie z potencjalnym przełożonym. i że będą dzwonić w sprawie ustalenia dogodnego terminu.
odpisuję, że świetnie, że ekstra, że czekam.
i co? i nico. cisza. po kilku dniach zapytuję, co się dzieje i że halo? a tu zwrotka, że pani na wakacjach i że maile nie są przekierowywane, więc żebym się odpowiedzi nie spodziewała. po 27 dniach nadal cisza... a nie była to firma Szwagrex & Zygi, tylko jeden z operatorów komórkowych... więc jestem pewna, że są procedury, procesy, siedmiostopniowy proces akceptacji i kamienie milowe w projektach. także rekrutacyjnych.
no ale ewidentnie ten jeden zakończył się ślepym zaułkiem, w który wpadłam razem z panią od maila...
były też firmy, które choć od początku brzydziły się moją korporacyjną przeszłością, zapraszały mnie na spotkanie. brałam szpile i kiecę, otrzepywałam błoto z samochodu i czyściłam paznokcie. jechałam te 370 km w jedną stronę, żeby porozmawiać, bo a nóż...
jednakowoż, niezwykle często dochodziło do akcji, w których czułam się jak cytryna.
nie bardzo lubimy ludzi z korpo, pani doświadczenie jest rozdmuchane jak bańka mydlana, co też może pani wiedzieć o prawdziwym biznesie w pani wieku, aaaaaale z drugiej strony, może i by była pani przydatna...
i wtedy zwykle szef firmy pana zenka, czyli pan zenek himself, wpadał na genialny pomysł, że on mi da pracę domową. pracę, dzięki której będę mogła udowodnić, że jestem godna przyjęcia pod dach firmy Zenpol względnie Zenex & Synowie.
no spoko, ja się testów nie boję, nikt nie testuje i nie sprawdza czystości paznokci tak często, jak korpo. dawaj pan.
a praca domowa brzmi:
1) biroąc pod uwagę obecną działalność firmy Zenpol, zaproponuj plan rozwoju na następnych 5-10 lat.
2) przeanalizuj mocne i słabe strony produktów firmy Zenpol i zaproponuj zmiany podnoszące wzrosty o 15% (mniejsza o detale)
3) nie wystawiaj faktury za consulting i zapomnij o naszej firmie, bo nie jesteś tu mile widziana...
ja naprawdę ogarniam, że nie wszędzie pasuję, oraz że moja kandydatura może być odrzucona chociażby przez to, że mój tembr głosu drażni prezesa. spoko. i nawet NIE bez uzasadnienia, to jest jakaś odpowiedź.
ale nie ogarniam, jak można tak traktować potencjalnych przyszłych pracowników. albo współpracowników. albo pracowników firm, od których będą zależały przychody, bo ten świat, branżunia jedna z drugą, nie są takie znów wielgachne... a ludzie się mielą i mielić będą.

jak można nie odpowiedzieć po osobistym kontakcie, po spotkaniu rekrutacyjnym?
jak można liczyć na to, że potencjalny pracownik, bez żadnej gwarancji zatrudnienia, wypluje z siebie całą wiedzę i doświadczenie, da się wycisnąć jak cytryna, bo być może obecnie jest pod bramką i desperacko szuka pracy?
jak można tak nie szanować ludzi, których być może spotka się na swojej zawodowej drodze jeszcze nie raz?

i dlaczego, naprawdę, dlaczego, mój telefon zaczyna dzwonić  po dwóch miesiącach od momentu aplikowania na te wszystkie stanowiska?
dwa miesiące... serio? tyle potrzeba, żeby przejrzeć maile i wybrać osoby, z którymi warto się spotkać?
dwa miesiące...
tyle potrzebuje osoba, która zajmuje się TYLKO rekrutacją, żeby zadzwonić i ustalić termin spotkania?
dwa miesiące...
ja przez te dwa miesiące wykonałam sześć mentalnych salt i sama już nie wiem, czy chcę wracać do wawy, a jeśli już to dla kogo i czego.
i teraz to ja co chwilę odpisuję, że ze względu na zmianę pomysłu na siebie, prowadzone projekty, ceny pomarańczy i paliwa oraz obecne ułożenie gwiazd, w dupie mam ich projekt i to, że szukają najlepszych oraz że mi gratulują.
tylko tak sobie teraz myślę, że za szybko odpisuję... powinnam tak ze dwa miesiące wymownie pomilczeć.
eh.

i naprawdę, to bagno rekrutacyjne dotyczy małych firm i tych największych molochów.
to jest niebywałe, bo zaprawdę powiadam Wam - nigdy nie wiesz, po której stronie biurka rekrutacyjnego przyjdzie ci siedzieć!

wtorek, 17 lutego 2015

Basenowanie

Postanowiłam być dobrą matką. Jednorazowo. Bo tak ogólnie, to wiadomo, że jestem raczej z tych wyrodnych i jakoś nie spędza mi to snu z powiek.
No, ale czasami zdarza mi się przebłysk i wtedy wymyślam, co też by tu.
Przed erą żłobkową, często chodziłam z Decybelem na basen. Dla zabicia czasu. O tym się głośno nie mówi, ale naprawdę niezwykle trudno jest z dzieckiem wytrzymać cały dzień w domu. No chyba, że lubicie bawić się klockami / lalkami / samochodami i robilibyście to także bez dziecka. Wtedy spoko. Ale jak macie jak ja, że wolicie jednak poczytać książkę, albo pomęczyć oczy grzebiąc na wysypisku internetu, to cały dzień zajmowania czymś niemowlaka jest wyczerpujący. Bo niezajęty niemowlak, to drący ryja, albo przynajmniej marudzący niemowlak...

Więc chodziłam na basen. A potem przyszły żłobkowe wirusy, więc albo ja byłam chora, albo dzieciak, albo po prostu miałam to w nosie.
A teraz mnie wzięło, idziemy na basen.
Zrzucę z siebie jarzmo bycia najgorszą matką świata i zajmę się swoim dzieckiem. Aktywność fizyczną mu zaproponuję. Ah!

Sama myśl o pakowaniu na basen jest już męcząca... Ręczniki, klapki, płyny do mycia i płukania, pieluchy basenowe i zwykłe, ciuchy, ciuszki, soczki i ciasteczka, bo przecież Szanowny Potwór zgłodnieje. No i koło do pływania.
Ale koło trzeba napompować... A że to dziecięce koło, to nic nie może być takie proste. Zamontowano system utrudniający utopienie. System polega na blokowaniu wylotu powietrza przez korki, nawet gdy są otwarte. System sprawia również, że napompowanie koła graniczy z cudem. Trzeba się nadymać bardziej niż ryba nadymka... System jednak nie sprawi, że dziecko nie utonie, sprawi jedynie, że dziecko utonie powoli. Żeby jedna z drugą nierozgarniętą matką miała szansę temu utonięciu zapobiec.

No więc dmucham to nienadmuchiwalne koło. W głowie mi się kręci, no ale czego się dla kochanego potomka nie robi. Zgarniam cały ten basenowy kram w moją torbę z Zary w rozmiarze XXL (bo nigdy się nie przekonałam do toreb dla dzieci i matek, one są po prostu okropne), koło pod pachę, dziecię wierzgające, plujące, gryzące i zaglutowane (oh, ale jakie kochane!) pod drugą pachę i jedziemy.
Wyjechałam. Już po kilku kilometrach przyszło olśnienie. Kąpielówki!
No nie będzie tak, że MOJE dziecko będzie na basenie paradować w samej pieluszce. Nie. Więc nawrót i sprintem do domu. Butów mi się nie chce zdejmować, bo szkoda czasu. Dzieciak drze się w samochodzie, bo zostawać przecież sam nie lubi. Więc w butach po moich pięknych, białych schodach. No i już widzę, że po powrocie czeka mnie sprzątańsko, gdyż roztopy, błoto, ślady przypominające rozmaślone gówno... Eh.
Ale zaciskam zęby, przecież jedziemy na basen, będzie fajnie, taaaak? Trzeba być pozytywną matką i nie przejmować się pierdołami.
Dobra, jedziemy. Ujęcie drugie.
Jedziemy i jedziemy, co chwilę zagaduję, że kurcze, jak to fajnie, że jedziemy sobie na basen, popływamy sobie, pomoczymy dupkensy, ah jak fajnie będzie na basenie.
TAK odpowiada mi dziecko, więc jestem dumna ze swojego planu aktywnego spędzania czasu.

Dojeżdżamy. Wysiadamy. Dzieciak, koło, torba, kluczyki, zaraz oszaleję, bo przecież nie mam siedmiu rąk... Doczłapuję się do kasy, bilety, uciekające dziecko, rozsypujące się drobne, dziecko usiłujące się udusić kablem od wiszącej nieopodal suszarki, wypadające z torby majtki, no takie tam normalnostki.
Następnie odstawiliśmy scenę jak z kreskówki na bramce obrotowej przy wejściu. Zdecydowanie nie projektowała ich matka, która musi ogarnąć dziecko i torby. KURWA... Kilka kończyn wkręconych, szalik trwale przedarty i podbite oko.
Siedemdziesiąt trzy głębokie wdechy i już. Już udało nam się pozbyć wierzchnich okryć i zmienić buty. Brunon oczywiście usiłował schować swoje buty do szafek innych ludzi, gdy ja skakałam na jednej nodze zdejmując skarpetki. Wiadomo.
Wchodzimy do szatni. I się zaczyna. Para BUCH. Dziecko w RYK.
Nie, on nie idzie. Nie, nie zdejmie spodenek. Nie, nie rozepnie guzika. Nie, nie będzie fajnie. NIE NIE NIE. DO DOMU!
Na siłę go rozebrałam, bo przecież matka wie lepiej, co jej dziecko lubi. Nic to, że pół szatni przyszło popatrzeć kto i dlaczego tak krzywdzi małego człowieka. Ale nie po to dmuchałam to cholerne koło, nie po to targałam to wszystko, żeby dzieciak nawet pięty nie zamoczył, prawda? Ehhh...
Idziemy do wody.
NIE!
Idziemy do wody, zobacz weźmiemy koło, będą zabawki, inne dzieci. Będzie super, zobacz!
NIE!
Wierzgającego i NIEniejącego udało mi się jakoś wsadzić go w koło. I dopiero wtedy sobie przypomniałam, że koło jest BE, gdyż będąc w kole nie sięga ręką do wody. Gdyż koło jest antyutopieniowe i jest wielkości pierścieni Saturna. Dobra, koło won. Tylko jak won, jak się dzieciak zaklinował. Szfaaaak. No urósł od ostatniego razu, ewidentnie... Eh. Dobra, to pomoczę, jak mu się tyłek zrobi mokry i śliski, koło zejdzie.
Otóż nie. NIE NIE NIE. Mokry tyłek plus guma, czy tam inny plastik. Nie zejdzie.
Naprawdę już widziałam, jak go w tym kole, z mokrym tyłkiem muszę wieźć do domu.
No ale pani ratownik się ulitowała, potrzymała Brunona za uszy, podczas gdy ja ciągnęłam za koło i JAKOŚ się udało.
Ale nie zapominajmy o tle dźwiękowym przebijającym wesołe pluski. Tak, Decybel rozdecybelował się na całego.

W sumie nie wiem, dlaczego się po prostu nie utopiłam. To było takie proste rozwiązanie...
No, ale człowiek w stresie nie zawsze myśli czysto.

Ryk ustał, gdy dostaliśmy do zabawy cztery foczki, które Brunosław radośnie zrzucał z murka do wody, a matka wariatka, czyli ja, za nimi nurkowała. Oh ubaw po pachy na tym basenie, wszystkim polecam... NIE.
Potem było nawet znośnie, trochę się chlapaliśmy, trochę fokowaliśmy, trochę ślizgaliśmy na zjeżdżalni w brodziku. Aż do czasu, kiedy zobaczyłam pływającą pietruszkę... Jakieś 3-4 pokaźne liście.
Nooo...
Skąd pietruszka pływająca w brodziku, spytacie. Wy spytacie, a ja niestety znam odpowiedź.
FUJ.
Ledwo udało mi się utrzymać zawartość jolki w środku jolki. Ughhh...
Ewakuacja.

Tak.
Basen świetna sprawa, świetna.
Ale koło następnym razem muszę zostawić w domu.
Zresztą - już je przerobiliśmy na sanko-ślizgacz :)


wtorek, 10 lutego 2015

My cyganie

Ponieważ Holender musiał służbowo na statek pojechać do Holandii na kilka dni, spakowałam pół domu, jak zawsze gdy wyjeżdżam z Szanownym Decybelem, i pojechałam do Warszawy. Do domu.
Sama jakoś kontemplować zimy na wsi nie lubię. Ale to oczywiście wynika z nadmiaru samotności, bo pięknie tu jest więcej, gdy wszystko zaśnieżone, a w domu cieplutko i dużo wina w piwniczko-lodówce.

Przygotowałam siedemnaście miseczek z kocim żarciem, zapakowałam osiem walizek, uruchomiłam czołg, zapakowałam dziecko do środka, odpaliłam rozrywkę pokładową w postaci bajki, otrzepałam błoto z gumofilców i... okazało się, że zapomniałam dwóch ukochanych pluszaków Brunosława.
Dużego Misia (jezu, jak ja tego chama nienawidzę) i Bambiego.
Dobra, idę szukać. Dzieciak się zaglutuje z płaczu, bo straci mnie z oczu, ale wolę płacz jednorazowy, niż ryki co kilka minut, bo przecież jak to zjeść zupę bez misia? jak to zasnąć bez przykrycia się jednym, a mymłania drugiego? jak to zmienić pieluchę bez tego wielkiego pluszowego potwora?
Więc poszłam.
Metrowego miśka jest dość łatwo znaleźć, bo Decybel nie bardzo potrafi się z nim przemieszczać, jest po prostu za duży. Ale Bambi wyparował.
No kurna nie było go nigdzie. W zmywarce, pod stołem, na krzesłach, w szafkach kuchennych, pod kanapą, w skrzyniach na zabawki, w bagażnikach jeździków, w koszu na bieliznę, ani w garażu. W pralce, suszarce, kosiarce, nigdzie...
Szukam... a dziecko drze się w samochodzie, wiem to. Czuję.
Po dwukrotnym przeszukaniu domu dałam za wygraną i postanowiłam grać na wyjeździe w niepełnym składzie. Trudno.
To była najgorsza decyzja w moim życiu... Wyszło jaką ja jestem niedoświadczoną matką... Podstawowe błędy. Szkolne.
W związku z tym co noc zaliczałam rzyganko wywołane płaczem za Bambim. Przez te kilka dni, nie udało mi się dzieciaka nakarmić niczym konkretnym, bo jak to tak jeść, jak Bambi nie patrzy? Żarł tylko owoce i chrupki kukurydziane... No i mleczko. Ale to żeby mieć czym rzygać w nocy.
Dobrze, że była babcia, na której młody jeździł przez te kilka dni, inaczej bym go chyba sprzedała do cyrku.

No i uderzyło mnie, jak z Holendrem rozmawialiśmy o tym wyjeździe, a później na bieżąco ustalaliśmy kto kiedy i jak wraca, bo przecież koty. Bo oboje non stop mówiliśmy, że jedziemy do domu.
Ja jechałam do domu do Warszawy, on do domu w Holandii. Jak już dotarliśmy na miejsce, to też mówiliśmy o powrocie do domu. Przy czym ja wracałam z domu do domu na Śląsku, a on jeszcze po drodze z domu do domu, miał się zatrzymać w domu pod czeską Pragą, bo coś tam.

Mamy razem 5 miejsc, które są dla nas domem. A nie zapominajmy o hotelu w Niemczech, w którym Holender spędził sumarycznie coś ponad 150 nocy, a ja i Brunon też więcej niż kilka ;-)

Słowo daję, wiosną kupuję wóz cygański, no albo chociaż kampera, którego pomaluję jakimiś ładnymi kolorowymi farbami i będziemy tak podróżować. Pomiędzy naszymi domami i nie tylko.

czwartek, 5 lutego 2015

Nadejszła wiekopomna chwila

Za czasów bycia sławną blogerką (hłe hłe), czyli ze dwa życia temu, ciągle mnie namawialiście, żebym napisała książkę, albo chociaż wydała Blogusa w formie papierowej.
Nadal nie uważam, żeby to był szczególnie dobry pomysł... Do książki nawet usiadłam kilka razy, ale jak to ostatnio komuś tłumaczyłam - po kilkunastu stronach gubię wątek, bo mi się wino kończy ;-)
Hmm... no chyba, żeby wydać zbiór zaczętych książek by jolinda. Jest to jakiś pomysł...

No ale.

Tych, co cierpią na niedobór mojej pisaniny zapraszam TUTAJ. Bo gdyż dzisiaj zadebiutowałam jako autorka tekstu na Foch.pl :-)

I o ile blogowanie przynosiło mi kiedyś całkiem przyjemne przychody, bo brałam udział w kampaniach reklamowych, to po raz pierwszy ktoś płaci za czysty tekst :-)
To naprawdę przyjemne.

Oraz - jestem w ciężkim szoku, jak merytoryczne komentarze zostawili czytelnicy. Póki co. Żadnych osobistych wycieczek w stronę autorki, żadnego hejtu... Wow :-) To oczywiście szczęście początkującego, ale i tak doceniam ten dar od losu...

środa, 4 lutego 2015

Nie ma sprawiedliwości

Szanowni Państwo, Drodzy Czytacze,
Spieszę donieść, że po długiej i wyczerpującej chorobie, wróciłam do żywych :-)

Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czuła się tak źle. Noo, może po porodzie, ale kurna, wtedy mi rozpruli pół brzucha, więc jakby rozumiałam co się dzieje. A teraz było po prostu fatalnie, mimo że lekarze zgodnie twierdzili, że to tylko taki kaszel, wie pani, ogóle osłabienie organizmu... O, zemdlała pani? No tak, tak.. to się zdarza, proszę na siebie uważać.

Tutaj mała wtrącka:

Serdecznie dziękuję moim nowym, śląskim przyjaciołom za pomoc :-) Oraz ich mamom! Oraz chłopakom ich mam! ;-) Poczułam się... hmm.. jak w społeczności, której mogę zaufać, w której w sumie zupełnie obcy mi ludzie chcą i faktycznie pomagają. Poczułam się po raz pierwszy u siebie. Tutaj, na Śląsku.
Serdeczności! :-*

Koniec wtrącki.

A zatem wróciłam, ale nie byłabym sobą, gdybym nie ponarzekała, mimo że czuję się świetnie.
Bo kurna nie ma sprawiedliwości...
Nie ma.
Bo gdyby była, to jak wytłumaczyć głodne dzieci, mordy, wojny, ceny dobrego wina w Polsce, czy to, że Wałbrzych nie jest najbardziej urokliwym miejscem na świecie? Oraz to, że ja z moimi sarnami, ogrodem i slow lifem wiodę życie wymarzone przez większość moich warszawskich znajomych. A Wy, szczury korporacyjne, jesteście na moim cholernym miejscu??
Nie ma.
Nie ma też sprawiedliwości, ponieważ normalne kobiety, czyli te suche wydry, które tylko wkurzają mnie narzekaniem, że po urodzeniu dwójki dzieci z ledwością mieszczą się w rozmiarze 36, jak są chore, to tracą apetyt. Jedzą prawie nic, albo mgiełkę z sałaty i wody i chudną o dwa rozmiary w dwa tygodnie.
Ja jak byłam chora i straciłam powonienie i zmysł smaku, to żarłam wszystko. W dużych ilościach. Zachowywałam się niczym młody bóbr, który musi machać zębami non stop, inaczej wrosną mu w przeciwległe wargi. No kurna non stop musiałam jeść! I to wcale niekoniecznie dlatego, że jakoś strasznie głodna byłam. Nie. To mój głupi mózg nie mógł znaleźć ukojenia w jedzeniu, bo nie czułam żadnych smaków, więc kazał mi żreć non stop, bo a nóż. Wszystko smakowało jak papier, ale miałam imperatyw wewnętrzny, żeby wpieprzać. Ogórki kiszone, śledzie, curry, wędzone małże, koncentrat pomidorowy, miód, chrzan... Wszystko, co ma wyrazisty smak. DUŻO.

Więc mimo totalnego wycieńczenia chorobą, mimo braku smaku i w zasadzie apetytu (bo nie byłam przecież głodna), myślę, że przytyłam jakieś 27 kg.
Tak. Doskonale.
A po trzech tygodniach wreszcie odzyskałam smak.
I co?
I kurna to samo! Czyli zupełnie jak narkoman na głodzie, znów żarłam wszystko i duuuużo. Bo tak cholernie dobrze smakowało. Wiecie, jak smakuje chleb, gdy przez trzy tygodnie jesz tekturę?? Jak obłędna jest oliwa? Nawet po wypiciu szklanki? Jak nieprawdopodobnie smaczny jest łosoś wędzony, awokado, pomidory? Jak słona jest sól i jak bardzo mam ochotę się w niej wytarzać?
Oraz jak dobre są lody piernikowe po tym, jak przez ostatnie tygodnie smakowały jak mokry piasek?

No.
Więc myślę, że w tydzień zrobię dodatkowe 19 kg. Bo w sumie dlaczego nie...
Przecież nie ma sprawiedliwości.