środa, 12 lutego 2014

męski heroizm

Lubimy o sobie myśleć, że jesteśmy super towarzyscy. Albo wręcz przeciwnie, że generalnie to wszyscy mogliby spieprzać na drzewo i nikogo nam do szczęścia nie trzeba, no może prócz najbliższej osoby. To są takie akademickie dywagacje dopóki się nie pojedzie w Bieszczady, czy inne ostępy i nie przeżyje miesiąca, czy dwóch bez kontaktu z innym przedstawicielem homo sapiens.

Mnie się wydawało, że dwutygodniowe, samotne, dalekie wakacje rozjaśniły tę kwestię co do mojej osoby. Po powrocie byłam pewna, że lubię i potrafię być sama, ale że zupełnie bez sensu jest przeżywać fajne rzeczy w pojedynkę.
Jednak dopiero kilka miesięcy na wygnaniu, czyli na śląskiej wsi, otworzyło mi oczy, jak bardzo potrzebuję ludzi. I to nie pogawędki z bardzo miłą panią Zosią ze sklepu, czy szatniarką na basenie. Potrzebuję kontaktu z ludźmi do mnie podobnymi. Nieprawdopodobne odkrycie, co? ;-)

W poprzedni weekend okazało się, że znajomi, którzy mieli nas odwiedzić, nie mogli przyjechać. Zdarza się, wiadomo. Jednak byłam mocno rozczarowana, bo każda wizyta warszawiaków na mojej prowincji jest dla mnie Wydarzeniem.

Holender doskonale rozumie moje uczucia w tym temacie, jako że sam zostawił przyjaciół, rodzinę i całe swoje życie towarzyskie w Holandii i samotnie przyjechał podbijać (z motyką) dziki wschód. Tyle, że ładnych kilka lat temu.
A zatem zrozumiał, smutnie pokiwał głową i kazał mi się pakować. Że skoro góra do Mahometa nie może, to Mahomet się jednak do góry wybierze. Czy tam odwrotnie. W każdym razie - mam sama jechać do Warszawy. Sama. Zostawić Szanownego Decybela, koty, dom i sarny pod opieką Holendra. Jechać i się dobrze bawić.

Nie trzeba było mi osiem razy powtarzać, wystarczyło trzy. Wykonałam kilka telefonów, spakowałam się i ziuuuu - już byłam w drodze.
I ten weekend w stolicy to było absolutnie to, czego mi było trzeba. Ludzie, rozmowy, odwiedzenie ulubionych miejsc, palenie plastiku na zakupach, itd.
Wróciłam jak nowa.
To był genialny ruch. Nie tylko dlatego, że naładowałam akumulatory, ale też dlatego, że ojciec Terrorysty miał okazję pobyć z nim sam na sam przez dwie doby. Sam się z nim obudzić, przetrwać samotnie poranek, samotnie ucieszyć się z pierwszej drzemki i możliwości wypicia kawy. Samodzielnie przebrać gada milion razy w ciągu dnia, a potem samemu go nakarmić. Samotnie spacerować po lesie i wsi. Samemu ogarnąć karmienie, kąpanie, usypianie, itd.
Bo tylko, jak się samemu zostanie z jakimś tematem, to można zrozumieć jego złożoność. Jak opiekować się dzieckiem, sprzątać, gotować, zrobić coś dla siebie i nie oszaleć!

Wróciłam i pierwsze słowa Holendra brzmiały: potrzebujemy niani! ;-)
Niemal umarłam z radości po raz drugi tego weekendu. Bo to znaczy, że zrozumiał.
I nie, nie potrzebujemy niani, ale domyślam się, że skoro przez cały weekend nie znalazł czasu, żeby wziąć prysznic, a do toalety zabierał małego ze sobą w nosidełku, to dotarło do niego, jak cudownie i radośnie płynie czas, gdy opiekujesz się dzieckiem. SAMOTNIE. CODZIENNIE. NON STOP.

I w zasadzie mogłabym tutaj zakończyć. Morał z tej historii jest taki, że ja muszę częściej się wyrywać z domu, bo wszystkim to dobrze robi na głowę.
Ale.
Tak naprawdę chciałam o czymś innym.
Bo ile razy nie opowiadam tej historii znajomym z Polski, to oni robią wielkie oczy i z niedowierzaniem pytają, czy rzeczywiście został sam. Ojciec. Sam. Z dzieckiem. Czy sobie poradził. Czy nie zwariował. I ile czasu go to tego zmuszałam. I jaki zakład wygrałam. I czy któraś babcia przyjechała pomóc. Albo chociaż sąsiadka. No niesamowite....

A ile razy nie opowiem tej historii znajomym z Holandii, to oni robią wielkie oczy i z niedowierzaniem pytają, czy to możliwe że Decybel ma już prawie 6 miesięcy, a ja dopiero teraz się wyrwałam na dłużej niż kilka godzin. Że musi mi być ciężko. Samej. Bez znajomych. Oderwanej. Że pewnie mam zastępy nowych przyjaciół. Albo chociaż przyjeżdża do mnie regularnie rodzina. No niesamowite...

I wkurza mnie ta różnica okropnie.
Dlaczego ojciec, który zostaje ze swoim dzieckiem w domu na weekend, to jest jakiś kosmos? Dlaczego miałby sobie nie poradzić? Dlaczego miałby tego nie chcieć? Dlaczego kobieta może zostać sama z dzieckiem tygodniami, a facet nie może przetrwać weekendu?

A w drugą stronę?
Czy jeśli matka prowadząca dom, nagle postanawia iść do pracy, zarabiać, albo ja wiem - zacząć ścigać się samochodami, ktoś robi wielkie oczy i pyta - ale jak to?!? Tak sama? Takie to męskie i chcesz to robić? 
No nie.

Nikt jakoś nie sra na fioletowo, gdy kobieta idzie do biura godząc to z rolą matki.
Gdy facet godzi pracę zawodową z rolą ojca, chociażby weekendowo, to jest kurwa szał.
Nie lubię tego...
Nie tak się umawialiśmy drogi świecie.

środa, 5 lutego 2014

Dziecka socjalizowanie

Jestem tu na mojej śląskiej wsi sama. Sama z dzieckiem. Sama nie licząc zwierząt.
Ludzi spotykamy rzadko, czasami za oknem mignie sąsiad... I pewnie dla tych, którzy są zmęczeni miastem i marzą o ciszy i spokoju, to byłaby sytuacja idealna. No ale ja przyzwyczaiłam się do innych standardów. Przez lata w korporacjach moją rzeczywistością w pracy byli ludzie, spotkania, lanczyki, bieganie w biegaczce, telefony, maile, korki, wieczny pośpiech, siedemnaście srok za ogon.
No a teraz cisza. Cisza aż boli... Dziecko moje na pustelnika wyrośnie, na dziwaka, który boi się ludzi, bo gdyż zna tylko swoją nieogarniętą matkę, ojca i czaaaasami widuje dziadków, albo innych szaleńców, którzy zdecydowali się nas tutaj na zadupiu odwiedzić.

Gdy tylko dowiedziałam się o klubiku dla gówniarzy w domu kultury w okolicznym mieście, uznałam to za świetny pomysł. Decybel ma 5 miesięcy, ale powiedziano mi, że to nie kłopot.
Super.

No i dzisiaj był ten dzień. Dzień pierwszy socjalizacji mojego dziecięcia.
Zebrałam wszystkie zapasowe gacie, pieluchy, butelki, szmatki, chusteczki i co tam jeszcze w zasięgu wzroku znalazłam i zmieściło się do mojego wora podróżnego, który kiedyś był elegancką torebką XXL. Wrzuciłam to wszystko do samochodu, umalowałam nawet oko i byłam gotowa. Wyjechałam pół godziny wcześniej, bo przecież trzeba dojechać, znaleźć miejsce parkingowe, doczłapać się z nosidełkiem, itd.
Nooo... tyle, że tak to działa w dużych miastach
Dojechałam w całe 6 minut, bo przecież mimo kilku ładnych kilometrów, nie ma żadnych korków, ani świateł. Miejsc parkingowych też było od cholery, mimo że to samo centrum. Tutaj naprawdę żyje się inaczej...

No w każdym razie byłam mocno przed czasem. No może to i lepiej - Brunon się z miejscem i zabawkami miał czas oswoić. We względnej ciszy. Gdyż za chwil kilka bachorków było już multum. Pełzające, siedzące, skaczące, ganiające, jeżdżące, piszczące, śpiewające, ryczące, srające i rzygające. Ładne i brzydkie.
Taka wtrącka - nigdy mi się dzieci szczególnie nie podobały. I cóż - nadal większość jest dla mnie masakrycznie brzydka, nic się nie zmieniło po urodzeniu własnego, chociaż przez całe życie słyszałam, że na bank mi się zmieni. No jakoś nie. Co więcej, na początku moje własne dziecko też nie było dla mnie szczególnie ładne. Dopiero po jakimś czasie patrzenie na nie przestało boleć w oczy ;-)

Brunon zasiadł na kocu z innymi pełzakami i się socjalizował wyrywając dzieciakom zabawki (tak, rośnie mały buc), a ja patrzyłam. Wszystko ufajdolone śliną, matki zalane mlekiem. Podkrążone oczy, odrosty, pociążowy tłuszczyk. No i te laczki. W sensie kapcie domowe, albo skarpety... Całość dość okropna. Wszystkie tam (bo nie było ani jednego mężczyzny oczywiście) wyglądałyśmy jak urządzenia do obsługi dzieci. Ze swoimi wielkimi torbami wypchanymi absolutnie wszystkim, co niezbędne. Niezbędne dla dziecka ma się rozumieć, bo jakoś nie widziałam matek z kanapkami i termosami z kawą dla siebie. Wszystkie za to byłyśmy w rozciągniętych, wygodnych ubraniach, w których można się tarzać po parkiecie, czołgać w tunelu dla dzieci i skakać na trampolinie. I wyglądałyśmy w nich fatalnie.
Siedziałam i patrzyłam na własne skarpetki. Jedna była założona na lewą stronę. Spostrzegłam to na samym początku, ale aż do końca nie znalazłam czasu, ani motywacji, żeby schować nogę, albo zdjąć i założyć poprawnie skarpetkę.
Ale tylko ja wydawałam się być przygnębiona obrazkiem. Reszta kobit trajkotała jak oszalała.
Śpi pani? Śpi, no to super! A na butelkę ile razy się budzi? Nie budzi się, no niesamowite. Moja Madzia, złoto dziewczyna, ale dwa razy butlę woła... A wiadomo jak to po butli, w pieluszce złoto, więc trzeba przebrać. Drze się wtedy pieruńsko, ale co zrobić... W pokoju wieszam jej mokrą szmatkę nasączoną olejkiem, żeby lepiej jej się oddychało, to się rzadziej budzi, bo wie pani jak to w bloku - suche powietrze, to jej się gardło wysusza, a dla takiego malucha to niedobrze, więc jak mi matka poradziła....
I tak dalej. I tak w kółko.
Ja pierdolę.
Najgorsze jest to, że mimo woli wchodzisz w te dyskusje. No bo jak w nie nie wejść? Gdy koś zapyta o częstotliwość wypróżnień twojego dziecka, to chcesz, czy nie chcesz, nagle stajecie się niemal przyjaciółmi. Bo z nikim innym na tak intymne / żenujące / odrażające tematy przecież nie pogadasz...

Po części ogólnowrzeszczącej polegającej na zabawie na wszystkich możliwych sprzętach, przyszedł czas na zabawę zorganizowaną. Pani prowadząca zaczęła śpiewać, tańczyć, recytować i nauczać.
AAAAAAAA...
Może i dzieci uczą się najlepiej, gdy piosenki dotyczą jabłuszek, gruszek i koników. Może. Z całą pewnością ja najszybciej przy nich wariuję. Słowo daję - NIENAWIDZĘ dziecięcych piosenek. Te głosiki, to seplenienie, ten infantylny tekst no i słodko-pierdząca melodia. Ratuuuunku.

Dziecko moje na szczęście jest wciąż za małe na tańczenie w kółeczku, naukę nazw kolorów, itd. Stanęłam z boku i marzyłam o tym, żeby decybel się wreszcie rozdecybelował na całe gardło, żebym miała pretekst do wyjścia. No niestety... oczy jak pięć złotych, ślinotok z otwartego dzioba w pełni, podrygi kończyn dolnych (boleśnie kopiących moją bliznę po cesarce) - znaczy jest szał.
Na szczęście kilkanaście minut później uratowała mnie butelka. Młody po kilku łykach odpłynął i ja wraz z moją kwadratową głową mogłyśmy się ewakuować...

Nie pamiętam już kiedy byłam tak zmęczona. Hałasem, noszeniem dzieciaka, rozmową, grającymi zabawkami, dźwiękiem rozwalanych klocków, piskiem, muzyką, ludźmi... Za czasów pracy w telekomie miewałam po 6 spotkań dziennie, albo całodzienne zebrania na szczycie, wielogodzinne prezentacje w języku lengłydż. Myślałam wtedy, po takim wyczerpującym dniu, że nienawidzę ludzi, że jak jeszcze raz zadzwoni telefon, to go rozpiżgnę o ścianę.
Ha ha... Wszystko tamto, to było nic.
Dzisiaj, dzisiaj dopiero, po zaledwie dwóch godzinach w klubie Fiku-Miku, poznałam co to jest zmęczenie. Prawdziwe zmęczenie ludźmi i dziećmi w szczególności.
A nie, dzieci to nie ludzie. To potwory! :-)

poniedziałek, 3 lutego 2014

Kocia loteria

Tak sobie myślę, że jak się bierze na wychowanie i życie psa, kota, chomika, fretkę, czy dziecko, to w zasadzie nic się nie wie. Ani kto to będzie, ani jak z tym kimś będzie, a jak już się powie A (jak adopcja lub aaaaamoże już czas na dziecko), to nie ma odwrotu.

Wzięłam pierwszego kota z ogłoszenia. Bida taka to była, koci wypłosz w kolorze niezaplanowanym. Ale to on mnie wybrał i nie było dyskusji.
Potem się okazało, że niezaplanowany kolor jest najgorszym kolorem ze wszystkich - biały podszerstek widać na wszystkich ciemnych ubraniach, czy meblach, a ciemną sierść wierzchnią na wszystkim co jasne. Prócz tego, jest to kot z wiecznym PMSem... Ma totalne jazdy - raz gryzie, raz rozdeptuje z miłości, miewa sraczki stresowe, schizuje gdy widzi facetów i uwielbia roszponkę. Przez pół roku nie udało mi się go nakłonić do chociażby wejścia do kociego koszyka, który mu nabyłam z okazji przeprowadzki... Holender wsadził go tam raz i kot został. Wychodzi tylko na michę i siku...

Druga bestia to piwniczno-śmietnikowy znajda. Bez kompleksów, jakichkolwiek zahamowań. Pije piwo, je chipsy, żałośnie miauczy pod lodówką tak długo, aż magicznie coś z niej do miski wpadnie. Gardzi kocim żarciem, sprasza kolegów do domu, zawsze ma brudne nogi i uwielbia wisieć na drzewach głową w dół. A gdy przechodzę, spada mi na ramiona doprowadzając mnie do zawału...

Kocie dupki wygrały swój los na loterii. Co prawda na początku mieszkały w mieście, ale miały taras, ptaki i zawsze pełną michę.
Teraz mają ogromny ogród, łąkę, rzeczkę, kumpli z ulicy, wrogów i Wydarzenia Z Życia (np. osuszanie stawu rybnego w okolicy. Wróciły do domu ciągnąc brzuchy po trawie, zaklinając się, że nigdy już nie zjedzą ryby).
No i mają kocie drzwiczki. Wchodzą i wychodzą kiedy chcą. Niesłuchanie co się do nich mówi przeniosły na wyższy poziom. Nie tylko ignorują, ale też opuszczają lokal trzaskając drzwiami...  Oraz wracają zawsze głodne. Z miną pt. 'No co, przecież właśnie wróciłem z zewnątrz! Tam jest zimno, dziko i lisy!'. Nawet jeśli z pysków nadal im jedzie obiadem...

I te koty moje, to tak se myślę, że jak idą na pół nocy gdzieś, to grają w pokera. Szczęście mają nieprzeciętne jak widać, na loterii życia wygrały już przynajmniej raz...