niedziela, 30 sierpnia 2015

Urodziny Decybela

Ponieważ nie jestem w ostatnim czasie w zbyt rozrywkowym nastroju, urodziny Brunona miały być raczej spokojne. Koleżanka Lokaleska z córką miały wpaść na tort i kawę. Taki był pierwotny plan.
Ale plany w moim wykonaniu nigdy się nie sprawdzają...

Pierwszą zmianą była srająca grypa, która uniemożliwiła zaplanowany wcześniej, a jakże, przyjazd mojej siostry z dzieciakami w tygodniu poprzedzającym urodziny. Więc plan został zmieniony, przyjechali w tygodniu urodzinowym. No i dobrze, więcej dzieciaków.

Siostra moja plan mój jednak zmodyfikowała z zaskoczenia. Zapraszając do mnie, do nas w odwiedziny nagle i dla mnie całkiem wtem, polsko-włoskich znajomych na kawę-po-drożną. Bo akurat przejeżdżali w okolicy. Co prawda bez tragarzy, ale za to z czwórką dzieci. Czwórką dzieci 4-języcznych! No skoro robisz imprezę dla dzieci, to chyba dodatkowa czwórka się zmieści...
Tak.
Na to wszystko, jakby było mi mało niezaplanowanych atrakcji, wkroczyła z niespodzianką rodzina Holendra. Znaczy się przyjechali na urodziny Brunona bez zapowiedzi i piśnięcia w temacie. Dwa dni jechali, musiałam im furtkę otworzyć...

Przypominam, że przygotowana byłam na JEDNO bonusowe dziecko i JEDNĄ kawę... ;)

O w dupę węża!
No więc zrobiłam sobie zdjęcie jak to kłębowisko węży demolowało mi dom. Tak ku pamięci i przestrodze, jeśli chciałabym kiedyś mieć DUŻĄ rodzinę.
Zrobiłam sobie też zdjęcie po tym, jak już wszyscy poszli, a ja zostałam z ostatnim łykiem szampana. Na wypadek, gdybym to pierwsze zdjęcie zgubiła, wyparła, albo by mi totalnie hormony mózg rozwaliły i z jakiegoś powodu uznałabym tę ilość dzieci za cudowne rozwiązanie. Ilość pustych butelek, brudnych talerzy, zeżartych przekąsek, ciasta, wypitej kawy, ogolonych kotów, rozjechanych rabatek z kwiatami, przedziurawionych basenów, urwanych huśtawek i wspomnienie po białych schodach i gładkich ścianach, powinno mnie otrzeźwić... Kiedyś-tam. Bo teraz to walczę, żeby ten obraz nie śnił mi się po nocach ;)

Oraz 4-języczne dzieci w ilości sztuk cztery, to jest kurde coś nieogarnialnego.
Zaczynają coś tłumaczyć mamie po polsku, kończą do ojca po włosku. Ale między sobą po niemiecku. A że akurat leci bajka po angielsku, to wiadomo, że czasami im się i na ten język przełączy... A że są w stadzie, to jedno zaczyna, inne kończy, trzecie zaprzecza, a czwarte odwraca kota ogonem. Dosłownie i w przenośni.
Nikt bez przygotowania bojowego nie jest w stanie nadążyć za takimi multijęzykowymi potworami. Prócz innych potworów rzecz jasna...

Kochane dzieci.
Jak śpią.
Albo mają żłobek z internatem.
Najlepiej w Szwajcarii... ;)

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Emigracja nie tylko wewnętrzna


Korzystając z okazji, że fabryka Holendra miała wakacyjną przerwę, pojechaliśmy na kilka dni do NL.
W teorii mieliśmy więcej czasu niż zwykle, bo odpadały spotkania biznesowe, ale w praktyce było jak zawsze - w zasadzie z nikim nie zdążyliśmy się spotkać, niczego szczególnego nie zrobiliśmy, a czas się rozmył w holenderskiej mżawce.
Oraz dwa dni w jedną stronę w samochodzie... Gdyby nie stoiska Nordsee na niemieckich autostradach, gdzie zaopatrywałam się w najlepsze kanapki z zimnymi śledziami, to bym chyba dostała odleżyn dupkensa. I zakwasów języka od marudzenia ;)

Z konkretów - pojechaliśmy na wybrzeże. Z jakiegoś powodu rodzina mojego Holendra nie poważa holenderskiego wybrzeża. Aaaale belgijskie, moim zdaniem niemal identyczne, jest absolutnie ukochane. Że niby ludzie są inni. Że klimat fajniejszy. Knajpy lepsze. No i frytki z majonezem. A nie, przepraszam - Majonezem. Belgijskim. Cytrynowym.
Przy okazji opowiedziałam Holendrom o polskim parawaningu. Twierdzą, że to jest dokładnie powód, dla którego unikają holenderskich plaż. No nie wiem, chyba jednak się nie zrozumieliśmy, albo źle oddałam skalę zjawiska, bo widziałam kilka holenderskich plaż i jakoś nie były podzielone na parcele... ;)
A w Belgii wygląda to tak:




Oraz mają tam biblioteki plażowe, czego nigdzie indziej na świecie nie widziałam. W hotelach tak, ale na plaży? Świetny pomysł!



A także plażowe place zabaw. Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę zwracała uwagę na takie rzeczy, ale teraz każde ułatwienie dla łaknących spokoju rodziców, wydaje mi się godne odnotowania :)



Przy okazji tego wyjazdu na własnej skórze odczułam, jak dziwnie jest być Polką w NL.
Ilekroć poznamy kogoś nowego, w okolicach newsa, że jestem z PL, pojawia się ten wielki uśmiech na twarzy rozmówców. Taki więcej rubaszny. Bo oni już wiedzą, co o mnie myśleć, do której przegródki mnie wrzucić. Polka. A następnie pada zdanie typu:
- Ooo, a tu koło nas mieszka Heniek stolarz / Marian mechanik / Wiesiek budowlaniec. Może zawołać? Chcesz? On też z Polski. Fajny gość! Koniecznie musisz go poznać...

Jest dla mnie niezwykłym, że mimo tego, że znają mojego Holendra, wiedzą czym się zajmuje, mimo że opowiadamy naszą historię, mimo że czasami nawet wyjdzie na jaw, że mam wykształcenie ponad podstawowe i że nie mieszkałam w Warszawie w przytułku, że miałam świetną pracę, mimo że nigdy nie jeździłam do fizycznej pracy do Niemiec, czy Holandii, to oni zawsze wrzucają mnie do tego samego worka, w którym siedzą te wszystkie Mietki i Gienki w śmiedzących busach, ze swoimi polskimi papierosami przywożonymi w kartonach, najtańszym piwem, siedemnastoma chłopa na jedną łazienkę i odsmażaną kaszanką z cebulą... :(

Ciekawe jest też to, że im to zupełnie nie robi różnicy, bo przecież to taki tolerancyjny naród i na wszystko mają wyjechane. Mnie jednak robi ogromną. Rasizm i podziały klasowe mam przecież we krwi. Polskiej krwi... ;)

Nie wiem, po kiego grzyba miałabym chcieć poznawać jakiegoś przypadkowego kolesia tylko dlatego, że ma taki sam paszport, jak mój. Że niby mam z nim sobie pogadać? Sprzedać mu newsy z kraju? Powspominać smak polskiego chleba i kiełbasy? A może dowiedzieć się od niego, jak mogę zdobyć pracę na zmywaku i ile wynosi obecnie stawka godzinowa?
Inna sprawa, że część z nich, tych budowlańców i mechaników, jest po filozofii, biologii, socjologii, czy matematyce i być może rozmowa z nimi rzeczywiście byłaby znacznie ciekawsza niż rozmowa z Holendrami, którzy jak tylko zdołają sobie przypomnieć, to zawsze wyskoczą z kilkoma słowami po polsku.
Zwykle zaczyna się od czegoś w stylu:
- NA ZDROWIE! - a później po angielsku dorzucają garść stereotypów: - piłaś już dzisiaj wódkę?
Następnie polsko-angielska konwersacja płynnie przechodzi w różne odcienie tego:
- LUBIĘ PIERDZIEĆ! - haha, rozumiesz?

Jest to chyba jedyny powód, dla którego emigracja do NL nie wydaje mi się IDEALNYM pomysłem. Jednak wciąż jest on najlepszy ze wszystkich obecnie dostępnych...

wtorek, 18 sierpnia 2015

Pomidorowa, czy kwiaty?

Miałam to szczęście, że do tej pory w zasadzie nie miałam kontaktu ze śmiercią, pogrzebami, żałobą, itd. Jakoś to mnie omijało, albo sprowadzało się do kilku pogrzebów dalszych członków rodziny. No i traumy - dotknij chociaż ręki cioci leżącej w trumnie, pożegnaj się.
Tym razem oczywiście wpadłam w sam środek oka cyklonu funeralnego. A "niespodzianek" było w bród...

Na przykład nigdy bym się nie spodziewała, że noc przed pogrzebem własnych rodziców spędzę na rosyjskim weselu otoczona Holendrami. No bo kto dopytuje przy rezerwacji hotelu, czy akurat nie organizują wesela? Pewnie wszyscy, ale nie ja. A sala restauracyjna jedna. A ściany pokoi nie były odpowiednio wyciszone. A Rosjanie lubią się bawić. A wódka głośno śpiewa.
Takie rzeczy to tylko u mnie jak sądzę... Nie ma bezpiecznej dawki środków nasennych, żeby zagłuszyć coś takiego.

Nie wpadłabym też na to, że kilka godzin po pogrzebie będę skakać na trampolinie. Z dzieckiem i psem rodziców. Przecież zawsze skakaliśmy, a 2-latek i pies boleśnie uzmysławiają, że życie toczy się dalej i pewnych rzeczy się po prostu nie negocjuje...

Z zaskoczeń mniej egzotycznych, bardzo ciekawe jest jak zachowali się Polacy, a jak Holendrzy.
Polacy w takich chwilach są praktyczni. Wszyscy mieli dobre rady - zabierzcie z domu wszystkie dokumenty, otwórzcie sejf, samochód na parking strzeżony, szukajcie testamentu, itd.
Ktoś przyniósł zupę, ktoś wyprowadzał psa, ktoś ogarnął dom, ktoś bawił się z Brunonem, ktoś nawet wyłowił rybki z oczka i przekazał sąsiadom... Piszę "ktoś", chociaż były to bardzo konkretne osoby, którym należy się podziękowanie, ale wielu rzeczy nie ogarniałam wtedy i naprawdę nie wiem komu na przykład oddać garnek... Nawet u mnie na wsi widziałam efekty tej praktycznej pomocy - sąsiad skosił mi trawnik :)
Na pogrzeb przyjechała rodzina, przyjaciele, znajomi... Nikogo nie widziałam, chociaż było ich tak wielu.

Holendrzy natomiast uwielbiają wysyłać kartki. Na każdą okazję. Z okazji urodzin dziecka dostaliśmy kilkaset kartek. Także od osób, o których nigdy nawet nie słyszałam... Tym razem było podobnie. Wszyscy, których poznałam wysłali nam kondolencje. Niektórzy przysłali nam do domu kwiaty. Najsmutniejsze kwiaty świata, nie mogłam na nie patrzeć...
Karki, SMSy, maile... Mega zaskakujące. Nawet od klientów firmy Holendra. Ze Szwecji, USA, Kanady, Francji, UK. Od ludzi znanych i potężnych i od pracowników firm sprzątających.
Mimo odległości, na pogrzebie stawiła się cała holenderska rodzina. Niektórzy przylecieli na kilka dni, żeby przynajmniej koło mnie być, żebym się w tym czasie przedpogrzebowym nie czuła samotna na moim śląskim wygnaniu. Inni spędzili dwa dni w samochodzie w jedną stronę i przyjechali na sam pogrzeb.
Ale to, co najbardziej chyba mnie zaskoczyło, wydarzyło się gdy kilka dni temu pojechaliśmy z Holendrem na szoping dla niego. Korzystając z okazji, że akurat byliśmy w NL. Bo tak, on nadal ubiera się tylko tam, w "swoim" sklepie, w którym mają "wszystko". Sklep nie jest nawet w miasteczku, z którego pochodzi Holender. Ot, dobry sklep z męskimi szmatami w dużym mieście. Byłam tam może z 5 razy, chociaż Holender oczywiście z milion...
Wchodzimy, a obsługa zastyga. Rzuca co robiła, przeprasza obsługiwanych klientów, podchodzi do nas i składa kondolencje. Ze łzami w oczach, szczerze pytali, czy daję sobie radę po tej niewyobrażalnej tragedii...
Zaniemówiłam.
Nie, nie daliśmy im znać o wypadku. Wieści same się rozniosły.

I tak oto kilku przestylizowanych holenderskich gejów opłakiwało moich rodziców pomiędzy Gucci, Tod's i Prada. A jest to ostatnia rzecz, jakiej się spodziewałam.

czwartek, 6 sierpnia 2015

Nie ma mnie

Są takie momenty w życiu, że wszystko wywala się do góry nogami. W locie rozpieprza się na milion kawałeczków, a potem spada.
Jak już wszystko spadnie i kurz się rozwieje, to można się przyglądać, czy z tej wywrotki wyszło większe gówno, czy może coś nowego, zaskakująco pożytecznego.
Takich rewolucji każdy ma w życiu pewnie kilka.
Ja ich miałam całkiem sporo i zwykle moje puzzle spadały dość miękko na stół i układały się po prostu w nową drogę życia.
Tym razem jak pieprznęło, to w zasadzie nadal nie wiem co zbierać.
Tym razem zaczęło się od tego, że mój facet przyszedł z pracy i oznajmił, że tak ładnie mi w czarnym i że powinnam częściej się tak ubierać. Mniej więcej w tym samym czasie moi rodzice zginęli w wypadku, o czym oczywiście oboje jeszcze nie wiedzieliśmy.

Kilka godzin później, nadal nieświadoma tego co się stało, zamieściłam w internecie lukrowane zdjęcie zachodu słońca, podpisałam że jest pięknie. Jeden z komentarzy: "nie chwal dnia przed zachodem słońca..."
Nie, nie twierdzę, że to były ZNAKI.
Twierdzę, że życie jest cholernie przewrotne, a los, jeśli by go uczłowieczyć, byłby największym cynikiem świata.

Zbieram się, sklejam za pomocą rodziny i przyjaciół, wychodzę powoli na słońce.
Ale myślę, że jeszcze nie dotarłam do dna, bo nie mam na to czasu...
Śmierć kończy wszystko dla umierającego. Dla tych co zostają, często jednak uruchamia wiele nieprawdopodobnie trudnych tematów. Tematów, które muszą być tu i teraz podjęte. Mimo pękającego serca, mimo miliona pytań, mimo wszystko...
Wrócę niedługo.
Wysyłajcie mi swoją dobrą energię, potrzebuję tego jak nigdy.
Dziękuję :-*