sobota, 26 września 2015

Życie emigranta

Życie emigranta nie jest usłane różami.
Zazwyczaj.
Miliony Polaków, którzy wyjeżdżali do Stanów za chlebem i przez lata dorabiali się ciężką pracą na kilku etatach jednocześnie. Podła robota poniżej kwalifikacji, okropne warunki życia w wynajmowanym przez kilkunastu rodaków mieszkaniu, histeryczne odkładanie pieniędzy, bo przecież zwykle emigracja służy szybszemu zarobieniu większych pieniędzy.
UK, Irlandia, kiedyś Kanada, Niemcy, Holandia... wszędzie te same schematy. Przyjeżdżasz, łapiesz możliwie najlepszą robotę, dziadujesz. I albo złapiesz język i przeskoczysz na inny poziom życia, albo tkwisz w marazmie...

Tak tylko tutaj wspomnę, że nie jesteśmy jedyną nacją, która była zmuszona lub skuszona emigracją...

Zazwyczaj emigracja jest fu.
Bo jest też emigracja innej jakości, gdy jedziesz do pracy w zawodzie, albo ja wiem... na starość masz tak obrzydliwie wysoką emeryturę, czy może raczej - oszczędności, że wyprowadzasz się w ciepłe, bo lubisz. Czego sobie i Wam oczywiście życzę.

Mój osobisty emigrant, Holender znaczy, został wytypowany do chwilowej (no góra miesiąc-trzy) emigracji przez swoją rodzinę. Młody, jeszcze bez własnej rodziny, niech jedzie i przypilnuje rodzinnego interesu, bo jak to w biznesie bywa - wszystko nagle zaczęło iść nie tak. A na odległość z Mietkami  i Sławomirami z Polski, zwłaszcza nie po polsku, to raczej średnio.
Przyjechał i się chłopak zasiedział, bo to już ładnych kilka lat minęło...
Z europejską pensją na polskiej prowincji powinno mu się żyć po królewsku.
No ale jakoś nie.
Bo emigranci, niezależnie od grubości portfela, mają pod górkę.
I nie mówię wyłącznie o tym, że każdy próbuje na takim zachodnim emigrancie zarobić. Ale prawie każdy chce. (Wymiana kół w cenniku kosztuje 250zł? No to Holendrowi policzymy 250 za wymianę JEDNEGO koła. I tak będzie miał taniej niż w NL...)
I to wszystko jest pikuś. Pikuś śmierdzący zdechłą rybą, ale jedynie finansowy pikuś.

Szaleństwo zaczyna się, gdy chodzi o sprawy ważne. Na ten przykład zdrowie.
Jak sądzicie, ile razy Holender SAM skorzystał z państwowej, bądź prywatnej służby zdrowia w PL?
Tak, okrągłe zero.
A ponieważ nie zawsze miał czas i możliwości, żeby jechać do lekarza w NL, leczył się przedziwnie. Przez telefon na ten przykład. Na wizytę lekarską w Holandii szedł ktoś z rodziny, wyciągał telefon i dzwonili do Polski, Holender opowiadał lekarzowi, co mu jest, ten zapisywał leki, leki kupowała rodzina i przesyłała je do PL...

I te problemy językowo-adaptacyjne oczywiście przysparzały masę problemów, ale i zabawnych sytuacji.
Raz Holender kupił mydło do biura. Przy czym ze sklepowej półki wziął mydło do higieny intymnej, a nie do rąk. I nikt mu nie zwrócił uwagi, że może to jednak nie jest dobry pomysł, żeby w firmowej toalecie na umywalce stało takie akurat mydło... :-) 

Tak więc, gdy pojawiłam się ja, naturalnie ułatwiłam mu życie.
Odważył się skorzystać z fryzjera w PL, zaczął próbować polskiego jedzenia (wcześniej był przekonany, że absolutnie wszystko, łącznie z mlekiem i czekoladą, zawiera w Polsce posmak czosnku i/lub kiełbasy).
Ludzie zaczęli go odbierać jako pozytywną ciekawostkę, a nie okazję do oskubania. Zrobiło się całkiem fajnie.
Dla niego.
Bo ja często gęsto czułam się, jakbym miała dwoje nieletnich w domu. Do lekarza z nim idź, do banku też, na pocztę avizo odebrać, no i do fryzjera...
No ale trudno, tłumaczyłam sobie, że gdybyśmy mieszkali w NL, to on by musiał ze mną wszędzie chodzić. Do ginekologa również. Bo mimo, że Holendrzy mówią oczywiście po angielsku, to często autochton jest niezastąpiony.

Ale niedawno przeszliśmy do następnego etapu. Nieprawdopodobnego wręcz...
Zaczęłam SAMA, w jego imieniu, chadzać do lekarzy. Bo np. stale przyjmowane leki się kończą, więc potrzeba recepty na nowe. Co za różnica, czy powiem to lekarzowi ja, czy on, ale i tak moimi ustami, bo przecież i tak zawsze tłumaczę całą rozmowę?
Albo że np. leki, które przyjmuje na oczy są ewidentnie za mocne i czy przy takich, a takich objawach, nie powinien przypadkiem dostać mniejszego stężenia kropli?

Zastanawiam się tylko, czy to może pójść dalej, czy będąc emigrantem w PL można sobie tak zbudować swój świat, interfejs do obsługi Polski, żeby w ogóle nie wchodzić w interakcję z lokalesami.
Bo jeśli tak, to doprawdy, państwo lękający się emigrantów w naszym kraju - mam dla Was dobrą nowinę. Da się żyć z innymi nacjami, tak by tego nikt nawet nie zauważył, bez żadnych interakcji...

Da się. Nie wiem tylko po co.
 

piątek, 25 września 2015

Zmiany, zmiany...

Rok po urodzeniu się Decybela wróciłam mniej więcej do równowagi psychiczno-fizycznej, no albo przynajmniej do stanu sprzed porodu ;-) Największa w tym zasługa żłobka. Absolutnie fantastyczna instytucja, polecam wszystkim. Oczywiście żłobek żłobkowi nierówny, ale ten mój jest taki, że sama najchętniej bym tam chodziła na kilka godzin dziennie :-)
I jakoś tak wtedy, odkąd zyskałam kilka godzin dziennie bez uwieszonego na mnie potwora wołającego non stop MAMA / PIĆ / CHODŹ / AAAAAAAAA / SPAĆ / AM-AM, pomyślałam, że w sumie to mogłabym już wrócić do pracy zarobkowej.
Pierwsze śliwki robaczywki. Kilka tygodni poszukiwań skończyły się głęboką frustracją i przeświadczeniem, że na śląsku dobrze zarabiają tylko górnicy i Holendrzy ;-) Oraz, że jeśli praca na kasie mnie nie kręci, to opcji mam niewiele.
No ale człowiek nie jest taki, że usiedzi na dupie i nic robić nie będzie. Zwłaszcza ten człowiek. Mówię o sobie ;-)
Więc robiłam wszystko, co się dało. Współpracowałam z największymi światowymi korporacjami i z firmami typu Mietex i Szwagropol. Jakieś doradztwo, jakieś projekciki, jakieś risercze, raporciki, nawet zaczęłam pisać zarobkowo. Zostałam też zdalną asystentką asystenta, której spycha się zlecenia, których nikt kijem tknąć nie chce. Bo dlaczego nie. "Dyrektorowanie w Stolicy" to zamknięty rozdział jest przecież...

I wszystko to, to były dość przykre doświadczenia muszę powiedzieć. Bo owszem, telefon dzwonił, robota do zrobienia była, ale jakoś tak to się wszystko po drodze rozmywało, że finalnie byłam bardzo zajęta, ale na ilość nowych par butów się to nie przekładało ;-(

Stare dobre porzekadło, że jak coś jest od wszystkiego, to jest do niczego, się absolutnie sprawdziło. Ludzie nie bardzo wiedzieli, z czym mogą do mnie uderzać, więc uderzali ze wszystkim i z niczym. Najczęściej z projektami, które wymagały ode mnie zaangażowania, ale ponieważ nie zostały sprzedane dalej, zabrakło finansowania, zmienił się pomysł, nie zostały zrealizowane, zostawałam z gównem gołębia na dachu, zamiast z wróblem w garści. W sensie - często nie płacono mi za moją pracę...

I no trudno. Tak to się kręci... Ja na szczęście miałam ten luksus, że finanse nigdy nie były pierwszym powodem, dla którego podejmowałam się tych projektów. Ale posmak gówna w ustach zostaje.

No ale od czasu do czasu, mimo pierwszych niepowodzeń, przeglądałam ogłoszenia o pracę w swoim regionie. Chyba tylko po to, żeby się utwierdzić, że nie ma ratunku, jak chcę mieć stałe zajęcie, to muszę zrobić uprawnienia na wózek widłowy, albo nauczyć się fedrować :-)

Aż tu nagle.

Całkiem wtem wpadło mi w oczy ogłoszenie zbyt dobre, aby było prawdziwe...
Korporacja szuka. Tutaj u mnie.
Wysłałam bez większych.
Ale później z każdą chwilą bardziej mi się ten pomysł podobał. Tak się rozochociłam, że na rozmowie z moim potencjalnym przełożonym powiedziałam, że ja już w zasadzie u niego pracuję, musimy tylko doustalić szczegóły.
Kupili wariatkę :-)

No i w poniedziałek zaczynam.
Jest to trochę niepojęte dla mnie, bo wszystko rozegrało się w kilka dni. Jazda bez trzymanki, czyli dokładnie tak jak lubię ;-)
I jak zawsze w moim przypadku, jest wiele surrealistycznych elementów tej układanki. Na przykład to, że firma jest holenderska :) No co za przypadek!
Albo to, że biuro zlokalizowane jest w PORCIE. Tak, w porcie. Tu na Śląsku... (Śląsk żąda dostępu do morza!!!)
No albo to, że ponieważ nie było w moim miejscu zamieszkania żadnej interesującej korporacji, w której mogłabym pracować, to otworzę nowy oddział fajnego korpo u siebie w mieście! :-)

I tak, pewnie jest milion minusów, których jeszcze nie widzę, albo które bagatelizuję.
No i?
Kto nie ryzykuje, ten szpilek Prady nie kupuje ;)
Każda sytuacja ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne. Freelance, korposzczurzyzm, własny biznes, wegetacja na zasiłku... Wszystko może uskrzydlać, albo zabijać. W zależności od stężenia, warunków i nastawienia.
A ja jestem korpozwierzyną. Zawsze miałam duże szczęście do szefów i współpracowników. Chociaż nie. To nie szczęście. To dar ;-))) Mądrze wybierać i dobrze z ludźmi żyć.

A teraz to, co lubię najbardziej.
Odkurzanie kolekcji butów i szoping pod nowe kolory firmowe! ;-)

Trzymajcie kciuki.
Ogłaszam powrót MOICH szpilek na korpowykładzinki! Ha!



poniedziałek, 14 września 2015

Sarny, kuny, mrówki i dzikie węże...

Po dwóch latach powinnam się już przyzwyczaić do życia na wsi, prawda?
No ale jakoś nie.

W tym miesiącu ekipa elektryków była u nas osiem razy. OSIEM. A wszystko przez to, że mamy fanaberię posiadać oświetlony ogród. Względy estetyczne oczywiście też mają znaczenie, ale bardziej chodziło o to, żeby nie było tak cholernie ciemno dookoła chałupy, bo światło gwiazd i księżyca jest bardzo romantyczne, ale na grzyba się przydaje, gdy próbujesz dotrzeć z podjazdu do drzwi wejściowych. Przez trawnik. Poorany przez krety i lisy...
Także strzeliliśmy sobie w ogrodzie lampy. Dużo lamp. Kwestię ceny za instalację tej przyjemności pominę milczeniem, ale można za to kupić więcej par butów, niż zmieściłoby mi się w garderobie ;)
Lampy niestety odkąd są, to w zasadzie nie działają. Znaczy działają jakieś dwa-trzy dni od wizyty elektryków, a następnie przestają. Bo gdyż. Uwaga wyliczam:
- kable do lamp zostają wykopane z ziemi i wyciągnięte (zębami!) z gniazdek (bóg jeśli istnieje, raczy wiedzieć przez kogo)
- lampy są "trącone" kopytkiem sarnim, przez co szkło pęka, woda leje się do środka, zwarcie, ciach - nie działa
- lampy są zasrane przez ptaki - a wygląda to tak, jakby całe stado ptaków, po kolei, srało na jedną wybraną lampę podświetlającą drzewo przez dwa tygodnie. w końcu odchody przeżerają najsłabszy punkt taśmy izolacyjnej, zwarcie, ciach - nie działa
- kable do lamp są regularnie przegryzane! przez kogo kurna?!? lisy? wilki? wilkołaki?
Ale ostatnio atak przyszedł ze strony mrówek. Otóż uznały, że wnętrze małych lampek stojących pod krzakami, to idealna miejscówka na spichlerze, czy inną mrówczą porodówkę. Jak już udało się panom elektrykom ustalić obecną przyczynę zwarcia, to się okazało, że w zasadzie każda z lamp jest już zaanektowana przez mrówki... I weź im teraz tłumacz, żeby tam więcej nie właziły...

W ogrodzie całkiem niedawno objawiły się też zające. Nawet się na początku ucieszyłam, ale gdy tylko doświadczenie doszło do głosu, czekałam na zajęczy cios. I otóż. Nie wiem ile komnat liczy zajęcza nora, ale drzwi, czyli dziur po kolano, ma pierdyliard!!! I zasadniczo spoko, tylko w piłkę grać się nie da, bo oboje z Decybelem się zapadamy i istnieje ryzyko zgubienia zębów. Mleczniaki trzeba by było opłakać i tyle, ale moje są okupione bólem aparatu, więc doprawdy - NIE.

A kuna? Myślicie, że poprzestała na uwaleniu błockiem elewacji? Otóż nie. Przekopała i pogryzła w pioruny ocieplenie dachu. Kosztów naprawy niestety pokryć nie chciała... A dodatkowo uwzięła się na mój samochód i spod maski sobie to wygłuszające coś postanowiła pożyczyć na wieczne nieoddanie. Serwis wycenił wymianę podbitki na 1007 złotych. Tysiąc za materiał i wymianę, siedem za kostkę toaletową, którą mi tam bezpiecznie mogą zainstalować, a która zapachem ma niby dziadówę włochatą odstraszyć...

I tak ciągle, bez końca coś.
I codziennie się stąd wyprowadzam.
A potem przychodzi zachód słońca, kieliszek wina i mogłabym z zającami, kunami i nawet niedźwiedziami startować do walca :-)
Bo jest naprawdę bosko...


















środa, 9 września 2015

Bajki (nie) dla dzieci

Moje dziecko co wieczór domaga się opowiedzenia bajki. Lub lepiej siedemnastu.

Przerabialiśmy już bajkę na temat wyższości sałaty i wody nad czekoladą i winem.
Wczoraj nawet pokusiłam się o bajkę o tym, że polityką zajmują się ludzie, którym dobro innych leży na sercu. Dzisiaj chyba opowiem mu, że warto płacić składki na ZUS, bo przecież na starość każdy chce mieć godną emeryturę...

Co by tam jeszcze?
Podpowiedzcie proszę, bo już widzę, że zaraz zacznę powtarzać błędy moich rodziców...
Tata zawsze opowiadał mi bajki z tak zwanej dupy. Jak to wilk jechał tramwajem, a porucznik zając go poszukiwał. Wilk dla niepoznaki chował uszy do kieszeni, a zając krzykiem i zębami jadowymi nadrabiał niski wzrost.
Było też o tym, jak całe stado owiec postanowiło zostać indywidualistami. Każda z nich na swój sposób kombinowała, jak być inną od pozostałych. No ale na koniec dnia wszystkie skończyły półłyse, miałcząco-szczekające i z kolczykami w dziwnych miejscach, pijące wyłącznie lemoniadę z ogórka. W zasadzie takie same w tej swojej inności. Najbardziej odróżniała się od nich owca, która akurat była na chorobowym i pozostała przy starym dobrym futrze, beczeniu i skubaniu trawy...
Nie wiem, co mi te bajki robiły z mózgu wtedy, ale wolałabym, żeby moje dziecko nie musiało się przez połowę dzieciństwa zastanawiać, jak ten wilk dawał radę schować uszy do kieszeni. Czy to uszy były zdejmowane, czy może płaszcz był specjalny i miał kieszenie na wysokości uszu... Tyle straconych lat ;)

Mama natomiast zasypiała nad czytaną nam książką mniej więcej na dwa zdania przed finalną sceną pocałunku i "żyli długo i szczęśliwie", więc z litości zostawiałyśmy ją śpiącą przy naszych łóżkach i męczyłyśmy o dokończenie czytania tatę.

Na starość odkryłam, że usypia mnie lepiej niż ciepłe mleko z wódką bajka opowiadana po niderlandzku. Bo mimo iż się staram, rozumiem tylko co dwudzieste słowo. Miś, zając, żabka. Zapalniczka. Miód, herbata. Pyszne. BUM! Haha. Żyli szczęśliwie. Wątroba.
Czy jakoś tak ;)
Mózg się wyłącza, nie walczy, zasypia. Polecam.