Mam siedem lat. Ale może i trzynaście.
Jestem Jolką w trampkach, z zarastającymi brwiami, z puszącym się stogiem włosów na głowie.
Jestem w Wenecji.
Jestem przestymulowana.
Wszystko jest piękne, błyszczące, obce, nowe i wspaniałe.
Pewnie jestem po raz pierwszy za granicą. No może trzeci.
Wenecja śmierdzi. Tajemnicą.
Teraz wiem, że kotami i zgnilizną, ale wtedy tajemnicą.
Wszędzie na witrynach widzę piękno i egzotykę połyskującą w szklanych figurkach, ozdobach. Mały kotek, którego sobie upatrzyłam, badziewie ze szkła i metalu, które teraz zbiera kurz gdzieś pomiędzy szpargałami w kotłowni, kosztował miesięczną pensję Maminy.
Jestem w niebie. Wszystko jest piękne.
Jestem w piekle. Wszystko jest niedostępne.
I pamiętam ten sklep i tego sprzedawcę. I moje trampki w kwiatki. I siostrę znudzoną siedzącą na schodku. I ojca pijącego wodę. I Maminę, która przez pierdyliard minut próbowała rozważyć, czy ta rzeźba ze szkła, która tak jej się spodobała, rzeczywiście jest warta połowę malucha...
I powiem Wam, że pamięć to jest przedziwna sprawa.
Jestem
tam, w tej zatęchłej Wenecji i czuję to jak wczoraj. Ekscytujący smród.
Dla kogoś, kto jak my, z bloku wschodniego wyrwał się na zachód. Kto z jedzeniem, ciuchami, namiotem, dzieciakami, zabawkami, materacami, wszystkim, przejechał pół Europy w kilka tygodni. Wartburgiem. Pamiętam wszystko.
A nie pamiętam mojej ostatniej rozmowy z rodzicami... Czy też tego, gdzie byliśmy po raz ostatni razem na wakacjach.
Wenecja.
I wreszcie pamiętam ten moment ulgi. Możemy iść.
Rzeźba kupiona.
W zasadzie modliłam się, żeby mama olała temat, żeby zdecydowała się poprawić sobie nastrój pizzą i lodami, ale kupno i płatność też mnie zadowalały. Byle tylko uciec od piekącego słońca. Byle do kościoła.
I tak. Akurat wtedy, ale i też przy każdej naszej rodzinnej eskapadzie na południe w wakacje, kościoły były bardzo ważne. Darmowe. Chłodne. Otwarte niezależnie od siesty. Uwielbiałam kościoły!
Mama kupiła rzeźbę ze szkła. Para istot ludzkich (?), która się całuje, tańczy, wtula... No coś takiego. Jeden kawałek stopionego piasku. Troszkę inne od tego, co w tamtych czasach można było dostać w Cepelii.
Figurka ta stała zawsze na pianinie.
Na moim pierwszym pianinie, które zarżnęłam i które spłonęło na ognisku pierwszomajowym. Pamiętam jak dziś. Padał śnieg. Ojciec rąbał siekierą pianino. Paliło się wybornie, suche drewno. Struny przeszkadzały. Przybrany wujek grał na gitarze, a spalony ziemniak palił ręce i usta. Pies gonił zaskrońca, a mama goniła mnie i siostrę, żeby założyć nam szaliki...
Dwa domy później, figurka stała znów na moim pianinie. Pianino miało bardzo ważną funkcję, mimo że na nim już nie grywałam. Ojciec trzymał tam kapelusze.
Zawsze mi dziękował za moją pasję do muzyki. Gdyby nie to, jak mawiał, zupełnie nie wiedziałby gdzie ma trzymać kapelusz! Szafy przecież przejęła mama i niczego tam się nie dało już wcisnąć...
Trzy domy później moje pianino służyło już tylko za dekorację i zabawkę dla wnucząt. A rzeźba z Wenecji nadal tam stała. Cud, że w całości.
Po śmierci rodziców, bardzo chciałam rzeźbę przygarnąć. Zabrałam ją na Śląsk, do swojego domu, w kilka dni po wypadku. Jakoś wydała mi się najważniejsza do "ratowania".
A dzisiaj zapakowałam ją w folię bąbelkową, obłożyłam szalikami, czapką mikołaja i rękawiczkami Brunosława i wsadziłam do pudła z napisem "ostrożnie szkło"...
Ciekawe, czy stłucze się teraz, czy na 18-tce Bru, czy może jak będę odkurzać, czy też kot ją strąci na płytki w wynajmowanym mieszkaniu, a może córka Brunona gdy zacznie raczkować... ;-)
Wspaniale jest myśleć o tej ciągłości. Albo jej braku.
Jeśli chodzi o szklane rzeźby.
Wspomnienia to fenomen.
OdpowiedzUsuńWystarczy zapach, albo tylko cień zapachu, jakiś bodziec, nawet niezauważony...nagle znów jest przy nas ktoś kogo dawno już nie ma...przenosimy się w czasie, w przestrzeni...
Wspomnienia są szczęściem.
Wspomnienia są przekleństwem.
Trzymaj się Jolka.
Czyżby to siostra pozbawiła Cię majątku po rodzicach? Bo to takie nieprawdopodobne było, ta strata całego majątku rodziców. Ale skoro masz siostrę...
OdpowiedzUsuńOdejdź stad prosze i nie wracaj.
UsuńPrzepraszam. Nie chciałam Ci zrobi przykrości, to z bezmyślności raczej. Bardzo przepraszam.
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńBardzo wzruszył mnie ten wpis... Życzę Ci aby przetrwała nie tylko rzeźba, ale wszystko co jest dla Ciebie najważniejsze!
OdpowiedzUsuńNiby sie nie znamy osobiście ale to juz tyle lat... Twoje ostatnie wpisy wyciskają mi oddech z płuc, nie podoba mi sie to. Wiec z czysto egoistycznych powodów życzę ci szczęścia (choć wiem że odzyskasz równowagę bo kto jak nie Ty) żebym mogła znowu płakać ze śmiechu przy Twoich wpisach. A rzeźba będzie po wsze czasy stała na pianinie i nikt już nie będzie pamiętał dlaczego ale będą pamiętać że "Babci Jola" ja tam stawiała:)
OdpowiedzUsuńBo w takich przedmiotach zamknięta jest magia...
OdpowiedzUsuńJola,znowu swietny tekst..masz talent!trzymam mocno za Ciebie kciuki i wierze,ze dasz rade!Pozdrawiam goraco z NL
OdpowiedzUsuńPiękne wspomnienia. Wzruszyłam się. Do łez.
OdpowiedzUsuńPiękne wspomnienia. Wzruszyłam się. Do łez.
OdpowiedzUsuńJola, brak mi słów. Wspomnienia są częścią nas i to tą najlepszą, wiem coś o tym :-) a rzeźbą to i pra prawnuki Bru będą się cieszyć. Tulaski i buziaczki. Gosia
OdpowiedzUsuńTrzymaj sie Jolka, masz takie piekne wspomnienia. Usciski.
OdpowiedzUsuńmocne obrazy.
OdpowiedzUsuńja ostatnio z rozkosza uzywalam 'patryczka do sprawdzania wilgotnosci ciasta' = takie gowno recznie wyciosane co bylo u nas zawsze;-) cud, z epztetrwalo a az krzyczy 'dom'! <3