wtorek, 27 października 2015

Wpis o niczym

Bardzo chciałabym tutaj coś napisać, ale prawdziwe życie mnie zjada.
To naprawdę niezwykłe jest, jak zajęty może być człowiek, który oficjalnie nie ma zajęcia.
Mówię o sobie, jak zawsze... :)

Jak miałabym wyłuszczyć, czym się zajmuję całe dnie, to w zasadzie niczym. Niczym konkretnym. Niby.
Wstaję wcześnie jak na osobę bez zajęć, bo coś po siódmej. Przez kilka pierwszych snoozów budzika usiłuję sobie przypomnieć, dlaczego w zasadzie muszę wstawać tak wcześnie, skoro żadna fabryka mnie nie zatrudnia. Prowadzę ze sobą dialog wewnętrzny. Negocjacje. "Zachciało się bachorka? To wstawaj."
Ale ta leniwa jolka, czyli jakieś 97% jolki, marudzi wtedy, że "no halo, jak Decybel raz na jakiś czas zostanie w domu, to go ze żłobka za nieobecności na wykładach i brak zaangażowania na ćwiczeniach w budowaniu jeży z ziemniaka i zapałek, CHYBA nie wywalą."
Ale wtedy ta mądra jolka, doświadczona życiowo jolka, mówi głosem nieznoszącym sprzeciwu, że "HELOŁ, ale jak młody nie pójdzie do żłobka, to i tak ze spania nici (nigdy nie zdarzyło się, żeby potwór pospał dłużej w dzień ustawowo wolny od żłobka), ale i z całego dnia nici, bo gdyż dziecko niewyżłobkowane, to dziecko przeklęte. Pełne złej, psotnej energii, chęci do głośnych zabaw, angażujące matkę w lepienie kałuż z plasteliny i kociej karmy oraz budowanie z klocków myjni. Przez CAŁY dzień."
Jak już podniosę z posłania wszystkie jolki, to się zaczyna cyrk z dzieciakiem. (Tak, posłania, bo w macierzyństwie przychodzi taki moment, w którym zwykle matka, bo jakoś z rzadka jednak ojciec, sypia na podłodze u stóp łoża szanownego Dziecięcia. Celem oduczenia dziecka sypiania z rodzicami, celem przyzwyczajenia go do nowego pokoju / łóżka, celem bycia obok, ale jednak nie razem. Długa historia, trzeba przez to przejść, żeby w to uwierzyć. Ja nadal nie wierzę, że śpię na legowisku, a moje koty na podwójnych łóżkach na wyłączność w OSOBNYCH pokojach...)
Więc jak już wstanę siebie, to usiłuję podnieść Szanownego. Ale on wtedy udaje zdechłego naleśnika. Leje się przez ręce, nie reaguje na gwizdanie, ani wołanie swojego imienia, nie kuszą go chipsy, czekolada, ani frytki. Nie ma też jakoś ochoty skakać jak opętany po całym domu, mimo że ostatniej nocy to była najciekawsza forma spędzania czasu... Leży i udaje martwego.
Zbieranie się do wyjścia zajmuje nam uroczą godzinkę. Czas spędzony ze swoim dzieckiem jest zawsze czasem wspaniałym, wiadomo.
Jak mi się wreszcie uda wyekspediować gada do żłoba, wracam do domu. No albo wydam na szybki szoping (chleb, pomidory, mleko i podstawowe składniki diety 2-latka, czyli mamby, chipsy, parówki i oliwki) jedną lub dwie średnie krajowe ;) Zawsze dużo za dużo.
Jest grupo po 9-tej. Piję kawę. Z przyzwyczajenia. Melisa byłaby zdecydowanie lepszym rozwiązaniem, ale nikt jeszcze nie wymyślił ekspresu z połyskliwymi kapsułkami melisy. No więc dlatego latte.
Zjem coś, bo przecież zapasy tłuszczu na zimę się same na jolce nie zgromadzą, trzeba nad tym regularnie pracować. Więc zjem coś jeszcze.
Ogarnę koty, zmywarkę, śmieci, pocztę i fejsa. Same najważniejsze rzeczy. Potem wrzucę zdjęcie na Insta, bo mam jakiś imperatyw wewnętrzny chwytania nieuchwytnego. Zapisywania ulotnych zachwytów. (Gdybyście chcieli razem ze mną tracić czas, to zapraszam do siebie TUTAJ). Oraz cierpię na jakąś chorobę egzotyczną. Może być, że z przewlekłego braku podróży z plecakiem po Azji. Nie mogę przestać się gapić na japońskie jedzenie, japońskie blogi, japońskie zdjęcia ulic, butów, kibli, kotów, metra, wszystkiego. Wzięło mnie i to na poważnie. Więc tracę na to minutkę or siedemdziesiąt. Potem jeszcze chwilka na książkę i maile.
A zaraz potem znów jestem głodna, a w zasadzie zaczynam się bać, że zaraz zacznę być głodna, więc przygotowuję sobie lunch. A niech tylko jednak zacznę być głodna... Wtedy nie kończy się na kanapce z humusem, tylko na czterech daniach z przystawką i sałatką... Wszystko zjadam, bo nie ma niczego gorszego niż marnowanie jedzenia przecież! ;)
Czasami uda mi się wygospodarować chwilkę na sprzątanie, prysznic, zakupy, albo załatwienie czegoś w urzędzie. Kilka razy w życiu zdarzyło mi się też biegać, albo skoczyć na siłkę w ciągu dnia, ale raz, że to grozi spoceniem i schudnięciem, a dwa, że wtedy naprawdę nie mam kiedy przejrzeć fejsa, więc skąd miałabym wiedzieć jak żyć... ;)

Jak zjem i ogarnę kuchnię, nagle i wtem, całkiem z zaskoczenia, codziennie atakuje mnie 14-ta. Trzeba się ogarnąć, pojechać po potomka do żłobka.
Dziecko w domu = brak życia osobistego. Wiadomo.
Bo wtedy niezależnie od tego kim się było przed dzieckiem, jakie się miało plany, ambicje, pomysły na siebie, wtedy po prostu stajesz się matką. A matka zawsze postawi dziecko i jego najdurniejsze potrzeby ponad własne.
Ja nie mówię, że matka nie widzi szaleństwa swojego zachowania. Nie twierdzę, że matka to lubi. Nie chcę też, żebyście odnieśli błędne wyobrażenie o braku krzyków, fuknięć, szykan i szantażu... Wszystko jest na pokładzie, a karty są w grze. Ale na koniec dnia i tak to dzieciak dostaje to, czego chce, a matka łyka kolejną tabletkę, alboliteż odkorkowuje wino, bo jak wiadomo dźwięk wyciąganego korka działa kojąco na skołatane nerwy.

Tak.
Myślę, że macie ten obraz.
Nie robię nic, a nie mam czasu na cokolwiek.
Nie pomaga też walczący o życie facet, którego przeziębienie przygwoździło do łóżka ;)

Tak więc bardzo mi przykro, ale na konkretny wpis będziecie musieli jeszcze chwilę poczekać... Sorki.

środa, 14 października 2015

Dzień nauczyciela

Odkąd żyję na wsi, jestem totalnie odrealniona.
Oglądam telewizję, ale wraz z przeprowadzką zrezygnowałam z (resztek) programów publicystycznych, politycznych, śniadaniowych. Nie ma w nich dla mnie niczego ciekawego. W zasadzie nie oglądam niczego co w jakikolwiek sposób nawiązuje do PL. No może na DOMO+ czasami są programy o polskim designie ;)
Wiadomości w sieci też nie czytam, bo nie da się tego czytać. Oglądam w zasadzie tylko to, co jest po angielsku, czyli jeden kanał serialowy, jeden filmowy, jeden kuchenny i jeden wnętrzarsko-designersko-architektoniczny. Ah, no i kreskówki po holendersku :)))
Polskich czasopism ani gazet nie kupuję, bo po tych tonach papieru, które musiałam zawodowo oglądać, zbrzydło mi wszystko. Wszędzie widzę fotoszopa. Na zdjęciach i na tekstach. Na obietnicach i na raportach...
Radio w domu gra holenderskie, w samochodzie czeskie. Jakoś nie tęsknię za przebojami Zetki, bo o RMFie wspomnieć mi nie wypada... ;)
Czasami przeglądam czasopisma, które Holender gromadzi jak chomik. Czeskie, niemieckie, holenderskie. Coś tam niby rozumiem, ale głównie podpisy pod obrazkami i to mi absolutnie wystarcza.

Chyba odreagowuję. Przesyt newsów. Przesyt informacji.

Totalne zaprzeczenie mojego poprzedniego życia.
Po 2,5 latach takiego odcięcia się od mediów, jakoś nie czuję się uboższa, naprawdę nic mnie nie omija. Nic ważnego w każdym razie.
To co istotne i tak do mnie trafia. Albo Holender mi to o 2 w nocy przeczyta, czy tego chcę, czy nie, (gdyż on nadal cierpi na informacjoholizm i śledzi newsy światowe i szczegółowe z kilku ulubionych krajów). No albo zobaczę jak połowa moich znajomych na Fejsie pieni się na drugą połowę, bo podzieliła ich ważna kwestia...

No więc oczywiście nie dowiedziałam się na czas, że dzisiaj jest Dzień Nauczyciela.
Zwykle mnie to święto nie ruszało jakoś szczególnie, bo miałam pecha i w swoim życiu nie trafiłam niestety na nauczyciela z powołania, który by mnie porwał, dla którego weszłabym na blat ławki, jak w Stowarzyszeniu Umarłych Poetów.
Polonistki tłukły mnie po łapach mentalną linijką za skróty myślowe, za wymyślanie słów.
Matematycy chwalili tak skutecznie, że wybrałam politechnikę. A potem przez pięć lat ledwo ogarniałam co się do mnie rozmawia na analizie, algebrze, kosmicznej astronomii i fizyce wywracającej umysł na lewą stronę. Po latach mogę stwierdzić z całą pewnością - mogłabym żyć bez tych wszystkich informacji, gdyż prócz ogólnego rozwoju jolki, prócz nauki walki z wiatrakami, nie wniosły do mojego codziennego życia niczego użytecznego. A z gleboznawstwa, które być może teraz by mi się przydało do upraw trawnika i krzaczorów, też niestety nie pamiętam nic. Nic prócz kamieni szlachetnych :-) Na egzamin ustny Pani Profesor, która pewnie była tylko magistrem, albo doktorem, przyniosła szkatułkę ze swoją biżuterią i trzeba było wygrzebywać agaty i inne rubiny. Jedyny egzamin, który był naprawdę fajny przez te wszystkie lata nauki... 

Nie doceniałam swoich nauczycieli.
Nigdy nie byli dla mnie niesamowici, od razu widziałam ich słabości, czy też może niedoskonałości systemu nauczania. Bo jak można nauczyć języka w szkole, jeśli są tylko dwie godziny tygodniowo? Jak można na lekcji zająć się fajnymi doświadczeniami, jak trzeba "przerobić materiał", itd.
Panią Dyrektor z przedszkola za to bardzo dobrze pamiętam i chyba nigdy nie zapomnę. Twarzy, głosu, tego jaka była zupełnie nie pamiętam, ale od pasa w dół pamiętam każdy szczegół. Spódnica na gumkę, która sprawiała, że wyglądała na przewlekle ciężarną. Plus popielate rajstopy, a pod nimi kręcone włosy na nogach. Fascynowały mnie. Zawsze siadałam tuż przed nią, gdy na krześle czytała nam bajki. Bajki miałam w nosie, wszechświat ciemnych, kręconych, niemal męskich włosów pod rajstopami mnie fascynował...

No.
I właśnie z tego powodu wiem, że nauczyciele mają przesrane. Bachory zawsze skupią się na rozpiętym guziku, odrostach, tuszy, manierze mówienia, rozpracowaniu systemu odpytywania uczniów, czy włosach na nogach ;)
Dodatkowo dzieciaki zwykle nauczycieli nie lubią, bo przecież rolą nauczyciela jest nie tylko uczyć, ale też egzekwować. A to już jakby gorzej. Kto by lubił swojego kata...

Ale teraz patrzę na nauczycieli zupełnie inaczej. Odkąd moje Panie Żłobianki zajmują się moim Decybelem i robią to wspaniale, mam tylko szacunek i podziw dla ludzi, którzy z własnej woli wybierają taki zawód.
Ile trzeba mieć w sobie spokoju, dobra i ujemnej agresji, żeby znieść kilka-kilkanaście zasmarkanych potworów niewłasnej produkcji?!? Ile trzeba mieć w sobie energii, żeby dotrzymać kroku rozwrzeszczanym kilkulatkom? Ile trzeba mieć odwagi, żeby stanąć naprzeciwko klasy kilkunastoletnich buntowników?

Zaniosłabym moim Paniom Żłobiankom po dobrym szampanie, ale wiadomo - nie wypada alkoholu w takim miejscu. Będą gifty holenderskie, bo myślę, że MERCI i innych badyli mają po kokardę.

Jeśli jesteś nauczycielem - DZIĘKUJĘ.

środa, 7 października 2015

Centrum zamieszania

Zawsze byłam energetyczna i gadatliwa. A jak się nakręcę, to potrafię pieprzyć głupoty z ogromną prędkością. Na imprezach, czy spotkaniach towarzyskich, takie zachowanie naturalnie przyciąga uwagę ludzi, bo w sumie zawsze miło popatrzeć na kogoś, kto się wygłupia lub rozśmiesza. Gorzej jak ośmiesza. No ale... ;)
Jak nikt nic nie mówi, to zwykle jestem tą osobą, która, trochę dla zabicia ciszy, a trochę bo jest nienormalna, opowiada jakąś historię z dupy. Czyli najczęściej z własnego doświadczenia. No albo przynajmniej z głowy ;)
I chyba nawet lubię być tą wariatką, która non stop gada i której zawsze coś się przytrafia.
Zazwyczaj.

Bo odkąd mam pod opieką dwoje dzieci, znaczy Sir Decybela i Holendra, całe to cyrkowanie stało się po prostu moim życiem. Nie muszę czekać na kieliszek wina i widownię, żeby wpaść w tryb gadająco-gestykulujący. Wystarczy, że idę ze swoimi facetami do lekarza.
Prosta sprawa, nie?
Otóż nie, nie jak konsultacji lekarskiej wymaga Holender, nie jak wizyta jest poza godzinami pracy żłobka.

Wchodzimy. Zwykle od progu można poznać, że coś z nami nie halo, bo mój facet wygląda, jakby był wyjęty z magazynu modowego, a ja jakbym była chwilowo oderwana od rozwożenia obornika. Ufajdolna (czekoladowe rączki wytarte w moją bluzkę), rozmazana (Decybel uwielbia dotykać mojej twarzy), rozczochrana (zasługi własne). No i często gęsto śmierdzę (bo młody umazał mnie np. sokiem z parówki), albo w torebce przechowuję brudną pieluchę, gdyż kosze na śmieci nie rosną w tym kraju na drzewach, ani w zasadzie prawie nigdzie...
No macie ten obraz.
Plus jeszcze dziecko. Które ma przekichane, bo spadły na nie cechy nas obojga. Uwielbia brudzić, ale brzydzi się piaskiem, bo brudny. Rozsmaruje czekoladę po wszystkim, ale jak mu się listek do buta przyklei, to zamienia się w posąg i odmawia współpracy, bo przecież buty muszą być czyste...

No i wchodzimy do przychodni lekarskiej. Takiej na wysoki połysk.
Wszyscy są bardzo mili i zainteresowani naszą sytuacją. Śmieją się i kiwają głowami, gdy z góry ich przepraszam za zamieszanie, jakie wygenerujemy.
Życia nie znają.

Wchodzimy do gabinetu.
Ale że byliśmy już 5 minut w poczekalni, dziecko moje cygańsko-hotelowo-podróżnicze, zadomowiło się. Zdjęło buty i schowało je do szafki na gazety. Znalazło rolkę z papierem ochronnym, takim do rozkładania na leżankach, wiecie. Zorganizowało sobie z niego łóżeczko i teraz leży na podłodze i mówi SPACIU SLEEP! Mówię mu, chodź, idziemy do gabinetu, tata ma wizytę u pani doktor. A Decybel na to piękne i donośne NEIN! - jest to jedyne słowo po niemiecku, które podłapał w żłobku i nie da się go wyplenić.
Kuszę go do gabinetu wszelkimi znanymi mi technikami. Obładowana kredkami, czekoladą i obietnicą, że będzie mógł się pobawić przy zlewie, wciągam gada do gabinetu.
Zamykamy drzwi. Na klucz. Nie chcemy, żeby dramat, który zaraz się rozegra, ujrzał światło dzienne...
No albo, żeby Decybel nawiał, jak będziemy zajęci tłumaczeniem w czym rzecz lekarzowi.

I teraz tak. Lewą ręką za prawe ucho pod kolanem. Z półobrotem. Skacząc. Jednocześnie jodłując..
Tak mniej więcej wygląda dla mnie konsultacja lekarska mojego faceta.
Pani doktor pyta - co się dzieje.
Tłumaczę Holendrowi. Holender mówi po angielsku.
Pani doktor kiwa głową.
Ale nauczona doświadczeniem, nie wierzę jej, że zrozumiała wszystko. Tłumaczę.
Wtedy Holender dopowiada kilka słów po polsku.
Potem pani doktor mówi coś do mnie. Próbuję tłumaczyć. Holender nie słucha i ciągle mówi o objawach. Pani doktor próbuje zrozumieć, czy on przypadkiem znów nie mówi po polsku. Ja tłumaczę Holendra. Holender nie czeka aż skończę, przechodzi do tłumaczenia trudnych słów bezpośrednio z holenderskiego na polski przy pomocy google translate w telefonie. Wychodzi na to, że cierpi na nadprodukę chlorofilu, albo że ma zderzak do wymiany. No absurdy do potęgi n-tej, wiadomo.
Wszyscy się śmiejemy, ale ja mam już pot na czole, a Decybel w tym czasie zalał wodą pół gabinetu i zeżarł kilka tych małych żółtych, mam nadzieję, że to cukierki owocowe...
Dobra, druga runda.
Dzieciak na fotelu obrotowym, bawimy się w karuzelę. Ja jedną ręką kręcę gada, a drugą gestykuluję, bo bez tego nie da się niczego u lekarza wytłumaczyć, albo przetłumaczyć, jeśli nie jest się innym lekarzem.
Holender kręci głową jak kura, nadstawia raz lewe, raz prawe ucho, bardzo chce zrozumieć o czym mówimy po polsku. Jak każdy facet, sądzi że bagatelizuję jego przypadłości i sprzedaję lekarzom błędny obraz jego rozległych chorób. Trochę się rozproszyłam i Brunon spada z krzesła obrotowego, nabija sobie guza, ryczy, rozdziera szaty i generalnie odmawia współpracy.
A my dopiero o objawach...
Do akcji wkracza asystentka. Doświadczona. Czworo młodszego rodzeństwa. Dwoje dzieci męża. Zero własnych, ale jeszcze ma czas. Nie chcę wiedzieć tego wszystkiego, ale ludzie lubią do mnie mówić z jakiegoś powodu... Szkoda, że często wtedy, gdy mój mózg się lasuje od ogarniania tłumaczenia i dzieciaka. Asystentka przyniosła kolorowanki. Razem malują.
Jest nas pięcioro w gabinecie. Bardzo intymnie.
Oni śpiewają piosenki, a ja próbuję w dwie strony tłumaczyć. Przy czym nikt na mnie nie czeka, więc jestem bombardowana informacjami z dwóch stron.
Mam tego serdecznie dosyć, otwieram drzwi, wybiegam na ulicę, łapię taksówkę na lotnisko i uciekam na Karaiby wyrzucając po drodze komórkę...

Holender po wizycie załapuje fazę zadowolenia i lekkości. Ktoś go wysłuchał, pochylił się nad jego problemami, uznał je za ciekawe...
Ja mówię, że musimy się zatrzymać na BP. Zastanawiam się, jak szybko jestem w stanie wypić butelkę wina i irytuję się przewidując, że najpewniej czeka mnie coś w stylu Carlo Rossi...

poniedziałek, 5 października 2015

Kochane bezrobocie!


Mam dla Was newsa. Znów. Bo jak u mnie się dzieje, to na całego.
Otóż, chciałabym się dzisiaj z Wami podzielić swoimi przemyśleniami na taki oto temat:
Jak w dwa tygodnie zdobyć pracę, fruwać pod sufitem z przeładowania pozytywną energią, wyjechać na kilkudniowe pranie mózgu, a następnie rzucić tę pracę w pioruny plując jednocześnie przez lewe ramię trzy razy. Dla pewności, żeby już nigdy nie kusiła...

Cała ta szopka ze szkoleniem, wyjazdami, dojazdami, harmonogramem wdrożenia i przeczołgiwaniem przez kolejne stanowiska była oczywiście bardzo mądrze przemyślana. Po korporacyjnemu. Sprzedano mi wizję mojej pracy w holenderskim korpo dokładnie taką, na jaką byłam gotowa przystać.
Słowem - trochę bólu na początku, bo przecież zmienia pani branżę, uczy się, wrasta w organizację, ale potem lukier i posypka. Budowanie zespołu, otwieranie nowej lokalizacji, może nawet budowa budynku pod odział! :) Nosz kurcze, może być lepiej?!?
Jak zaczęłam się wdrażać i zadawać konkretne pytania odnośnie polityki firmy i mojego w niej miejsca, codziennych obowiązków, detali, to zapalały mi się kolejno wszystkie lampki alarmowe. Ale se myślałam, że przecież pewnie tylko panikuję, jak to ja. Jak każdy, gdy wchodzi w coś nowego.

Dzisiaj wreszcie dowiedziałam się, jaki jest prawdziwy cel szkolenia mnie na handlowca. To takie proste! Miałabym być handlowcem. Już zawsze. Miałabym sprzedawać produkty firmy w sprzedaży bezpośredniej, miałabym chodzić od domu do domu i nakłaniać ludzi do podawania danych swoich znajomych, żebym mogła się do nich zgłosić i namówić ich na spotkanie. W ich domach. Następnie, nie przerywając własnej sprzedaży, miałabym nakłaniać innych, żeby też wdepnęli w tę robotę. Miałabym ich w niej szkolić. Miałabym ich rozliczać. No i miałabym zbudować oddział korpo u siebie w mieście, żeby wszystko działało szybciej i sprawniej. No ale do tego czasu, miałabym codziennie dojeżdżać do Gliwic (godzinka w jedną stronę). Za swoje, rzecz jasna.
Miałabym spędzać kilka godzin w biurze, no tak z pięć-sześć, a następnie wieczorami, stroić się w strój stricte biznesowy (na szczęście) i odwiedzać klientów w ich domach! Celem sprzedaży. Usług, nie ciała (na szczęście).
A jeśli chodzi o wynagrodzenie... No cóż. Im więcej sprzedam, tym więcej zarobię, im więcej osób skuszę pracą u siebie, tym więcej zarobię. Im skuteczniej wyszkolę, tym więcej zarobię...

I wiem, że to nadal brzmi jak opis przeciętnej pracy sprzedawcy.
Tylko, że ja się na sprzedawcę nie zgłosiłam i nigdy nim zostać nie chciałam.
I przysięgam, nie chodzi o kremy, nawozy, czy odkurzacze, a o usługi finansowo-ubezpieczeniowe.

I czuję się fatalnie, że połknęłam ten haczyk i dałam się zaciągnąć aż tutaj... Jak babcia złapana w zestaw pozłacanych super-turbo-garnków-patelnia-gratis, chociaż gotuje tylko jedno jajko dziennie...

Ale dlaczego nikt mi nie powiedział, że ta robota jest absolutnie nie dla mnie? Mimo, że od progu mówiłam, że nie chcę być sprzedawcą i że mam małe dziecko, więc żadne nadgodziny nie wchodzą w grę i że nie jestem pierwszą lepszą Betiną ze Śląska, która weźmie co dają, bo na górnika się nie nadaje...

Otóż wszyscy ludzie, z którymi miałam bogaty kontakt podczas szkoleń i procesu rekrutacyjnego, czerpali z mojej niewiedzy korzyści i chcieli, bym pozostała w procesie i w stanie niedoinformowania po wieki ;)
Pani rekruterka też zarabia w zależności od wyników. Więc mówi, co chce się usłyszeć. Wysłała mnie na szkolenie wyjazdowe, znaczy jestem zrekrutowana, znaczy kasa będzie. Trenerka na szkoleniu widziała, że nie pasuję do tej bajki, ale wciskała mi kit, że wszystko jest do dogrania w centrali, bo też dostaje kasę od ilości osób, które ukończyły szkolenie wyjazdowe. Trenerzy w centrali nie byli szczególnie wyrywni w objawianiu mi prawdy dotyczącej mojej wymarzonej posady, bo uwaga - dostają kasę od każdego produktu, który bym przypadkiem jednak sprzedała. No a wiadomo, szef oddziału, który miał mi przekazać swoje doświadczenie, nauczyć jak zbudować oddział i wspierać, nieprawdopodobne - też ma kasę zależną od moich wyników.
Wszyscy oni, nauczeni wieloletnim doświadczeniem, zatajali przede mną prawdziwy obraz sytuacji, sądząc że im dalej w las, tym trudniej będzie mi zawrócić. Jest to najwyraźniej jedyna strategia, która czasami działa, bo i tak ludzie sami non stop odchodzą, jak tylko znajdą coś lepszego.
Jak zaczynałam rekrutację, te dwa tygodnie temu, to było nas w grupie żółtodziobów coś koło 10 osób. Po dwóch tygodniach zostało im pół człowieka, bo ostatnia osoba nadal się waha, czy to już, czy jeszcze chwila, żeby powiedzieć ciao, a w zasadzie "doei", z niderlandzka... A wstępne szkolenie trwa 6 tygodni. Potem wdrożenia i orka ze zdjętymi butami u klienta w domu.

Jestem przerażona.
Nawet nie swoją naiwnością, chociaż to oczywiście też. Nawet nie tym, że ludzie są tak wplątywani w robotę, na którą się nie pisali, ale to oczywiście też. Nawet nie tym, że po prostu, po ludzku mnie oszukano...
Ale przede wszystkim tym, że ja trafiłam do dużej, międzynarodowej korporacji. Ogromnej. Z zasadami. Chwalącej się tym, że gra fair. Że nigdy nie oszukuje swoich klientów. O twarzy lubianej przez większość. Ha ha ha. Oraz HAHAHA. Więc tym, że ja trafiłam w sumie pewnie nie najgorzej. Że jeśli tutaj było tak źle, to w firmach finansowych opartych o pana Heńka i jakieś lewe pieniądze, dzieją się rzeczy niepojęte...
Bo czego jak czego, ale piramidy finansowej rodem z Amwaya po Holendrach naprawdę się nie spodziewałam... :(

I tak o.
Jeszcze NIGDY się tak nie sparzyłam.

I mam taką refleksję... że miałam do tej pory nieprawdopodobne szczęście do szefów, czystych układów, zerowych rozjazdów obietnic z rzeczywistością. A w jednej pracy na start dostałam chyba ze dwa tysie więcej niż się umawialiśmy, bo ktoś się pomylił i już nie chcieli odkręcać, więc po prostu miałam wyższe wynagrodzenie i nikt z tego powodu nie płakał... :)
I chyba się wybiorę z dziękczynną pielgrzymką do Warszawy. Całować stopy moim byłym szefom :)
 (Nooo, może poza jednym panem, który był mistrzem mobbingu i którego oglądać z bliska nie zamierzam już nigdy. Panie, tfu, doktorze - nie pozdrawiam.)

Oraz oczywiście nastąpił efekt kozy.
Ile teraz nagle mam czasu! :) Jak fajnie posiedzieć w ogrodzie i załatwić sprawy w ciągu dnia :) I planować weekend w górach, a nie na pozyskiwaniu kontaktów do potencjalnych klientów, TFU!

Swoją drogą, że jakikolwiek biznes w tych czasach jest nadal oparty o proszenie o prywatne kontakty do osób, którym chce się coś sprzedać.. NIEPOJĘTE. Nigdy bym nikomu nie dała namiarów do moich znajomych. Gdyby ktoś podał mój nr telefonu, na bank bym się obraziła. A tutaj cała korporacja jest zbudowana właśnie na tej zasadzie! Idziesz na spotkanie biznesowe, sprzedajesz usługę finansową i bierzesz namiary na znajomych klienta, żeby im też coś sprzedać. NIEPRAWDOPODOBNE!!! Przynajmniej dla mnie.

Tak.
No to wracam do czesania owiec i rozmyślania, że jednak wolę szpilki od gumofilców.
Bo wiadomo, wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma...

niedziela, 4 października 2015

Szewc bez butów chodzi (bo zna swoją branżę).

Jak kilka dni temu wracałam z Łodzi ze szkolenia fabrycznego, akurat w Trójce wałkowany był ze słuchaczami temat długiego studiowania. Czy raczej ufamy inżynierowi / lekarzowi, który studiował 10+ lat (bo zdaje się, że nie ma limitów), czy komuś, kto wiedzę przyjął w pigułce studiów wieczorowo-zaocznych-płatno-rozrywkowych ;-) Oczywiście spłycam, ale wiadomo o co cho...
Czy jak ma się 10 lat na zgłębienie tematu, to się go rzeczywiście zgłębia, czy robi wszystko inne, tylko nie uczy? A czy ludzie po innych niż 5-letnie dzienne magisterskie są w ogóle przygotowani merytorycznie do wykonywania wyuczonego zawodu?

Ja na trzecim roku zaczęłam pracować. Polibudę, dzienne studia, łączyłam z pracą w korpo. Na początku kawałki etatu, ale później cały etat. W zasadzie nie było to wykonalne, nie da się pogodzić jednego i drugiego.  Więc od momentu pójścia do pracy i zobaczenia, że doprawdy, uczelnia wyższa, nawet taka więcej renomowana jak moje PW, w najmniejszym stopniu nie przygotowuje mnie do rynku pracy, oczekiwań pracodawców, życia, przestałam się angażować w studia... Zaczęłam traktować je głównie jako wyrzut sumienia, coś co wypada skończyć, skoro się zaczęło. Chociaż oczywiście pochłaniały cały mój czas, wakacje (oh tak, 3-tygodniowe obowiązkowe praktyki!), nerwy i inne takie ;)

Jasne, że inaczej jest, jeśli studiuje się informatykę i znajduje się pracę w informatyce. Jasne, że inaczej jest, jak jest się na stomatologii i podłapuje się asystowanie cioci w jej gabinecie.
Ja studiowałam, uwaga, nie spadnijcie z krzeseł - fotogrametrię i teledetekcję (w skrócie - mierzenie na podstawie zdjęć satelitarnych i lotniczych). Jednakowoż, z przyczyn mi nieznanych - Google Maps nie odpowiedziało na moje studenckie CV ;)

Tak więc jechałam samochodem z wypranym po szkoleniu mózgiem i słuchałam w radio ludzi, którzy dzielili się powodami, dla których studiowali więcej niż 10 lat. I ktoś oczywiście wyskoczył ze znanym i kochanym powiedzeniem "boję się iść do lekarza, bo wiem, jakim sam jestem inżynierem".
Ale se pomyślałam - nie no, spoko. Owszem, zmieniam branżę, ale planują mnie przeczołgać  przez wszystkie stanowiska i milion szkoleń. Tylko to pierwsze trwa 6 tygodni. Nauczą mnie wszystkiego. Od podstaw, po szczególiki.

I dzisiaj usiadłam do pytań egzaminacyjnych, które to czekają mnie na państwowym egzaminie branżowym. Mam go zdać za dwa tygodnie mniej więcej.
Czytam. Test.
Nic nie kumam. Nie znam terminów, definicji, zasad, odpowiednich zapisów prawa, nie mam doświadczenia, nawet ze słownictwem nie jestem osłuchana, czy tam oczytana. No nic. Równie dobrze mogłoby to być napisane po chińsku.
Ale przecież mam odpowiedzi.
Po dwukrotnym przeczytaniu pytań z zaznaczonymi poprawnymi odpowiedziami, robię test.
Ja. Siłą oderwana od Decybela, od moich mediów, telco, nawet IT. Po moich pięciu latach na polibudzie, która wcale nie wpisuje się w nową branżę. Po tygodniu szkolenia, ale tak właściwie po 20 minutach uczenia się testu. Robię przykładowy państwowy test uprawniający mnie do wykonywania zawodu w nowej branży. Zero pomyłek.

Dla ułatwienia - ten wpis nie jest o moich zdolnościach. Ten wpis jest o tym, że jestem przerażona... Bo skoro ja ze swojej pozycji mogę zdobyć te uprawnienia, to i małpa może. Każda. Bez żadnego merytorycznego przygotowania... Nie przeczytałam przecież ani jednego akapitu materiałów, książki, kodeksu prawa, czegokolwiek, co dałoby mi możliwość nauczenia się tematu. Ja się po prostu nauczyłam prawidłowych odpowiedzi na konkretne pytania.

Naprawdę jest to przerażające.
Żadne studia, żaden papier, czy certyfikat nie będzie już dla mnie wyznacznikiem profesjonalizmu danej osoby. Od dzisiaj wierzę tylko praktykom. W sensie specjalistom z doświadczeniem, z polecenia... Reszta może być tak samo od snopowiązałki siłą oderwana, jak i ja jestem. A za chwilę, o ile czegoś gruntownie nie spieprzę, będę przebranżowiona.

Oraz słówko na dziś, do poduszki. FRANSZYZA. Kojarzyło mi się do tej pory z szynszylą francuską, ale to nie to ;)

piątek, 2 października 2015

Korpo bieg na orientację

Nie jest tak, że jestem ślepo zakochana w korpo. Nie. Ale ze wszystkich opcji, korpo pasuje mi chyba najbardziej.
Nie mam aż tak dużych jaj, takiej pewności siebie, tak sprecyzowanego pomysłu na siebie i takiej odwagi, żeby rozkręcać własny biznes. Pewnie widziałam za dużo porażek tego typu, zwłaszcza że dotyczyły najbliższych.
5-osobowe firmy pana Mietka dają satysfakcję, decyzje szybko zapadają i się realizują, a szef zwykle nie jest odrealnionym dupkiem w Bentleyu. No ale to nie dla mnie, ja wolę korpo, lekką anonimowość, możliwość awansu lub chociaż zmiany działu, nie angażowanie własnych pieniędzy w biznes i pewność pensji na koncie.
I właśnie wdepnęłam w nowe korpo, jak już wspominałam... :)

Nowe korpo ma pomysł dla mnie nowy. Nowy na mnie, dla mnie.
Otóż chcą mnie wysoko, ale chcą mnie przeczołgać przez wszystkie możliwe stanowiska. Od najniższego, do bardzo samodzielnego. Zasadniczo idea jest słuszna. Acz dość bolesna...
Mówią, że nie można lepiej zrozumieć swoich ludzi, niż poprzez wykonywanie ich pracy. Nie można im doradzać, czy mentorować, jeśli samemu się nie doświadczyło piekła ich codziennych obowiązków.
To znaczy, ja uważam, że można, ale to dość wygodny punkt widzenia ;-) A moje korpo widzi to inaczej, więc posłało mnie na szkolenie, jakie odbywa każdy szeregowy pracownik. A następnie zamierzają mnie przetestować na reszcie poligonu, na pełnej drabince awansu. Wszędzie przez chwilę, ale zawsze.

I tak oto wylądowałam w centralnej Polsce na kilkudniowym szkoleniu dla handlowców.
Brzmiało niegroźnie, ale w czasie jego trwania mniej więcej z sześć razy rzucałam właśnie podjętą pracę...

Bardzo odzwyczaiłam się od takich szkoleń. Bardzo odzwyczaiłam się od ludzi zaraz po studiach, czy ludzi po prostu niewykształconych, ze specyficznym językiem, wyobraźnią, oczekiwanymi zarobkami. No co tu dużo mówić - trafiłam poza własny bąbel rzeczywistości. Okazuje się, że poza żyletami IT-TELCO-MEDIOWYMI są jeszcze na tym świecie inni ludzie ;) A nadal są to ludzie biznesu.

Z racji miejsca zamieszkania, trafiłam na szkolenie z ludźmi z południowej Polski. Między trzy zwalczające się fronty. Gliwice (golonkożercy), Kielce (scyzoryki) i Częstochowa (medaliki) :)
Jeju, cóż to za przedziwny miks był! Dawno nie przeżyłam czegoś równie egzotycznego :)

Dawno też nie byłam taka zmęczona. Mam za sobą tydzień intensywnego szkolenia. W skali od 0-10, byłam zarobiona na milion, bo nie miałam czasu, ani siły na fejsa i inne czasopochłaniacze w komórce. Telefon ładowałam co trzeci dzień. iPhona. Kto ma, ten rozumie.

Okazuje się, że odzwyczaiłam się od korpo. I nawet nie tyle od zdradzieckich nierówności wykładzinki, które trzeba pokonywać zręcznym hop-hopaniem gazelowym, braku miejsc parkingowych i dziadowskiej kawy, ale od tego całodziennego (często) bezproduktywnego aktywnego nicnierobienia. No bo jasne, odbyłam 6 spotkań, wykonałam kilka telefonów, wysłałam dziesiąt maili, ale NIC z tego nie wynika. To sprzedawanie powietrza, to tapirowanie tematów...
Brakowało mi tego!
Ale to cholernie męczy.
Zwłaszcza, jeśli nie wracam do domu i kopniakiem nie zrzucam w drzwiach szpilek, bo ręce mam już zajęte nalewaniem dużego kieliszka dobrego wina.
Czasy się zmieniły u Jolanty. Wina nie ma. Jest ogarnianie zabawek, podtykanie przekąsek, soczek, klocki, jogurt, obrona kota przed depilacją, obrona kanapy przed pokolorowaniem, gotowanie, pranie, sprzątanie, rzyganie obowiązkami matki-polki-pracującej... Nic tak nie pierze mózgu. Odmyślawia

Dzisiaj pojechałam po całodziennym szkoleniu w Gliwicach odebrać dzieciaka ze żłoba. Nacisnęłam guzik domofonu i przysięgam, chciałam uciec. Bo w zasadzie wcale nie byłam pewna, czy dzieciak w żłobie jest. Nie ja go odwoziłam, a z przyciśnięciem guzika, dotarło do mnie, że mój facet coś tam marudził, że może dzisiaj weźmie Brunosława ze sobą do pracy, albo na wyjazd...
Więc gdy mówiłam standardowe "dzień dobry, ja po Brunona" czekałam na cios. "Brunona?, a kto mówi?" No albo, że któraś z pań żłobianek zejdzie na zawał przy domofonie, bo uzmysłowi sobie, że zgubiły dzieciaka...
Na szczęście Brunosław był, żuł sobie firankę akurat i miewał się całkiem dobrze po opieprzeniu podwójnej porcji deseru.
Tak.
Tylko, że później się okazało, że nie mam w samochodzie krzesełka dla dzieci, gdyż wymontowałam je na czas mojego wyjazdu szkoleniowego.. Więc fajnie, że odebrałam dzieciaka, ale do domu wrócimy wołami, alboliteż komunikacją miejską, czyli jednak szybciej będzie wołami, bo nawet nie wiem, czy i jakie autobusy jeżdżą w moje strony. W sumie i tak jest łatwo, bo wiem przynajmniej, że żadna linia metra, ani tramwajowa tam nie zagląda...

Tak.
Co to ja chciałam...
A tak.
Korpo wysysa. Nooo...
Nie wiem, czy dam radę przejść przez cały ten kołowrotek. Naprawdę. Jestem kobietą pracującą i żadnej pracy się nie boję. O ile praca ta składa się ze statycznego siedzenia na obrotowym krześle za tarczą monitora, a walczyć muszę jedynie palcami po klawiaturze. W prawdziwym boju robią mi się zakwasy, buty się brudzą i łamią paznokcie. Nie wiem, czy pamiętam, jak sobie radzić z problemami tej klasy ;)

Generalnie - rozwijam się. Dorastam. A to boli. Mam wrażenie, że przeżywam właśnie młodzieńczy atak pryszczy... Tak, za młodu mogłabym być dobrym handlowcem, nawet z pryszczami. Teraz po prostu wiem, jaki puder je przykryje i stać mnie na najlepszy ;)

Ale jest jeszcze jeden bardzo ciekawy wymiar całego tego przeczołgania przez wszystkie stanowiska w korpo. Zarabiam na nich tak, jak wszyscy równolegli pracownicy. I okazuje się, że naprawdę jestem w stanie pracować charytatywnie, jeśli najbardziej i tak bolą inne sprawy, niż wysokość pensji, lub jej brak... ;)