Zawsze byłam energetyczna i gadatliwa. A jak się nakręcę, to potrafię pieprzyć głupoty z ogromną prędkością. Na imprezach, czy spotkaniach towarzyskich, takie zachowanie naturalnie przyciąga uwagę ludzi, bo w sumie zawsze miło popatrzeć na kogoś, kto się wygłupia lub rozśmiesza. Gorzej jak ośmiesza. No ale... ;)
Jak nikt nic nie mówi, to zwykle jestem tą osobą, która, trochę dla zabicia ciszy, a trochę bo jest nienormalna, opowiada jakąś historię z dupy. Czyli najczęściej z własnego doświadczenia. No albo przynajmniej z głowy ;)
I chyba nawet lubię być tą wariatką, która non stop gada i której zawsze coś się przytrafia.
Zazwyczaj.
Bo odkąd mam pod opieką dwoje dzieci, znaczy Sir Decybela i Holendra, całe to cyrkowanie stało się po prostu moim życiem. Nie muszę czekać na kieliszek wina i widownię, żeby wpaść w tryb gadająco-gestykulujący. Wystarczy, że idę ze swoimi facetami do lekarza.
Prosta sprawa, nie?
Otóż nie, nie jak konsultacji lekarskiej wymaga Holender, nie jak wizyta jest poza godzinami pracy żłobka.
Wchodzimy. Zwykle od progu można poznać, że coś z nami nie halo, bo mój facet wygląda, jakby był wyjęty z magazynu modowego, a ja jakbym była chwilowo oderwana od rozwożenia obornika. Ufajdolna (czekoladowe rączki wytarte w moją bluzkę), rozmazana (Decybel uwielbia dotykać mojej twarzy), rozczochrana (zasługi własne). No i często gęsto śmierdzę (bo młody umazał mnie np. sokiem z parówki), albo w torebce przechowuję brudną pieluchę, gdyż kosze na śmieci nie rosną w tym kraju na drzewach, ani w zasadzie prawie nigdzie...
No macie ten obraz.
Plus jeszcze dziecko. Które ma przekichane, bo spadły na nie cechy nas obojga. Uwielbia brudzić, ale brzydzi się piaskiem, bo brudny. Rozsmaruje czekoladę po wszystkim, ale jak mu się listek do buta przyklei, to zamienia się w posąg i odmawia współpracy, bo przecież buty muszą być czyste...
No i wchodzimy do przychodni lekarskiej. Takiej na wysoki połysk.
Wszyscy są bardzo mili i zainteresowani naszą sytuacją. Śmieją się i kiwają głowami, gdy z góry ich przepraszam za zamieszanie, jakie wygenerujemy.
Życia nie znają.
Wchodzimy do gabinetu.
Ale że byliśmy już 5 minut w poczekalni, dziecko moje cygańsko-hotelowo-podróżnicze, zadomowiło się. Zdjęło buty i schowało je do szafki na gazety. Znalazło rolkę z papierem ochronnym, takim do rozkładania na leżankach, wiecie. Zorganizowało sobie z niego łóżeczko i teraz leży na podłodze i mówi SPACIU SLEEP! Mówię mu, chodź, idziemy do gabinetu, tata ma wizytę u pani doktor. A Decybel na to piękne i donośne NEIN! - jest to jedyne słowo po niemiecku, które podłapał w żłobku i nie da się go wyplenić.
Kuszę go do gabinetu wszelkimi znanymi mi technikami. Obładowana kredkami, czekoladą i obietnicą, że będzie mógł się pobawić przy zlewie, wciągam gada do gabinetu.
Zamykamy drzwi. Na klucz. Nie chcemy, żeby dramat, który zaraz się rozegra, ujrzał światło dzienne...
No albo, żeby Decybel nawiał, jak będziemy zajęci tłumaczeniem w czym rzecz lekarzowi.
I teraz tak. Lewą ręką za prawe ucho pod kolanem. Z półobrotem. Skacząc. Jednocześnie jodłując..
Tak mniej więcej wygląda dla mnie konsultacja lekarska mojego faceta.
Pani doktor pyta - co się dzieje.
Tłumaczę Holendrowi. Holender mówi po angielsku.
Pani doktor kiwa głową.
Ale nauczona doświadczeniem, nie wierzę jej, że zrozumiała wszystko. Tłumaczę.
Wtedy Holender dopowiada kilka słów po polsku.
Potem pani doktor mówi coś do mnie. Próbuję tłumaczyć. Holender nie słucha i ciągle mówi o objawach. Pani doktor próbuje zrozumieć, czy on przypadkiem znów nie mówi po polsku. Ja tłumaczę Holendra. Holender nie czeka aż skończę, przechodzi do tłumaczenia trudnych słów bezpośrednio z holenderskiego na polski przy pomocy google translate w telefonie. Wychodzi na to, że cierpi na nadprodukę chlorofilu, albo że ma zderzak do wymiany. No absurdy do potęgi n-tej, wiadomo.
Wszyscy się śmiejemy, ale ja mam już pot na czole, a Decybel w tym czasie zalał wodą pół gabinetu i zeżarł kilka tych małych żółtych, mam nadzieję, że to cukierki owocowe...
Dobra, druga runda.
Dzieciak na fotelu obrotowym, bawimy się w karuzelę. Ja jedną ręką kręcę gada, a drugą gestykuluję, bo bez tego nie da się niczego u lekarza wytłumaczyć, albo przetłumaczyć, jeśli nie jest się innym lekarzem.
Holender kręci głową jak kura, nadstawia raz lewe, raz prawe ucho, bardzo chce zrozumieć o czym mówimy po polsku. Jak każdy facet, sądzi że bagatelizuję jego przypadłości i sprzedaję lekarzom błędny obraz jego rozległych chorób. Trochę się rozproszyłam i Brunon spada z krzesła obrotowego, nabija sobie guza, ryczy, rozdziera szaty i generalnie odmawia współpracy.
A my dopiero o objawach...
Do akcji wkracza asystentka. Doświadczona. Czworo młodszego rodzeństwa. Dwoje dzieci męża. Zero własnych, ale jeszcze ma czas. Nie chcę wiedzieć tego wszystkiego, ale ludzie lubią do mnie mówić z jakiegoś powodu... Szkoda, że często wtedy, gdy mój mózg się lasuje od ogarniania tłumaczenia i dzieciaka. Asystentka przyniosła kolorowanki. Razem malują.
Jest nas pięcioro w gabinecie. Bardzo intymnie.
Oni śpiewają piosenki, a ja próbuję w dwie strony tłumaczyć. Przy czym nikt na mnie nie czeka, więc jestem bombardowana informacjami z dwóch stron.
Mam tego serdecznie dosyć, otwieram drzwi, wybiegam na ulicę, łapię taksówkę na lotnisko i uciekam na Karaiby wyrzucając po drodze komórkę...
Holender po wizycie załapuje fazę zadowolenia i lekkości. Ktoś go wysłuchał, pochylił się nad jego problemami, uznał je za ciekawe...
Ja mówię, że musimy się zatrzymać na BP. Zastanawiam się, jak szybko jestem w stanie wypić butelkę wina i irytuję się przewidując, że najpewniej czeka mnie coś w stylu Carlo Rossi...
A nie planujecie drugiego decybela? :D
OdpowiedzUsuńNikt nie jest na takie szalenstwo gotowy ;-) zwlaszcza niewinni ludzie... ;-)
UsuńByłoby jeszcze weselej:))
OdpowiedzUsuńkwk
rety, dzielna jestes
OdpowiedzUsuńWedług mnie zamieszane powodowane przez kolejne dzieci wzrasta w postępie geometrycznym:)
OdpowiedzUsuńkwk
Czy wspominałam już że Cię uwielbiam? Nie, kiedyś Ci powiem :*
OdpowiedzUsuńCałusy Pati-Kaleka :****
:-*** Ty uwazaj, bo ja nie mam meza i moge chciec Cie Twojemu odbic! ;-)
Usuń