poniedziałek, 25 listopada 2013

Ponglish

Wszyscy mi mówią, jakież to wielkie szczęście ma dziecko moje płci męskiej, że jest w rodzinie mieszanej. To znaczy nie mieszanej z kotami, albo mieszanej płci, bo to mówią tylko kociarze i niektórzy Holendrzy, ale że mieszanej narodowości. Że będzie mówiło trzema, a może i pięcioma językami... Bo polski, holenderski i angielski złapie w domu, a niemiecki i francuski pewnie włożą mu do głowy w szkole w NL, bo holendrzy są dobrzy w nauczaniu. Plan zaś zakłada, że decybela poślemy do szkoły w Holandii, a że oni tam zaczynają szkołę od czwartego roku życia dziecka, to już liczę dni. Jak dla mnie to nawet nie musimy się przeprowadzać, przecież może mieszkać (i truć im dupę oraz szargać nerwy) z dziadkami... ;-)

No. Więc pięć języków. Taaa...
Doświadczenie nabyte drogą obserwacji jednak mówi, że dzieci owszem rozumieją język ojczysty rodziców, ale porozumiewają się najchętniej językiem kumpli ze szkoły, bo z kumplami się gada, a starych to trzeba słuchać... Nuda.
Dodatkowo ja z Holendrem używamy ponglisha zamiast angielskiego. On mieszka już w PL tyle lat, że musiał nauczyć się tych polskich słów, które są mu potrzebne w pracy, a których nie ma w zasobie angielskich słów przeciętnego Polaka.
Ostatnio przybiegł krzycząc: Koparka is on fire, so the guy is not coming, sooo there won't be any wiata this winter, because ziemia will freeze before he will find zastępstwo.
Czekaliśmy na koparkę, ale ta po drodze się zapaliła...

W słowniku mamy też smołkowana, czyli smoked (w tym wypadku znaczy podpalana/czerniona/wędzona), nożne fingers (bo w polskim nie ma osobnego słowa na palce u stóp), lampka czerwone i dużo powiedzeń o krowach, które są idiotycznymi bezpośrednimi tłumaczeniami na angielski niderlandzkich idiomów...

A jakie są Wasze doświadczenia? Da się wychować dzieciaki multijęzykowe bez gigantycznych poświęceń i turbożelaznej dyscypliny? Bo jak znam siebie, to ni jedno ni drugie nie wchodzi w grę... 

Czy to w ogóle ma sens? Jestem przekonana, że już całkiem niedługo znajomość wielu języków nie będzie aż tak istotna jak kiedyś. Zaraz wynajdą przecież tłumacza doskonałego, no albo ponglish zdominuje wszechświat... ;-)

Zmiany, zmiany...

Odebrałam dowód młodego. Nooo... Oficjalnie został Ślązakiem. Nie dość, że zrobiłam mu tę przykrość i urodziłam go w miejscowości, której nazwy pewnie nie będzie w stanie w przyszłości poprawnie napisać, ani przeczytać, to jeszcze właśnie wymeldowałam go z Warszawy (dziecko na początku dostaje meldunek matki) i zameldowałam na wsi.
Te dowody dla tak małych dzieci to w ogóle jest dość głupia sprawa. Wzrost ma wpisany 65 cm, oczy niebieskie, a na zdjęciu jest jakiś spaślak wyretuszowany przez pana fotografa, bo przecież dziecko samo nie siedzi, więc trzeba było się pozbyć łap rodziców podtrzymujących drącego się potwora podczas robienia zdjęcia. Generalnie z twarzy podobny jest do nikogo. Zwłaszcza nie do siebie, bo zdjęcie jest sprzed miesiąca. To mógłby być dowód każdego dziecka o dowolnej płci. Wszystkie wyglądają jak pulpety, mają około 60cm i niebieskie oczy.
A dowód jest ważny 5 lat... Dzieciologiem nie jestem, ale z mojego kilkumiesięcznego doświadczenia wynika, że dziecko co chwila wygląda zupełnie inaczej. Aaaale bez dokumenty ze zdjęciem nie może podróżować...
Trochę to dziwne, ale może tylko dla mnie.

Przy okazji wizyty w urzędzie gminy, ja również postanowiłam zmienić dokumenty i się przemeldować. Płakałam podpisując papier z prośbą o skreślenie mnie z listy Warszawiaków...
Wiem, że to miasto jest paskudne, zakorkowane i drogie, ale jest też naprawdę fajne, jeśli ma się w nim przyjaciół, swoje miejsca i trochę kasy na wygodne życie.

Tęsknię...
Za zakupami spożywczymi dostarczanymi na kuchenny blat, za sushi knajpką w bloku obok, która dostarczała mi jedzenie w około 7 minut, za tym że w niedzielę po imprezie mogłam na Francuskiej wybrać kebabisko, ostrą pizzę lub kuchnię senegalską... Tęsknię za dobrą kawą na wynos, za sklepami z węgierską słoniną, za wizytami u lekarza umawianymi na konkterną godzinę, za anonimowością...

Babka w urzędzie nie chciała przejść do rzeczy, dopóki nie zeznałam od kogo kupiliśmy dom i dlaczego oraz dokąd przeprowadzili się poprzedni właściciele. Gdy tylko udało jej się to ustalić, podała cenę, którą zapłaciliśmy (no przecież było w ogłoszeniu!) i zrobiła znaczącą minę oraz wybąkała moje ulubione 'no tak, ale pani z Warszawy...' tak jakby ten fakt tłumaczył wszystkie dziwne sprawy, łącznie z potencjalnym zielonym kolorem mojej skóry lub upodobaniem do seksu ze zwierzętami...

No ale za to mam kominek i widok za oknem. I sarny i daniele. I jednego podłego lisa, który rozwala worki śmieciowe i jak zeznali sąsiedzi - zagryza pozostawione na zewnątrz buty... Rozrywek i uciech po pachy ;-)

środa, 20 listopada 2013

Holendrów karmienie

Zawsze lubiłam gotować i karmię ludzi z przyjemnością. Jednak odkąd w moim życiu pojawił się Holender, musiałam mocno zawężyć repertuar, bo w tym dzikim kraju jada się głównie ser z białym bułkowatym chlebem i steki. Oraz lasagne z musem jabłkowym jako dodatkiem... A jak nawet jedzą coś innego, to jedyną dozwoloną przyprawą jest sól. Albo ser ;-) Przynajmniej tak utrzymuje mój egzemplarz Holendra. Nuuuuuda, że aż zęby bolą. 
Curry nie tknie, bo za ostre, gulasz za intensywny w smaku, pierogi z zepsutą kapustą nadają się tylko do kosza, a polska szynka za bardzo pachnie i smakuje mięsem!! (W NL wygląda i smakuje jak różowawy papier...) Chłodnik ma podejrzany kolor, bigos odpada (co wy macie z tą kapustą?!?), ryby mają ości w odróżnieniu od styropianowych paluszków rybnych w Holandii... Itd.

Stopniowo więc uczę go różnych smaków - od sashimi doszliśmy już do hosomaków, a od czystego bulionu do kilku zup z kawałkami mięsa i warzyw w środku.
Jednak nie ma co się oszukiwać - daleko mu jeszcze do smakosza polskiej kuchni... Lajf.

Co jakiś czas odwiedzają nas inni Holendrzy, zwykle bardziej otwarci kulinarnie. Zwykle proszący mnie o przygotowanie czegoś polskiego na kolację. Żurek i pieczone kacze piersi z jabłkami smakują im zawsze, ale ileż można..?
Co proponujecie? Proste, polskie, smaczne i szybkie? Bo w lepienie pierogów z 3-miesięcznym decybelem się bawić nie będę...

wtorek, 19 listopada 2013

W śmieciach grzebanie

Wiem, że to słabe zaglądać ludziom do śmieci, ale jak oprzeć się pokusie, gdy idę znudzona przez wieś, a przezroczyste worki z posegregowanymi odpadami leżą przy każdej bramie?
No nie da się, muszę zerknąć. Siła wyższa. Tak jak gapienie się lub chociaż ukradkowe spojrzenia facetów o dowolnym stopniu rozwoju na biusty i dupkensy.
No więc idę i patrzę. Śmieci jak śmieci...
U babci na rogu dwa słoiki w torbie na szkło i kilka reklamówek w torbie na plastik. Dom dalej pół torby szkła, jeden worek plastiku, ćwierć worka z papierem, w sumie nuda.
Ale zaraz potem dwa worki ze szkłem zapełnione wyłącznie butelkami po czystej wódce. Ostro. A może to tylko czas przyrządzania nalewek? Hmm...
Tak sobie chodzę i bawię się w zgadywanie co też te śmieci o nas mówią. Czy antropolodzy za kilkadziesiąt pokoleń będą się w nich grzebać? Co też sobie o nas pomyślą?
Zawsze też zastanawiało mnie, co o mnie i innych fabrycznych szczurach myślały panie sprzątające nasze przybiurkowe kosze. Co myślisz o człowieku, który w koszu ma codziennie kubek po kawie z sojowym mlekiem, papierek po gumie i trzy puste butelki po wodzie? A co myślisz gdy jednego dnia znajdziesz tam podarte zjęcie, jedną rękawiczkę lub opakowanie po rajstopach? 
Z niewyjaśnionych powodów trochę paniom sprzątającym zazdrościłam tego grzebania się w odpadach fabrycznych. To taaaaka kopalnia wiedzy bezużytecznej!

Rozmyślając o śmieciach dotarłam pod własną bramę. Cztery gigantyczne worki z plastikiem i mniejsze, ale jednak cztery worki szkła pełne wspomnień o za drogim francuskim winie i holenderskim piwie w małych buteleczkach.
No, to przynajmniej mam jasność kto tu ma największy problem z alkoholem :-)

Swoją drogą ten workowy ekshibicjonizm byłby mniej dokuczliwy, gdyby śmieci były odbierane co tydzień, a nie dwa razy w miesiącu, czyli co 2-3 tygodnie.
To jest kolejna smutna rzecz związana z życiem na wsi - mieszka się dosłownie na / we własnych śmieciach... :-/

poniedziałek, 18 listopada 2013

Odchamianie w mieście

Życie na wsi jest fajne i wygodne, ale ja jestem mieszczuchem. I od czasu do czasu włącza mi się tryb MUSZĘ do miasta.
Dopóki byłam bez decybela, spakowanie się na kilkudniowy wyjazd polegało na otworzeniu walizki i wrzuceniu kilku szmatek i kilku par butów. Z dzieckiem sprawa jest jakby bardziej skomplikowana... Piramidalna wręcz.
Ubranka, pieluchy, zabawki, gryzaki, kremy, krople, kocyki, chusteczki, nosidełka, wózki, a jak ma się pecha to i butelki, mleko, sterylizatory, podgrzewacze, itd. No z pół chałupy trzeba zapakować, słowo.
Kupiłam więc duży, terenowy samochód, który w teorii miał być samochodem rodzinnym. Taki z reklamy, wiecie... Dwoje usmiechnietych rodzicow, szczebioczace dzieci - dwoje lub troje plus pies. Duży pies, żaden tam kotomysz. Do bagażnika powinna wejść także deska surfingowa, cztery komplety nart i namiot dla małych odkrywców.
Samochód miał luksusowo sunąć po autostradach i dostarczać adrenaliny na bezdrożach, bo ma przecież tryb jazdy pomiędzy kaktusami! 

Jassssne, wszystko się zgadza, pod warunkiem, że rodzina ma model 2 + 1, gdzie jeden to kot lub pies... I nikt z tej trójki nie uprawia sportów innych niż szachy :-/ 

Po zapakowaniu wózka (gondola + koła) w bagażniku nie miałam miejsca nawet na błyszczyk do ust. No jakaś masakra... Po zapakowaniu wszystkiego do środka chciało mi się tylko wyć, a nie podbijać stolicę. Niestety decybel mnie uprzedził i to on włączył syrenę... Bo przecież gorąco / zimno / mokro / umiera z głodu, albo po prostu się nudzi.
Aaaaaargh!!!

Jak moi rodzice podróżowali do swoich rodziców pociągiem, autobusem i z buta z dwójką dzieci, bagażami iiiii dwiema świnkami morskimi, to naprawdę nie wiem, nie ogarniam.

Pięć godzin później wypadłam z samochodu pod domem rodziców. Ucałowałam warszawską ziemię i poczołgałam się do toalety. Następnym razem prócz pieluch dla młodego muszę spakować też kilka dla siebie. Niedzieciaci nie zrozumieją, ale odwiedzenie toalety w podróży z dzieckiem to jest level mocno zaawansowany gry w przetrwanie, nie dla takich lamerskich matek jak ja, więc prawie się rozpękłam...

Po przekazaniu potomka w opiekuńcze ramiona dziadków, zerwana ze smyczy udałam się w miasto :-)
Shopping, paszczozapchajing i tour po znajomych.
W ulubionych sklepach były same piękne ciuszki i buty na obcasie. Szałowe. Niestety. Niestety nic, co by mi się przydało odkąd nie śmigam po korpowykładzince... 
Sushi, które na wsi śni mi się po nocach było pyszne, ale po 28 kawałku i natarciu sobie dekoltu wasabi, miałam dość...
A znajomi nadal pukają się w czoło gdy mówią o mojej decyzji rzucenia taaakiej pracy i taaakiego życia.

Najgorsze jednak z najgorszego było to, że ani u rodziców, ani na moim ukochanym Wilanowie, nie czułam się już jak u siebie... Bo u rodziców dom z ogrodem niby, ale bez saren! I jakiś taki ciasno miejski ten ogród, no i widok na dom sąsiadów...
A Wilanów jakiś taki nadęty troszkę ą ę i czołg mój nie miał gdzie zaparkować i bolączki z kursem euro, czy franka na spłatę kredytu już nie są moje, więc czułam się jakoś dziwnie. A na tarasie moim byłym nie moje koty i nie moje wino w kieliszku...
Nie mój cyrk, nie moje małpy słowem.

I znów poczułam się cygańsko. Kolejne miejsce, które nazywałam domem, domem być przestało. Warszawa, chociaż wciąż mi najbliższa, nie jest już moim miastem...

Bezpański kundel, słowo daję. A jedyną stałą w moim życiu jest zmiana...

No.
To w zasadzie mogę zacząć obstawiać, czy za kilka lat znajdę się planowo na stałe w Holandii, czy może rzuci nas na Madagaskar, albo inną Ukrainę. Z całą pewnością coś się zmieni! :-)

poniedziałek, 11 listopada 2013

Small talk

Spacerowanie z niemowlakiem jest jak spacerowanie ze szczeniakiem. Nagle wszyscy mają pretekst, żeby zagadać. I niestety robią to...
Small talk jest generalnie ok. Przez lata trenowałam to w korporacjach - o pogodzie przy kawomacie, o kursie franka z grafikiem, o nowej książce z naczelnymi, o fajnej knajpie z CEO, o branżowych plotkach przed rozpoczęciem bizlanczu, itd.
Ale small talk na wsi to jest wyższa szkoła jazdy...

- A co tam w tym wózku macie??
- (kapuste wiozę, eeeeh) A synka na spacer wyprowadzam.
- Aaa, dziecioka... To wy z tej chałupy, tej tam na górce?
- (yyyyyy) Tak, tak, niedawno się wprowadziliśmy.
- I co, pewnie śpi na spacerze, a w domu nie chce?
- (jezuuu, stanęła, będzie dłuższa rozmowa) No tak to już z dziećmi chyba jest, prawda?
- A tam, młode i głupie jesteście i nowoczesnych metod wam się zachciewa... To se spacerujcie w taką pogodę, z panem bogiem. Ja ósemkę wychowałam, na spacery to bym chyba wozem drabiniastym musiała chodzić z tym tałatajstwem. 
- (aaaaaa!!!!!!) pewnie było ciężko uśpić wszystkie na raz?
- A tam ciężko, maku się w płótno zawijało i do gryzienia dawało. Spały jak aniołeczki, a teraz w miasto poszły. Doktory robią, ale nie takie w szpitalu, tylko w szkołach. A głupie jak i wy, spacerują zamiast matki starej posłuchać...


- Zimno dzisiaj, pizgawica!
- (czy jak grzecznie przytaknę to wystarczy i rozejdziemy się w pokoju?!?) taak, zima idzie!
- A idę krowy z pola zgonić, czas już.
- (yyyyyyyyyyyyyy.... Bo idzie zima, czy że już popołudnie?) No tak, tak... Czas już na konie i krowy. Zgonić z pola. Czas...
- A niee, pani. Konie to jeszcze nie, krowy ino przecież.
- (to konie są mrozoodporne, czy jak? a może chodzi o dojenie? Ale tak w środku dnia?? Ratuuuuunku!!) No tak, tak...

Nawet nie wiecie, jakie to męczące! No i jakoś nigdy nie udało mi się wpleść w konwersację ostatniej decyzji UOKiKu, czy chociażby newsa o zwolnieniach w znanym wydawnictwie... ;-)

niedziela, 10 listopada 2013

Vet komedia

Koty moje z miłych kanapowo-tarasowych kotecków z radością przeistoczyły się w wiejskie bestie znoszące do domu nie do końca padniętą padlinę i błocko. 
A że kumplują się z lisem i innymi kotami z ulicy (spraszają je na czipsy i piwo pod moją nieobecność), to musiałam udać się do veta po tabletki odrobaczające i antywściekliznową szczepionkę.
Niedziela wieczór, nie? Poczekalnia pełna... Ja mam wytłumaczenie - każdy pretekst jest dobry, żeby chociaż na chwilę uciec od decybela, ale cała reszta? Ludzie są dziwni... ;-)

I tak sobie myślę, że ludzie niezależnie od tego, czy mieszkają w małym, czy w wielkim mieście, mają niezłego pierdolca na punkcie swoich zwierząt. Żeby im przegląd techniczny w niedzielę wieczór urządzać.

Siedzę i się nudzę, a drzwi do gabinetu cieniutkie...

- No puściła się, wzięła i puściła Lafirynda jedna! No co ja mogę - tłumaczyłem ile się dało, zasieki dookoła płotu nawet bym postawił, ale na co to wszystko, skoro głupie futro postanowiło zerwać się ze smyczy na spacerze z córką i uciec z tym kaprawym obszczymurkiem sąsiada!! Żeby to jeszcze z kimś innym, ale z nim?!? No i teraz radzić nam na to nieszczęście trzeba...

- Co mu jest?!? No to pani jest lekarzem, proszę mi powiedzieć co mu jest... Siedzi i patrzy w okno, wyje, przestał jeść... Żona mu już nawet tatara ukręca co wieczór, bo niczego innego do pyska nie bierze... No ale przecież to czyste mięso, tak nie można!!! A gdzie warzywa ja się pytam, witaminy gdzie?!? Że depresja jesienna? Ja to wszystko rozumiem, ale że to już nawet psy dopada?!? Do solarium go wysłać, bo na Dominikanę mnie nie stać...

- Kleofas wlazł na drzewo i nie chciał zejść. Wlazł do dziupli wiewiórek... I wie pani, one tam chyba były, te wiewiórki. Całą rodziną jak przypuszczam, w końcu to niedziela. I tak myślę, jestem prawie pewna, że te wiewiórki go pogryzly... Pani spojrzy, tutaj koło ogona brakuje mu futra i ma krwawe ślady... Może jakiś zastrzyk, przecież mogły być wściekłe!!



czwartek, 7 listopada 2013

Odholendrzenie

Wróciliśmy z Holandii. A to oznacza, że wywiozłam nielegalnie swoje dziecko za granicę. No owszem, chciałam go sprzedać, ale jakoś nie było kupców, więc musieliśmy wracać we troje... Trudno się mówi.

Koty zostały same i oczywiście zawłaszczyły (i zapiaszczyły) cały dom. Opcja z uchylnymi drzwiczkami i karmieniem mokrą paszą co dwa dni oraz suchą do oporu się sprawdziła. Sierście przeżyły, a drzwi do lodówki nawet nie są bardzo porysowane.
Oczywiście powitaniom nie było końca. Przez jakieś 12 sekund, a następnie oba gady udały się sprawdzić, czy przywieziony ser i inne specjały są jadalne... Więcej radości na mój widok wykazał pies sąsiadów, doprawdy.

W każdym bądź razie, po tym intensywnym spotkaniu z niemal wszystkimi członkami holenderskiej rodziny, po kilku dniach słuchania tego dziwnego języka, postanowiłam dopolszczyć dzieciaka.
Używam wszystkich szeleszczących wyrazów jakie znam, włączam mu Czterech Pancernych i śpiewam wszystkie ludowe piosenki, jakie tylko pamiętam, czyli tak mniej więcej po wersie z czterech różnych, ale zawsze to coś, prawda? 
W akcie desperacji mogę nawet sięgnąć po disco polo, podobnież dzieci lubią, bo to cholerstwo jest rytmiczne i teskt wpada w ucho...

I tak sobie myślę, że powinnam dzieciakowi dać na imię jakoś tak bardziej polsko... Fryderyk, Juliusz, albo Mickiewicz ;-)
Dlatego od dziś koniec z Brunonem! Jak zbroi, będzie Brunomir, a jak będzie dolewał mamie wina, albo oddawał znalezione u sąsiadów w ogrodzie monety, to będzie Brunosław!

środa, 6 listopada 2013

Życie zaczyna się po sześćdziesiątce?

Z okazji pierwszego pobytu półobywatela w kraju ojczystym swego ojca, musieliśmy odbyć tour po rodzinie i znajomych. Wiadomo. Odwiedziliśmy też dziadków Holendra. Oma & Opa mają po 87 lat. Babcia uczy się z zapałem gry na fortepianie, bo dziadek jest już półgłuchy i wreszcie nie przeszkadza mu bębnienie w klawisze podczas ćwiczenia gam i wprawek. Dziadek maluje, bo mówi, że pewnie niedługo mu się ręce zaczną trząść, więc to ostatni moment na naukę i dzióbdzianie detali...
Oboje mówią po angielsku, oboje wiedzą, kto jest prezydentem PL i że jako naród mieliśmy sporo pecha w przeszłości.

Zrobiłam kilka fotek, jak trzymają swego prawnuka, poprosili o przesłanie zdjęć na ich maile.
A potem dziadek wyciągnął tableta i nakręcił film jak dzieciak opieprza butelkę, beka jak lew morski, wyrzyguje nadmiar mleka na wizytową sukienkę matki i zasypia. Następnie dziadek umieścił film w chmurze, żeby babcia też mogła go sobie w dowolnym momencie oglądać...

No trochę szczęka mi opadła.
Jakoś mam inne wyobrażenie o polskich emerytach. Poduszka w oknie / ławeczka przed domem, tv, jedynie słuszne radio i generalnie marazm i czekanie na śmierć. Narzekactwo, wieczne wizyty u lekarza, bo to jedyna osoba, która ich słucha, lekomania i od czasu do czasu życie życiem dzieci lub wnuków...

Jestem zafascynowana tymi różnicami.
Dziadek pytający, czy chcę hasło do domowego wifi i babcia, która ogarnia umieszczanie plików w chmurze, zamiast dziadka pykającego z fajki i babuni piekącej ciasteczka... 
Czuję się, jak z innej bajki, gdy myślę o własnych dziadkach.

Moja babcia robi za to najlepsze placki ziemniaczane na świecie, a dziadek potrafił zrobić mi zabawki ze wszystkiego i niczego, od latających ziemniaków z kurzymi piórami, po rzeźbione konie na biegunach.

Hmm...

niedziela, 3 listopada 2013

Wiejska egzotyka

Na wsi wszystko jest inaczej niż w mieście, wiadomo. Nie wiadomo jednak, dopóki się nie doświadczy na własnej skórze, jak bardzo inaczej...

Takie rachunki na ten przykład.

Wprowadziliśmy się i trzeba było jakoś umyć zęba bądź dwa, więc przydałaby się woda. Bieżąca. Z kranu. 

No więc woda. Skąd się bierze wodę na wsi? Nie z wodociągu miejskiego, nie z akweduktu, ale od pani Halinki.
Pani Halinka mieszka w skrajnym domu na wsi i do jej domostwa dochodzi rura z miejską wodą. I pani Halinka rozdaje niebieskie zeszyty i pozwala podłączać się do jej rury. Co kilka miesięcy przychodzi się z zeszytem z zapisanym bieżącym stanem licznika i u pani Halinki dokonuje się opłaty. W wódce, opale bądź w złotych polskich.
Myślę, że to nie jest do końca legalne, ale z zastanym stanem rzeczy się nie dyskutuje... A studnia jakoś mnie nie pociąga.

Internet jest jak wiadomo jedną z podstawowych potrzeb życiowych. Odmawiłam przeprowadzki, dopóki nie będzie w domu wifi. Aaaale to wcale nie jest takie proste na wsi. Tepsa kabli nie położyła, więc żaden z dużych providerów nie oferował usług. Zostaje internet mobilny, ale zasięg jest tak słaby, że bym sobie chyba żyły suchą bułką otworzyła. I znów - zbawienie przyszło od sąsiadów. 
Otóż jest ktoś taki, jak pan Tomek. Nie wiem, może to brat proboszcza. Wybłagał antenę na wieży kościoła, podpisał umowę z którymś z operatorów i teraz dostarcza kaganek internetu wszystkim zainteresowanym. Jakie parametry, ile to kosztuje i kiedy płatność? 
'Będziecie zadowoleni, a pieniądze nie zając, koło 50 zeta, ale jeszcze nie wiem'.
Dwa miesiące minęły, jeszcze nie płaciliśmy... Nawet nie wiemy, gdzie pan Tomek mieszka ;-)

Zdziwienia także dostarczył pan szambiarz. Na początku dlatego, że bardzo chętnie podawał rękę. Rękę, którą przed sekundą widziałam na rurze do zasysania szamba. Ręka ta brała też ciastka i wkładała je do paszczy właściciela, więc widocznie taka to już praca...
Drugie zdziwienie przyszło, gdy pan szambiarz próbował udzielić nam instrukcji obsługi szamba. Leeedwo go rozumiałam, bo mówił po śląsku bez znieczulenia. Jeszcze gorzej szło mi tłumaczenie zawiłości ruro-zbiorniko-bakteryjnych holendrowi. Wreszcie pan szambiarz się nade mną zlitował i przeszedł na płynny niderlandzki...
Prawdziwy dowód na to, że korpodoświadczenie wcale życia nie ułatwia, trza prawdziwej pracy zaznać... ;-)

Był też pan od ogrzewania, który przyjechał po moim telefonie, ale nie zadzwonił do drzwi, tylko od razu wszedł do kotłowni przez garaż i zaczął majstrować przy termostacie. Wymienił go bez żadnych dodatkowych pytań, gdy nadal nie wiedzieliśmy, że w ogóle u nas pracuje. Po czym zjawił się w kuchni i zażyczył sobie kilku tysięcy. Ja zeszłam na zawał, ale ogrzewanie zaczęło działać...

Egzotyka pełną gębą, mimo że to tylko polska wieś :-)



piątek, 1 listopada 2013

Różnice kulturowe

Jedziemy przez kraj nasz egzotyczny na nudny i ułożony zachód. Po drodze opowiadam Holendrowi o polskich tradycjach. O tym, dlaczego takie korki wokół mijanych cmentarzy i o co w ogóle chodzi z tymi zniczami, bo gamoń w ogóle nie ogarnia. W ostatnie wakacje gdy byliśmy w Pradze, wysłałam go do sklepu po chusteczki i może jakieś świece stołowe, bo mieliśmy zjeść romantyczną kolację. Wrócił z bardzo gustowną lampką cmentarną...


Także tak.

Spożywania wódki przez rodaków przy okazji grobbingu nie potrafiłam jednak sensownie wytłumaczyć...

Opowiadam o swoim dzieciństwie, o tym że przed cmentarzem można kupić pańską skórkę i że to nie jest aż tak przygnębiające święto, jak by się mogło wydawać. Mówię, że jako dziecko łaziłam z innymi dzieciakami po cmentarzu i moczyłam paluchy w roztopionym wosku. I że to było ekstra super cool, bo po kilkudziesięciu namaczaniach otrzymywało się przeokropny wielki i gorący paluch złej wiedźmy, albo Iti.
- I wiesz, takie szlajanie się pomiędzy tymi wszystkimi światłami i kolekcjonowanie kolorowego wosku było świetną zabawą! Potem w domu zdejmowaliśmy te paluchy, ogrzewaliśmy wosk i robiliśmy z niego inne okropne rzeczy - węże, dżdżownice, a czasami po prostu wdeptywaliśmy w dywan, bo i tak był brzydki jak psia kupa...
- Nooo, brzmi jak prawdziwa zabawa.
- Też tak kiedyś robiłeś?
- Nieee, ja miałem gameboya...

Bez granic

Pamiętacie swoją pierwszą zagraniczną podróż?
Po zburzeniu berlińskiego muru, czy przed?
Z rodzicami na handel w Rosji, czy na obóz językowy? A może z partnerem w podróż poślubną lub pierwsze wspólne wakacje?

Ja jeździłam dużo. Rodzice zabierali mnie na dziki wschód i naprawdę ich za to podziwiam. Te kilkunastogodzinne kolejki na granicy, wieczne zdobywanie (bo kupić się nie dało) jedzenia, spanie w samochodzie, bo hoteli nie było, a namiot nie zawsze i nie wszędzie można było postawić, brak papieru toaletowego, rumuńskie lody składające się z zamarzniętej wody z cukrem (pycha), dzieci, które obdarowane cukierkami nie wiedziały, że to do jedzenia (myślały że to kolorowe zabawki), radość ze zdobycia ogórków kiszonych (niektore były nadgryzione, ale trudno), gotowanie na turystycznej butli, no i obżeranie się arbuzami do nieprzytomności.
Te wakacje na wschodzie to była dla mnie nieustająca biegunka. Żarłam arbuzy, bo tylko to mi smakowało, połykałam pestki, bo w samochodzie nie było co z nimi zrobić, a potem doganiały mnie atrakcje żołądkowe. Ale warto było :-)
A potem powiew luksusu z Czechosłowacji - pierwsze lody jahodove, czyli truskawkowe. Najlepsze na świecie. Kocie języczki czekoladowe i paskudny chleb z kminkiem.
Bułgaria, Jugosławia, Chorwacja, Niemcy, Hiszpania, Francja, Włochy, Austria, Węgry, Belgia, itd. No i Holandia :-)
Że też im się chciało tak męczyć z dwójką małych dzieci...
Rodzice przeczołgali mnie przez niemal całą Europę, bo tak byli spragnieni świata, bo uznali że to najważniejsze. I jasne, pamiętam coś tam coś tam z tych wszystkich zabytkowych i ważnych miejsc, ale bardziej pamiętam smak mulistej rzeki we Francji, bo połykałam jej hektolitry podczas wygłupów w wodzie, niż zamki nad Loarą. Pamiętam kumpli z którymi budowałam zamki z piasku nad Balatonem niż Budapeszt. Pamiętam smak pierwszej pizzy w Wenecji i smród kanałów, a nie plac Św. Marka. No ale przede wszystkim pamiętam każdy nasen na campingach i każdą plażę - szczególnie tę na Krymie, bo nie pozwolono mi wnieść arbuza ;-)

Gdy teraz rodzinnie wspominamy te czasy, nikt nie może uwierzyć, że potrafiliśmy się spakować w 4 osoby do małego samochodu i objechać pół Europy w miesiąc czasu. A braliśmy przecież namioty, materace i jedzenie!
Rodzice załamują ręce, że pamiętam tylko głupoty (np. godzinną rozmowę z pewną kaczką na wydmach, czy innej plaży pod Rotterdamem), a to co ważne, co chcieli mi pokazać, wcale ważne dla mnie nie było.

A dzisiaj ja zabieram swoje 2-miesięczne dziecko w świat. Do holenderskich dziadków. Ot tak...
A dziecko to było już 3 razy za granicą - na spacerze w Czechach, bo to tylko 20min jazdy stąd.

Trochę mi żal, że nie będzie nawet pamiętał swojej pierwszej zagranicznej podróży, że nigdy nie wyrzyga tęczą po zjedzeniu pierwszych kolorowych słodyczy, że się nie posika z radości na widok pierwszego Kubusia Puchatka, czy nie zazna różnicy pomiędzy polską kolą a coca-colą.
No ale.
Może będą inne granice do przekraczania ;-)