piątek, 1 listopada 2013

Bez granic

Pamiętacie swoją pierwszą zagraniczną podróż?
Po zburzeniu berlińskiego muru, czy przed?
Z rodzicami na handel w Rosji, czy na obóz językowy? A może z partnerem w podróż poślubną lub pierwsze wspólne wakacje?

Ja jeździłam dużo. Rodzice zabierali mnie na dziki wschód i naprawdę ich za to podziwiam. Te kilkunastogodzinne kolejki na granicy, wieczne zdobywanie (bo kupić się nie dało) jedzenia, spanie w samochodzie, bo hoteli nie było, a namiot nie zawsze i nie wszędzie można było postawić, brak papieru toaletowego, rumuńskie lody składające się z zamarzniętej wody z cukrem (pycha), dzieci, które obdarowane cukierkami nie wiedziały, że to do jedzenia (myślały że to kolorowe zabawki), radość ze zdobycia ogórków kiszonych (niektore były nadgryzione, ale trudno), gotowanie na turystycznej butli, no i obżeranie się arbuzami do nieprzytomności.
Te wakacje na wschodzie to była dla mnie nieustająca biegunka. Żarłam arbuzy, bo tylko to mi smakowało, połykałam pestki, bo w samochodzie nie było co z nimi zrobić, a potem doganiały mnie atrakcje żołądkowe. Ale warto było :-)
A potem powiew luksusu z Czechosłowacji - pierwsze lody jahodove, czyli truskawkowe. Najlepsze na świecie. Kocie języczki czekoladowe i paskudny chleb z kminkiem.
Bułgaria, Jugosławia, Chorwacja, Niemcy, Hiszpania, Francja, Włochy, Austria, Węgry, Belgia, itd. No i Holandia :-)
Że też im się chciało tak męczyć z dwójką małych dzieci...
Rodzice przeczołgali mnie przez niemal całą Europę, bo tak byli spragnieni świata, bo uznali że to najważniejsze. I jasne, pamiętam coś tam coś tam z tych wszystkich zabytkowych i ważnych miejsc, ale bardziej pamiętam smak mulistej rzeki we Francji, bo połykałam jej hektolitry podczas wygłupów w wodzie, niż zamki nad Loarą. Pamiętam kumpli z którymi budowałam zamki z piasku nad Balatonem niż Budapeszt. Pamiętam smak pierwszej pizzy w Wenecji i smród kanałów, a nie plac Św. Marka. No ale przede wszystkim pamiętam każdy nasen na campingach i każdą plażę - szczególnie tę na Krymie, bo nie pozwolono mi wnieść arbuza ;-)

Gdy teraz rodzinnie wspominamy te czasy, nikt nie może uwierzyć, że potrafiliśmy się spakować w 4 osoby do małego samochodu i objechać pół Europy w miesiąc czasu. A braliśmy przecież namioty, materace i jedzenie!
Rodzice załamują ręce, że pamiętam tylko głupoty (np. godzinną rozmowę z pewną kaczką na wydmach, czy innej plaży pod Rotterdamem), a to co ważne, co chcieli mi pokazać, wcale ważne dla mnie nie było.

A dzisiaj ja zabieram swoje 2-miesięczne dziecko w świat. Do holenderskich dziadków. Ot tak...
A dziecko to było już 3 razy za granicą - na spacerze w Czechach, bo to tylko 20min jazdy stąd.

Trochę mi żal, że nie będzie nawet pamiętał swojej pierwszej zagranicznej podróży, że nigdy nie wyrzyga tęczą po zjedzeniu pierwszych kolorowych słodyczy, że się nie posika z radości na widok pierwszego Kubusia Puchatka, czy nie zazna różnicy pomiędzy polską kolą a coca-colą.
No ale.
Może będą inne granice do przekraczania ;-)


6 komentarzy:

  1. Jak można nie lubić chlebu kminkowego. Przeprowadzka na prowincje z granica przy czechach, to najlepsze co mozna sobie wymyslec, wlasnie pod katem chleba z kminkiem ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fuuuj :-/ kmin jest ok, ale chleb z kminkiem to koszmar z dziecinstwa ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Znajdą się inne granice.. Spokojnie.. To Twój syn.. Już On coś znajdzie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zaserwuj mu kiedyś kofolę, gwarantuję, że zauważy różnicę..

    OdpowiedzUsuń