środa, 30 grudnia 2015

Przeprowadzka

Drodzy Czytacze,

Zapraszam Was serdecznie do Warszawy, do mnie w nowym-starym miejscu.
Wracam do korzeni. Z nazwą bloga, z miejscem zamieszkania, z obcasami ;)

Pusto tam jeszcze i wszystko nowe, ale wcale nie straszno. Jestem u siebie.
Zapraszam!

http://bloguspospolitus.pl/

Całusy i do przeczytania!
Wasza Jolinda ;) 

wtorek, 15 grudnia 2015

Pakowanko

Od kilku dni nic innego nie robię, tylko się pakuję.

Jak się tutaj przeprowadzałam z Waw, to pracowałam w wydawnictwie. Szczęśliwie przez mój dział przechodziła cała masa nagród, więc kartonów i gazet do pakowania był bezmiar. Nie użyłam ani jednego śmieciowego worka chyba! Duma mnie rozpierała, taka dojrzała przeprowadzka, nie? ;)No teraz nie było tak różowo.

Bo normalnie pakowanie to jest trudna sztuka, która zaczyna się od żebrania o kartony, których każdy normalnie ma miliony, tylko akurat nie wtedy, kiedy potrzebujesz.
Więc idziesz do marketu budowlanego i za zupełnie normalny karton płacisz jakąś kosmiczną kwotę. A że potrzebujesz ich 300, albo i 500, to sprawa się nie kalkuluje... Więc staczasz się i idziesz na śmietnik hipermarketu. Albo centrum handlowego. I jak ostatni menel, grzebiesz w śmieciach. Są to śmieci kartnowo-styropianowo-papierowe, ale jednak... Mój wizerunek luksusowej Jolki jakoś nie współgrał z wiszeniem na krawędzi kontenera.

W ogóle to musiało świetnie wyglądać. Na tył centrum handlowego podjeżdża czarny, luksusowy jak na czołg samochód. Wysiada lasia i przewiesza się przez śmietnik. A że rąsie mam tak samo krótkie, jak nózie, to jedno i drugie machało celem dosięgnięcia głębi śmietnika...
Wspaniale!

A potem się okazuje, że tych pierdyliard pozyskanych kartonów, to owszem jest dużo, ale akurat tyle, żeby wystarczyło na książki.
A gdzie świeczki, jelenie, BUTY, torebki, szaliki, zabawki, przyprawy, garnki, kieliszki, karafki, wazony, talerze, garnki, dokumenty, WSZYSTKO?

Tak.
Także od jutra znów będę warszawianką.
Sama nie wiem, czy bardziej się cieszę, czy bardziej mi smutno...

Coś się kończy, coś się zaczyna.

Do przeczytania w innym świecie. Blogu. Dam znać gdzie.

Pa, pa Śląsk!
Będę tęsknić...


niedziela, 13 grudnia 2015

Wspomnienie

Mam siedem lat. Ale może i trzynaście.
Jestem Jolką w trampkach, z zarastającymi brwiami, z puszącym się stogiem włosów na głowie.
Jestem w Wenecji.
Jestem przestymulowana.

Wszystko jest piękne, błyszczące, obce, nowe i wspaniałe.
Pewnie jestem po raz pierwszy za granicą. No może trzeci.
Wenecja śmierdzi. Tajemnicą.
Teraz wiem, że kotami i zgnilizną, ale wtedy tajemnicą.
Wszędzie na witrynach widzę piękno i egzotykę połyskującą w szklanych figurkach, ozdobach. Mały kotek, którego sobie upatrzyłam, badziewie ze szkła i metalu, które teraz zbiera kurz gdzieś pomiędzy szpargałami w kotłowni, kosztował miesięczną pensję Maminy.

Jestem w niebie. Wszystko jest piękne.
Jestem w piekle. Wszystko jest niedostępne.

I pamiętam ten sklep i tego sprzedawcę. I moje trampki w kwiatki. I siostrę znudzoną siedzącą na schodku. I ojca pijącego wodę. I Maminę, która przez pierdyliard minut próbowała rozważyć, czy ta rzeźba ze szkła, która tak jej się spodobała, rzeczywiście jest warta połowę malucha...

I powiem Wam, że pamięć to jest przedziwna sprawa.
Jestem tam, w tej zatęchłej Wenecji i czuję to jak wczoraj. Ekscytujący smród. Dla kogoś, kto jak my, z bloku wschodniego wyrwał się na zachód. Kto z jedzeniem, ciuchami, namiotem, dzieciakami, zabawkami, materacami, wszystkim, przejechał pół Europy w kilka tygodni. Wartburgiem. Pamiętam wszystko.
A nie pamiętam mojej ostatniej rozmowy z rodzicami... Czy też tego, gdzie byliśmy po raz ostatni razem na wakacjach.

Wenecja.
I wreszcie pamiętam ten moment ulgi. Możemy iść.
Rzeźba kupiona.
W zasadzie modliłam się, żeby mama olała temat, żeby zdecydowała się poprawić sobie nastrój pizzą i lodami, ale kupno i płatność też mnie zadowalały. Byle tylko uciec od piekącego słońca. Byle do kościoła.

I tak. Akurat wtedy, ale i też przy każdej naszej rodzinnej eskapadzie na południe w wakacje, kościoły były bardzo ważne. Darmowe. Chłodne. Otwarte niezależnie od siesty. Uwielbiałam kościoły!

Mama kupiła rzeźbę ze szkła. Para istot ludzkich (?), która się całuje, tańczy, wtula... No coś takiego. Jeden kawałek stopionego piasku. Troszkę inne od tego, co w tamtych czasach można było dostać w Cepelii.

Figurka ta stała zawsze na pianinie.
Na moim pierwszym pianinie, które zarżnęłam i które spłonęło na ognisku pierwszomajowym. Pamiętam jak dziś. Padał śnieg. Ojciec rąbał siekierą pianino. Paliło się wybornie, suche drewno. Struny przeszkadzały. Przybrany wujek grał na gitarze, a spalony ziemniak palił ręce i usta. Pies gonił zaskrońca, a mama goniła mnie i siostrę, żeby założyć nam szaliki...
Dwa domy później, figurka stała znów na moim pianinie. Pianino miało bardzo ważną funkcję, mimo że na nim już nie grywałam. Ojciec trzymał tam kapelusze.
Zawsze mi dziękował za moją pasję do muzyki. Gdyby nie to, jak mawiał, zupełnie nie wiedziałby gdzie ma trzymać kapelusz! Szafy przecież przejęła mama i niczego tam się nie dało już wcisnąć...

Trzy domy później moje pianino służyło już tylko za dekorację i zabawkę dla wnucząt. A rzeźba z Wenecji nadal tam stała. Cud, że w całości.

Po śmierci rodziców, bardzo chciałam rzeźbę przygarnąć. Zabrałam ją na Śląsk, do swojego domu, w kilka dni po wypadku. Jakoś wydała mi się najważniejsza do "ratowania".

A dzisiaj zapakowałam ją w folię bąbelkową, obłożyłam szalikami, czapką mikołaja i rękawiczkami Brunosława i wsadziłam do pudła z napisem "ostrożnie szkło"...

Ciekawe, czy stłucze się teraz, czy na 18-tce Bru, czy może jak będę odkurzać, czy też kot ją strąci na płytki w wynajmowanym mieszkaniu, a może córka Brunona gdy zacznie raczkować... ;-)
Wspaniale jest myśleć o tej ciągłości. Albo jej braku.
Jeśli chodzi o szklane rzeźby.

wtorek, 8 grudnia 2015

Nowe rozdanie

Mam taką filozofię, że każdy dołek jest po to, żeby górka, która po nim przyjdzie, była bardziej spektakularna, no albo chociaż zauważalna. Że zalicza się dno po to, żeby inaczej spojrzeć na siebie, na świat, na plany, oczekiwania, stan konta i zawartość lodówki.

Mi w 2015 los zafundował rachunek sumienia na wielu płaszczyznach.
Straciłam rodziców. To sprawiło, że jedyną wartością, niepodważalną i nadrzędną, stała się dla mnie rodzina. Tylko, że trzonu tej rodziny już nie ma...

Później, chociaż w zasadzie równocześnie, straciłam cały majątek rodziców. Temat nie jest na bloga, ale podzielę się z Wami jedną, ważną lekcją, którą sprzedał mi los. Kasa jest, albo jej nie ma. Nie można od niej uzależniać niczego, niczego na niej budować... W kilka dni z dorobku całego życia rodziców, który przecież był budowany na zasadzie "to wszystko dla dzieci, przecież dla siebie niczego nie potrzebuję i dla siebie bym się tak nie zarzynał", zostało mi tylko kilka osobistych rzeczy po rodzicach. Całe to budowanie "dla dzieci" nie miało najmniejszego sensu. Po co to wszystko było, no po co??
Po nic.
Myślę, że żyli by inaczej, gdyby wiedzieli, że nic po ich ciężkiej, wieloletniej pracy i staraniach nie zostanie.
Pomyślcie, czy Wy byście żyli inaczej z taką świadomością, ze świadomością bezsensowności finału całego show.
Wierzcie mi, to nie jest frazes, pieniądze są absolutnie bez znaczenia. Chociaż jasne, przyjemniej się płacze nad swoim losem we własnym Bentley'u niż w Maluchu ;-)

A cztery miesiące później zostałam bez faceta, dla którego zmieniłam całe swoje życie, dla którego zrezygnowałam z tych kawałków jolki, które lubiłam... 
No i to już jest chichot losu, powracająca zła karma (za młodu ususzyłam na śmierć setki pijawek, to może być to), albo nieprawdopodobna kumulacja zła. 
Oraz kolejna lekcja. Niczego, prócz śmierci, podatków i siebie, nie można być pewnym. Niczego. A jak myślisz, że jest źle, to radzę przygotować się na kolejny cios. Bo niczego nie można być pewnym.

Tak.
Więc sądzę, że byłam na dnie, w piekle.
Diabłów i smoły nie widziałam, ale rzeczywiście czego się nie dotkniesz, to cuchnie, boli, a ciemność pożera serce. I wątrobę.

A potem, ponieważ nie umiem tkwić w rozpaczy, ponieważ jestem matką, ponieważ tak mnie nauczyli rodzice, wzięłam dupę w troki i zaczęłam działać. I pozwoliłam sobie pomóc.
I tutaj dostałam kolejną lekcję. Gdy jesteś gotowy i na to pozwolisz, ludzie ci pomogą.
Mi pomogli nieprawdopodobnie. Dziękuję!

Ktoś mnie wysłuchał. Sąsiadka. Zna mnie z "cześć" rzuconego zza płotu i z Blogusa, bo była moją czytaczką zanim tutaj przyjechałam, czujecie? W zasadzie przez mój pobyt na Śląsku nie rozmawiałyśmy, a na koniec bardzo mi pomogła i wsparła. Dziękuję Ci Ewa.
Ktoś mnie wypchnął do psychologa, załatwił namiar, zorganizował. Niby nic takiego, ale dopiero po rozmowie ze specjalistą, zrozumiałam na jakiej planecie żyję, co się ze mną dzieje, co się stało w moim związku.
Ktoś zapytał, jak się czuję, a ja powiedziałam prawdę. PRAWDĘ. I zostałam zrozumiana.
Potem posypały się oferty pomocy. Gdybym tylko wiedziała, jak skorzystać z większości z nich, pewnie byłabym już w zupełnie innym miejscu. Ale nie wiedziałam i nie wiem, bo mózg mam zajęty innymi rzeczami. Ale dałam sobie pomóc z szukaniem pracy. To jest niesamowite ile osób aktywnie mi pomogło! To tak cholernie budujące. Naprawdę.
No i moje przyjaciółki. I rodzina. I koty. Koty też, serio. One czują co się ze mną dzieje i zadeptują mnie i zamrukują na śmierć ;-)
W zasadzie, dostaję tylko dobro. Od wszystkich.
I chcę Wam powiedzieć jedno - nie bójcie się ciemności, bo sami nie wiecie, ile osób będzie Wam chciało pomóc w razie problemów. Ja na ten przykład będę chciała, więc śmiało proście.
Bo z bloga też dostałam tylko dobro.

Ostatnią najlepszością okazała się Magda, czytaczka. Mieszka w Paryżu. Pojechałam tam z przyjaciółkami na weekend, żeby zrobić restart systemu Jolki. A Magda pokazała nam prawdziwy Paryż i przysięgam, że było wspaniale, jakbyśmy się znały od zawsze. Było tak, jak zawsze jest z moimi czytaczami. Prawdziwie, intensywnie i bosko. Bo gdyż jesteście wspaniali.

Zaczynam na nowo.
Mieszkanie mam, za chwilę się wprowadzam. Z kotami i dzieckiem, na legalu.
Praca jest. Jeszcze niczego nie podpisałam, ale dzieje się na tyle dużo, że w perspektywie kilku miesięcy znajdę coś, co będzie zadowalać i mnie i pracodawcę.
Reszta się ułoży. Bo jak to mawiał Szwejk - jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było.

A nową drogę życia zaczynam ze skarbami z Paryża :-)



Obcasy i przeczerwona szminka.
Mówcie mi Feniksica ;-)

sobota, 28 listopada 2015

Poszukiwany, poszukiwana

Do niedawna szukałam bardzo niewielu rzeczy.
To znaczy na hasło "mama szuka", szukałam swojego dzieciaka po kilkanaście razy dziennie, albo zaginionego samochodzika.
Szukałam też grzybów, rozrywek i domów na sprzedaż w Holandii.
A na Śląsku szukałam szczęścia.

Dużo tego szczęścia mi wpadło na konto. Poznałam niesamowitych ludzi, zaprzyjaźniłam się z nimi. Urodziłam tutaj dziecko i naprawdę pokochałam to miejsce. Polska wieś może być śliczna.

Ale teraz mam szukania po kokardę. Albo ciut wyżej...
Szukam mieszkania w Wawie. Oczywiście bez zakrętów się nie obyło. Znalazłam, dogadałam. Nic to, że nie mogłam sama obejrzeć, przecież mam oczy w postaci przyjaciół, którzy zrobili to za mnie :) W dniu podpisania Umowy, właściciel się rozmyślił. Potem zmienił zdanie, ale teraz to ja mam wątpliwości, itd. No standardowe cyrki świata, bo przecież normalnie przez życie idą tylko wariaci ;)

Szukam pracy. Jeszcze nie bardzo intensywnie, bo mam kilka innych drobnostek na głowie, ale rozpuszczam wici. I naprawdę wspaniale jest widzieć, jak wiele osób chce mi pomóc. Póki co obyło się bez spektakularnych sukcesów w postaci podpisania lukratywnych kontraktów, ale coś się dzieje. Jakieś spotkania i rozmowy o pracę w kalendarzu się pojawiają. A wiadomo, że to już coś.
Mam nadzieję, że karma powróci i te wszystkie moje pośrednictwa w szukaniu pracy teraz zaowocują posadą marzeń ;) Tak, brałam za nie wino, ale cennik był jawny, a stawka przecież niezbyt wysoka ;)

Szukam spokoju. Melisa nie działa. Może gdybym się w niej kąpała, albo jadła łyżkami, to owszem, ale jakoś nie mam siły próbować. Mleko z wódką mi nie smakuje, zresztą po alkoholu robię się jakaś taka dziwnie uczuciowa i zalewam się łzami, jakby się jakaś prawdziwa tragedia zdarzyła, doprawdy... Bez sensu zupełnie ;)

Szukam jolki.
To niesamowite, jak sama siebie wyprałam z jolki. Zawartość jolki w jolce jest dalece niezadowalająca.
Nie podróżuję z plecakiem, nie kupuję szpilek, nie gotuję azjatyckiego, nie pochłaniam książek jak kiedyś, tylko skubię po stronce, czy dwóch. Nie spotykam się z dziewczynami na wypaplanie problemów i wino. Nie jeżdżę rowerem. Nie słucham ulubionej muzyki. Nie planuję. Nie lubię jeździć samochodem. Nie narzekam na pogodę. Nie obżeram się arbuzami i sushi. Nie rozmawiam z kotami o polityce. Nie widuję starych przyjaciół. Niemal nie piszę.
Nie jestem jolką...
Znaczy jestem, ale jakimś jolkopodobnym mutantem powstałym na skutek kompromisów, zadzieciowienia, odmiastowienia i zaholendrzenia.
I sama sobie to zrobiłam. Sama.
Bo człowiek to głupi jest. Głupi i brzydki się rodzi i mniej więcej taki umiera.

Jak chcecie mojej rady, a jestem obecnie mądrzejsza o kilka cholernie bolesnych doświadczeń, to nigdy nie rezygnujcie z siebie. Nigdy. Bo bywa tak, że tylko to wam zostanie...
Mi nie zostało nawet to, gdyż uwierzyłam, że muszę z siebie zrezygnować dla wyższego celu, jakim jest rodzina.
No mówię. Głupia byłam i głupia jestem. Ale akurat ten temat przerobiłam na własnej skórze, więc może wy tego błędu powtarzać już nie musicie...

I wiecie? To jest ten moment, że pomimo całego tego bagna, w którym się znajduję i nic mi z niego nie wystaje, nagle naprawdę zaczynam się cieszyć na Warszawę. Na Jolkę.
I wiem, że będzie trudno. Że inaczej niż było.
Ale ja nie jadę gdzieś tam o. Ja wracam. Do siebie. Po siebie.

piątek, 20 listopada 2015

Niższa kategoria człowieka

Szukam mieszkania. Dość intensywnie.
Nie pierwszy raz w życiu mam tę (nie)przyjemność. Niby część zasadzek już znam, niby wiem z czym się to je. Ale nadal czuję się jak dziecko we mgle...

Gdy kilka lat temu sprzedawałam swoje mieszkanie, pławiłam się w koszmarze pośredników, kupców, negocjacji i rozczarowań przez dobrych kilka miesięcy. A telefon dzwonił nawet grubo ponad rok po zamknięciu tematu i wycofaniu wszelkich ogłoszeń.
To jest koszmar.
Tak normalnie, to jest koszmar.
Bo to co ja sobie tutaj zafundowałam, a w zasadzie mi zafundowano, to jest level expert w taplaniu się w gównie.

Znacie ten rysunek?


To jestem ja.

Samotna matka. Z małym dzieckiem. Bez pracy. Z dwoma kotami.

Na rynku nieruchomości jestem obecnie człowiekiem najniższej kategorii. Dzieci rysują po ścianach i plamią kanapy. Matki z dzieckiem nie wyrzucisz, nawet jeśli nie płaci czynszu. Nie ma pracy, to z czego będzie płacić?!? A koty wiadomo - śmierdzą, drapią i zawierają demony.

Hahaha... żebyście widzieli minę pośredników, z którymi bez żadnego pomyślunku z mojej strony, chciałam być szczera i mówiłam im jak jest.

Taaaak. Jest fajnie :-)

Bolało, ale wydaje się, że coś znalazłam. Tarasu z lądowiskiem dla helikopterów, jaki miałam w moim byłym mieszkaniu, nie będzie. Saren też się raczej nie spodziewam. Ale za to Jeleń na rykowisku pewnie się znajdzie na upartego ;)
Tylko wiadomo - dopóki nie dostanę kluczy i się nie wprowadzę, niczego pewna być nie mogę.
W zasadzie to obecnie co do niczego nie mam pewności. Jestem tylko ledwo-ledwo pewna, że to ja piszę ten tekst i że ta dziwna twarz w lustrze jest moja...
Eeeeeeh.

Szukanie mieszkania to jest prawdziwy koszmar.
Myślę, że tu jest nisza dla moich start-upowych przyjaciół. Uwaga, darmowy consulting zapodaję. Brakuje serwisu, gdzie ogłoszenia będą AKTUALNE, przejrzyste, usystematyzowane i prawdziwe. Ileż to ja się pięknych mieszkań w sieci nie naoglądałam! Szkoda tylko, że mniej więcej połowa była nieaktualna, druga połowa nie zareagowała na moją prośbę o kontakt. A wybierać musiałam z czegoś zupełnie innego, co zostało mi jakoby "przy okazji" zaprezentowane.

Stay tuned, to pewnie jeszcze nie koniec przygód Jolki Wędrowniczki.
Że też to zawsze u mnie musi się dziać... Z drugiej strony, ktoś życzliwy podsumował to co się u mnie dzieje, że wszystkie te zawirowania są mi potrzebne. Zbieram przecież materiał na książkę ;-)

czwartek, 19 listopada 2015

Pożegnanie z sarnami

Ponieważ rok 2015 mnie jakoś nie rozpieszcza, ponieważ nieszczęścia nie tyle że chodzą parami, ale jakimiś upiornymi grupami, niczym dzieciaki w Halloween, ponieważ mam cygańską duszę i lubię być bezdomna i ponieważ nic na tym świecie nie jest wieczne, wracam do Warszawy.

Decyzja jest już ostateczna, mieszkanie jest już szukane. Za pracą rozejrzę się, jak tylko opadnie kurz...

Nie wiem, jak tam u Was, ale u mnie leje. Wali się i huczy od upadających filarów. Pizga złem nawet wtedy, gdy siedzę z winem przed kominkiem.

No i włączyło mi się coś bardzo niedobrego. Jestem nieustannie w opcji "chcę do domu" w moim własnym domu.
Że też się nie da kurwa na życzenie zmutować do formy przetrwalnikowej. Zakokonić się, wleźć w najciemniejszy kąt szafy i przeczekać złe.

No. Ale jak mi wszyscy mówią - trzeba być twardym. Jak nie dla siebie, to dla dziecka.

Byłam kilka dni w Warszawie, obeszłam stare kąty, odwiedziłam kilka osób.
To zdecydowanie jest moje miejsce. Znaczy Śląsk, sarny, jeże, zachody słońca i łąka z kaniami też, jasne. Kocham być tutaj na wsi. Ale bez tamtego, wielkomiejskiego życia, nie jestem sobą.

Zamówiłam sushi wyklikując na co mam ochotę przez telefon na mobilnej stronie swojej ulubionej restauracji. Dostawa była po 15 minutach.
To jest wystarczający powód, żeby wrócić ;)

Tak.
I teraz przechodzimy do rzeczy trudnych i poważnych.
Co ja mam do cholery począć z tym blogiem i jego nazwą?!?
"Przystanek"... Samosprawdzająca się przepowiednia. Niby wiedziałam, że jestem tutaj przelotem. Nie że tylko na tym łez padole ;), ale że na Śląsku. Jednakowoż jestem dość nieprzygotowana mentalnie na taki zwrot akcji ;)

Wszystkim tym, którzy szczekali, że źle robię jadąc na Śląsk, oficjalnie gratuluję, mieliście rację.
Wszystkim tym, którzy chcą mi pomóc, z góry dziękuję za nadsyłane oferty pracy w telco/mediach i skrzynki czerwonego wina.
Wszystkim tym, którzy wiedzą, jak mam o przeprowadzce powiedzieć kotom, żeby nie narazić się na ich wieczne potępienie, pragnę powiedzieć, że jeśli nie podzielą się tą wiedzą, to pewnie oczy me zostaną wydrapane, a buty zasikane, tak więc - RATUNKU.

czwartek, 5 listopada 2015

Ginekolog w transie

Po przeprowadzce na Śląsk zdziwiło mnie wiele spraw.
Na przykład, że golonka, to golonko. Albo że jednak nie wszyscy chodzą umorusani węglem. Takie tam.
Ale najbardziej odmienne od tego, co miałam w Waw jest wszystko, co jest związane ze zdrowiem.
Lekarze, szpitale, wizyty prywatne, wizyty państwowe (które odkryłam z musu dopiero tutaj).
Już o tym pisałam. Naprawdę nadal nie wiem, jak typowa Hela i Bercik ogarniają dentystę, internistę, pediatrę i wszystkich innych specjalistów. To nie działa tutaj tak, jak umiem to obsługiwać.

Szukałam nowego, śląskiego ginekologa.
Internet, telefon. Po dziesięciu nazwiskach zastanawiałam się, czy może wprowadzili na dniach jakiś nowy numer kierunkowy, bo nikt nie odbierał.
Potem się dowiedziałam, że jeśli chodzi o prywatne wizyty, to lekarze najczęściej przyjmują (i odbierają telefon) w jeden-dwa dni w tygodniu, popołudniami. Ale nie wieczorami. I żeby się umówić, trzeba te godziny tajemną mocą poznać. Wyssać skądś.
Ciążę prowadziłam z tego powodu miasto obok. Nie, że miałam taką fanaberię, ale był to pierwszy lekarz, do którego udało mi się dodzwonić i podał mi godzinę wizyty. Później ta umówiona godzina okazała się być fikcją, bo na miejscu obowiązywała kolejka kto-po-kim-przyszedł. I mimo, że byłam umówiona bardzo konkretnie, czekałam jak wszyscy. Z brzucholcem, wierzgającym jeszcze-nie-Decybelem. Czekałam przez kilka godzin.
Nie do pomyślenia w moim ex-świecie.

A potem wreszcie udało mi się znaleźć ginekologa, który przyjmuje w czymś, co ma recepcję i skupia kilku, może nawet kilkunastu lekarzy. Wspaniale. Można zadzwonić codziennie, do 15-tej i się umówić na wizytę z +/- 20min dokładnością. Obgryzałam słuchawkę ze szczęścia, gdy pani z recepcji mnie o tym informowała.

Pierwsza wizyta była dość... hmm... intrygująca. Nie pamiętałam oczywiście, jak się nazywa mój lekarz, ale w gabinecie na ścianie wisiały dwa dyplomy. Grzegorz i Lucyna. I co chwilę zmieniałam zdanie, czy "obsługuje" mnie obecnie Grzegorz, czy może jednak Lucyna. To spojrzenie to takie bardziej Grażynowate, ale nos i kości policzkowe mogą należeć wyłącznie do Grzegorza.
Mózg mi się przegrzewał, ale wizyta na szczęście skończyła się pomyślnie, 80zł, paragon i widzimy się za kilka miesięcy.
Rozwikłanie zagadki Grzegorzo-Lucyny przestało mnie zajmować.
Następnym razem byłam jednak czujna jak ważka. Lekarz, lekarka, była w spódnicy. Kobieta! I gumofilcach. Hm... 187cm w kłębie...
Doznania były nadal jakby sprzeczne. Pod grubą warstwą pudru widać było zarost. A może to jednak pryszcze? A te włosy to peruka, czy tylko efekt zemsty lokówki traktowanej nie po ludzku, czy tam lokówkowemu? Same niewiadome...

Ale na trzeciej wizycie mnie olśniło.
To jest oczywiście osoba transseksualna. Kobieta obecnie. Acz nieoczywista ;)
I wreszcie "proszę luźno, luźno tutaj na dole", przyniosło skutek. Klocki wskoczyły na swoje miejsce, a mój mózg udręczony poszukiwaniami płci osoby, która mnie dotyka, zaznał wreszcie spokoju.

Polecam.
Brak chamstwa i przedmiotowego podejścia, jak to bywa u kobiet lekarek. Brak nadmiernego cackania się i niezręczności, jak to bywa z przystojnymi ginekologami.
Full pro, trans pro :-)

poniedziałek, 2 listopada 2015

Ocalić od zapomnienia

Kilka miesięcy temu zginęli moi rodzice.
Długo zbierałam się, żeby napisać coś na ten temat. Początek listopada doganiał mnie powoli, a gdy już dopadł, to przeżuł i wypluł bez sił na takie zmagania.
Słowa utykają mi gdzieś pomiędzy sercem, a palcami. Pewnie wylewają się przez oczy...
Ale kiedyś przyjdą. Wiem to.

Dzisiaj Zaduszki, dzień wspominania zmarłych.
I chcę napisać tylko jedno.
Słuchanie od Was, od czytaczy, o moich rodzicach, jest nieprawdopodobne.
Te historie, które pamiętacie z mojego bloga, które wysyłaliście mi spisane własnymi słowami w ramach wsparcia po ich śmierci, to że oni żyją nie tylko w mojej pamięci, to jest prawdziwy kosmos.
To, że moi śląscy przyjaciele, którzy nie poznali moich rodziców, przynoszą mi zasłyszane na stypie opowieści o moich rodzicach, to jest niebywałe.
I to pomaga.
Dziękuję.



Brunon przewrócił się na ich grób. Połamał kwiaty i zrobił klasyczną dziecięcą rozpiździuchę.
Tata pękłby ze śmiechu. I z dumy.
A Mamina by się cieszyła, że zabierzemy połamane kwiaty do wazonu, bo przecież po co jej tyle...



wtorek, 27 października 2015

Wpis o niczym

Bardzo chciałabym tutaj coś napisać, ale prawdziwe życie mnie zjada.
To naprawdę niezwykłe jest, jak zajęty może być człowiek, który oficjalnie nie ma zajęcia.
Mówię o sobie, jak zawsze... :)

Jak miałabym wyłuszczyć, czym się zajmuję całe dnie, to w zasadzie niczym. Niczym konkretnym. Niby.
Wstaję wcześnie jak na osobę bez zajęć, bo coś po siódmej. Przez kilka pierwszych snoozów budzika usiłuję sobie przypomnieć, dlaczego w zasadzie muszę wstawać tak wcześnie, skoro żadna fabryka mnie nie zatrudnia. Prowadzę ze sobą dialog wewnętrzny. Negocjacje. "Zachciało się bachorka? To wstawaj."
Ale ta leniwa jolka, czyli jakieś 97% jolki, marudzi wtedy, że "no halo, jak Decybel raz na jakiś czas zostanie w domu, to go ze żłobka za nieobecności na wykładach i brak zaangażowania na ćwiczeniach w budowaniu jeży z ziemniaka i zapałek, CHYBA nie wywalą."
Ale wtedy ta mądra jolka, doświadczona życiowo jolka, mówi głosem nieznoszącym sprzeciwu, że "HELOŁ, ale jak młody nie pójdzie do żłobka, to i tak ze spania nici (nigdy nie zdarzyło się, żeby potwór pospał dłużej w dzień ustawowo wolny od żłobka), ale i z całego dnia nici, bo gdyż dziecko niewyżłobkowane, to dziecko przeklęte. Pełne złej, psotnej energii, chęci do głośnych zabaw, angażujące matkę w lepienie kałuż z plasteliny i kociej karmy oraz budowanie z klocków myjni. Przez CAŁY dzień."
Jak już podniosę z posłania wszystkie jolki, to się zaczyna cyrk z dzieciakiem. (Tak, posłania, bo w macierzyństwie przychodzi taki moment, w którym zwykle matka, bo jakoś z rzadka jednak ojciec, sypia na podłodze u stóp łoża szanownego Dziecięcia. Celem oduczenia dziecka sypiania z rodzicami, celem przyzwyczajenia go do nowego pokoju / łóżka, celem bycia obok, ale jednak nie razem. Długa historia, trzeba przez to przejść, żeby w to uwierzyć. Ja nadal nie wierzę, że śpię na legowisku, a moje koty na podwójnych łóżkach na wyłączność w OSOBNYCH pokojach...)
Więc jak już wstanę siebie, to usiłuję podnieść Szanownego. Ale on wtedy udaje zdechłego naleśnika. Leje się przez ręce, nie reaguje na gwizdanie, ani wołanie swojego imienia, nie kuszą go chipsy, czekolada, ani frytki. Nie ma też jakoś ochoty skakać jak opętany po całym domu, mimo że ostatniej nocy to była najciekawsza forma spędzania czasu... Leży i udaje martwego.
Zbieranie się do wyjścia zajmuje nam uroczą godzinkę. Czas spędzony ze swoim dzieckiem jest zawsze czasem wspaniałym, wiadomo.
Jak mi się wreszcie uda wyekspediować gada do żłoba, wracam do domu. No albo wydam na szybki szoping (chleb, pomidory, mleko i podstawowe składniki diety 2-latka, czyli mamby, chipsy, parówki i oliwki) jedną lub dwie średnie krajowe ;) Zawsze dużo za dużo.
Jest grupo po 9-tej. Piję kawę. Z przyzwyczajenia. Melisa byłaby zdecydowanie lepszym rozwiązaniem, ale nikt jeszcze nie wymyślił ekspresu z połyskliwymi kapsułkami melisy. No więc dlatego latte.
Zjem coś, bo przecież zapasy tłuszczu na zimę się same na jolce nie zgromadzą, trzeba nad tym regularnie pracować. Więc zjem coś jeszcze.
Ogarnę koty, zmywarkę, śmieci, pocztę i fejsa. Same najważniejsze rzeczy. Potem wrzucę zdjęcie na Insta, bo mam jakiś imperatyw wewnętrzny chwytania nieuchwytnego. Zapisywania ulotnych zachwytów. (Gdybyście chcieli razem ze mną tracić czas, to zapraszam do siebie TUTAJ). Oraz cierpię na jakąś chorobę egzotyczną. Może być, że z przewlekłego braku podróży z plecakiem po Azji. Nie mogę przestać się gapić na japońskie jedzenie, japońskie blogi, japońskie zdjęcia ulic, butów, kibli, kotów, metra, wszystkiego. Wzięło mnie i to na poważnie. Więc tracę na to minutkę or siedemdziesiąt. Potem jeszcze chwilka na książkę i maile.
A zaraz potem znów jestem głodna, a w zasadzie zaczynam się bać, że zaraz zacznę być głodna, więc przygotowuję sobie lunch. A niech tylko jednak zacznę być głodna... Wtedy nie kończy się na kanapce z humusem, tylko na czterech daniach z przystawką i sałatką... Wszystko zjadam, bo nie ma niczego gorszego niż marnowanie jedzenia przecież! ;)
Czasami uda mi się wygospodarować chwilkę na sprzątanie, prysznic, zakupy, albo załatwienie czegoś w urzędzie. Kilka razy w życiu zdarzyło mi się też biegać, albo skoczyć na siłkę w ciągu dnia, ale raz, że to grozi spoceniem i schudnięciem, a dwa, że wtedy naprawdę nie mam kiedy przejrzeć fejsa, więc skąd miałabym wiedzieć jak żyć... ;)

Jak zjem i ogarnę kuchnię, nagle i wtem, całkiem z zaskoczenia, codziennie atakuje mnie 14-ta. Trzeba się ogarnąć, pojechać po potomka do żłobka.
Dziecko w domu = brak życia osobistego. Wiadomo.
Bo wtedy niezależnie od tego kim się było przed dzieckiem, jakie się miało plany, ambicje, pomysły na siebie, wtedy po prostu stajesz się matką. A matka zawsze postawi dziecko i jego najdurniejsze potrzeby ponad własne.
Ja nie mówię, że matka nie widzi szaleństwa swojego zachowania. Nie twierdzę, że matka to lubi. Nie chcę też, żebyście odnieśli błędne wyobrażenie o braku krzyków, fuknięć, szykan i szantażu... Wszystko jest na pokładzie, a karty są w grze. Ale na koniec dnia i tak to dzieciak dostaje to, czego chce, a matka łyka kolejną tabletkę, alboliteż odkorkowuje wino, bo jak wiadomo dźwięk wyciąganego korka działa kojąco na skołatane nerwy.

Tak.
Myślę, że macie ten obraz.
Nie robię nic, a nie mam czasu na cokolwiek.
Nie pomaga też walczący o życie facet, którego przeziębienie przygwoździło do łóżka ;)

Tak więc bardzo mi przykro, ale na konkretny wpis będziecie musieli jeszcze chwilę poczekać... Sorki.

środa, 14 października 2015

Dzień nauczyciela

Odkąd żyję na wsi, jestem totalnie odrealniona.
Oglądam telewizję, ale wraz z przeprowadzką zrezygnowałam z (resztek) programów publicystycznych, politycznych, śniadaniowych. Nie ma w nich dla mnie niczego ciekawego. W zasadzie nie oglądam niczego co w jakikolwiek sposób nawiązuje do PL. No może na DOMO+ czasami są programy o polskim designie ;)
Wiadomości w sieci też nie czytam, bo nie da się tego czytać. Oglądam w zasadzie tylko to, co jest po angielsku, czyli jeden kanał serialowy, jeden filmowy, jeden kuchenny i jeden wnętrzarsko-designersko-architektoniczny. Ah, no i kreskówki po holendersku :)))
Polskich czasopism ani gazet nie kupuję, bo po tych tonach papieru, które musiałam zawodowo oglądać, zbrzydło mi wszystko. Wszędzie widzę fotoszopa. Na zdjęciach i na tekstach. Na obietnicach i na raportach...
Radio w domu gra holenderskie, w samochodzie czeskie. Jakoś nie tęsknię za przebojami Zetki, bo o RMFie wspomnieć mi nie wypada... ;)
Czasami przeglądam czasopisma, które Holender gromadzi jak chomik. Czeskie, niemieckie, holenderskie. Coś tam niby rozumiem, ale głównie podpisy pod obrazkami i to mi absolutnie wystarcza.

Chyba odreagowuję. Przesyt newsów. Przesyt informacji.

Totalne zaprzeczenie mojego poprzedniego życia.
Po 2,5 latach takiego odcięcia się od mediów, jakoś nie czuję się uboższa, naprawdę nic mnie nie omija. Nic ważnego w każdym razie.
To co istotne i tak do mnie trafia. Albo Holender mi to o 2 w nocy przeczyta, czy tego chcę, czy nie, (gdyż on nadal cierpi na informacjoholizm i śledzi newsy światowe i szczegółowe z kilku ulubionych krajów). No albo zobaczę jak połowa moich znajomych na Fejsie pieni się na drugą połowę, bo podzieliła ich ważna kwestia...

No więc oczywiście nie dowiedziałam się na czas, że dzisiaj jest Dzień Nauczyciela.
Zwykle mnie to święto nie ruszało jakoś szczególnie, bo miałam pecha i w swoim życiu nie trafiłam niestety na nauczyciela z powołania, który by mnie porwał, dla którego weszłabym na blat ławki, jak w Stowarzyszeniu Umarłych Poetów.
Polonistki tłukły mnie po łapach mentalną linijką za skróty myślowe, za wymyślanie słów.
Matematycy chwalili tak skutecznie, że wybrałam politechnikę. A potem przez pięć lat ledwo ogarniałam co się do mnie rozmawia na analizie, algebrze, kosmicznej astronomii i fizyce wywracającej umysł na lewą stronę. Po latach mogę stwierdzić z całą pewnością - mogłabym żyć bez tych wszystkich informacji, gdyż prócz ogólnego rozwoju jolki, prócz nauki walki z wiatrakami, nie wniosły do mojego codziennego życia niczego użytecznego. A z gleboznawstwa, które być może teraz by mi się przydało do upraw trawnika i krzaczorów, też niestety nie pamiętam nic. Nic prócz kamieni szlachetnych :-) Na egzamin ustny Pani Profesor, która pewnie była tylko magistrem, albo doktorem, przyniosła szkatułkę ze swoją biżuterią i trzeba było wygrzebywać agaty i inne rubiny. Jedyny egzamin, który był naprawdę fajny przez te wszystkie lata nauki... 

Nie doceniałam swoich nauczycieli.
Nigdy nie byli dla mnie niesamowici, od razu widziałam ich słabości, czy też może niedoskonałości systemu nauczania. Bo jak można nauczyć języka w szkole, jeśli są tylko dwie godziny tygodniowo? Jak można na lekcji zająć się fajnymi doświadczeniami, jak trzeba "przerobić materiał", itd.
Panią Dyrektor z przedszkola za to bardzo dobrze pamiętam i chyba nigdy nie zapomnę. Twarzy, głosu, tego jaka była zupełnie nie pamiętam, ale od pasa w dół pamiętam każdy szczegół. Spódnica na gumkę, która sprawiała, że wyglądała na przewlekle ciężarną. Plus popielate rajstopy, a pod nimi kręcone włosy na nogach. Fascynowały mnie. Zawsze siadałam tuż przed nią, gdy na krześle czytała nam bajki. Bajki miałam w nosie, wszechświat ciemnych, kręconych, niemal męskich włosów pod rajstopami mnie fascynował...

No.
I właśnie z tego powodu wiem, że nauczyciele mają przesrane. Bachory zawsze skupią się na rozpiętym guziku, odrostach, tuszy, manierze mówienia, rozpracowaniu systemu odpytywania uczniów, czy włosach na nogach ;)
Dodatkowo dzieciaki zwykle nauczycieli nie lubią, bo przecież rolą nauczyciela jest nie tylko uczyć, ale też egzekwować. A to już jakby gorzej. Kto by lubił swojego kata...

Ale teraz patrzę na nauczycieli zupełnie inaczej. Odkąd moje Panie Żłobianki zajmują się moim Decybelem i robią to wspaniale, mam tylko szacunek i podziw dla ludzi, którzy z własnej woli wybierają taki zawód.
Ile trzeba mieć w sobie spokoju, dobra i ujemnej agresji, żeby znieść kilka-kilkanaście zasmarkanych potworów niewłasnej produkcji?!? Ile trzeba mieć w sobie energii, żeby dotrzymać kroku rozwrzeszczanym kilkulatkom? Ile trzeba mieć odwagi, żeby stanąć naprzeciwko klasy kilkunastoletnich buntowników?

Zaniosłabym moim Paniom Żłobiankom po dobrym szampanie, ale wiadomo - nie wypada alkoholu w takim miejscu. Będą gifty holenderskie, bo myślę, że MERCI i innych badyli mają po kokardę.

Jeśli jesteś nauczycielem - DZIĘKUJĘ.

środa, 7 października 2015

Centrum zamieszania

Zawsze byłam energetyczna i gadatliwa. A jak się nakręcę, to potrafię pieprzyć głupoty z ogromną prędkością. Na imprezach, czy spotkaniach towarzyskich, takie zachowanie naturalnie przyciąga uwagę ludzi, bo w sumie zawsze miło popatrzeć na kogoś, kto się wygłupia lub rozśmiesza. Gorzej jak ośmiesza. No ale... ;)
Jak nikt nic nie mówi, to zwykle jestem tą osobą, która, trochę dla zabicia ciszy, a trochę bo jest nienormalna, opowiada jakąś historię z dupy. Czyli najczęściej z własnego doświadczenia. No albo przynajmniej z głowy ;)
I chyba nawet lubię być tą wariatką, która non stop gada i której zawsze coś się przytrafia.
Zazwyczaj.

Bo odkąd mam pod opieką dwoje dzieci, znaczy Sir Decybela i Holendra, całe to cyrkowanie stało się po prostu moim życiem. Nie muszę czekać na kieliszek wina i widownię, żeby wpaść w tryb gadająco-gestykulujący. Wystarczy, że idę ze swoimi facetami do lekarza.
Prosta sprawa, nie?
Otóż nie, nie jak konsultacji lekarskiej wymaga Holender, nie jak wizyta jest poza godzinami pracy żłobka.

Wchodzimy. Zwykle od progu można poznać, że coś z nami nie halo, bo mój facet wygląda, jakby był wyjęty z magazynu modowego, a ja jakbym była chwilowo oderwana od rozwożenia obornika. Ufajdolna (czekoladowe rączki wytarte w moją bluzkę), rozmazana (Decybel uwielbia dotykać mojej twarzy), rozczochrana (zasługi własne). No i często gęsto śmierdzę (bo młody umazał mnie np. sokiem z parówki), albo w torebce przechowuję brudną pieluchę, gdyż kosze na śmieci nie rosną w tym kraju na drzewach, ani w zasadzie prawie nigdzie...
No macie ten obraz.
Plus jeszcze dziecko. Które ma przekichane, bo spadły na nie cechy nas obojga. Uwielbia brudzić, ale brzydzi się piaskiem, bo brudny. Rozsmaruje czekoladę po wszystkim, ale jak mu się listek do buta przyklei, to zamienia się w posąg i odmawia współpracy, bo przecież buty muszą być czyste...

No i wchodzimy do przychodni lekarskiej. Takiej na wysoki połysk.
Wszyscy są bardzo mili i zainteresowani naszą sytuacją. Śmieją się i kiwają głowami, gdy z góry ich przepraszam za zamieszanie, jakie wygenerujemy.
Życia nie znają.

Wchodzimy do gabinetu.
Ale że byliśmy już 5 minut w poczekalni, dziecko moje cygańsko-hotelowo-podróżnicze, zadomowiło się. Zdjęło buty i schowało je do szafki na gazety. Znalazło rolkę z papierem ochronnym, takim do rozkładania na leżankach, wiecie. Zorganizowało sobie z niego łóżeczko i teraz leży na podłodze i mówi SPACIU SLEEP! Mówię mu, chodź, idziemy do gabinetu, tata ma wizytę u pani doktor. A Decybel na to piękne i donośne NEIN! - jest to jedyne słowo po niemiecku, które podłapał w żłobku i nie da się go wyplenić.
Kuszę go do gabinetu wszelkimi znanymi mi technikami. Obładowana kredkami, czekoladą i obietnicą, że będzie mógł się pobawić przy zlewie, wciągam gada do gabinetu.
Zamykamy drzwi. Na klucz. Nie chcemy, żeby dramat, który zaraz się rozegra, ujrzał światło dzienne...
No albo, żeby Decybel nawiał, jak będziemy zajęci tłumaczeniem w czym rzecz lekarzowi.

I teraz tak. Lewą ręką za prawe ucho pod kolanem. Z półobrotem. Skacząc. Jednocześnie jodłując..
Tak mniej więcej wygląda dla mnie konsultacja lekarska mojego faceta.
Pani doktor pyta - co się dzieje.
Tłumaczę Holendrowi. Holender mówi po angielsku.
Pani doktor kiwa głową.
Ale nauczona doświadczeniem, nie wierzę jej, że zrozumiała wszystko. Tłumaczę.
Wtedy Holender dopowiada kilka słów po polsku.
Potem pani doktor mówi coś do mnie. Próbuję tłumaczyć. Holender nie słucha i ciągle mówi o objawach. Pani doktor próbuje zrozumieć, czy on przypadkiem znów nie mówi po polsku. Ja tłumaczę Holendra. Holender nie czeka aż skończę, przechodzi do tłumaczenia trudnych słów bezpośrednio z holenderskiego na polski przy pomocy google translate w telefonie. Wychodzi na to, że cierpi na nadprodukę chlorofilu, albo że ma zderzak do wymiany. No absurdy do potęgi n-tej, wiadomo.
Wszyscy się śmiejemy, ale ja mam już pot na czole, a Decybel w tym czasie zalał wodą pół gabinetu i zeżarł kilka tych małych żółtych, mam nadzieję, że to cukierki owocowe...
Dobra, druga runda.
Dzieciak na fotelu obrotowym, bawimy się w karuzelę. Ja jedną ręką kręcę gada, a drugą gestykuluję, bo bez tego nie da się niczego u lekarza wytłumaczyć, albo przetłumaczyć, jeśli nie jest się innym lekarzem.
Holender kręci głową jak kura, nadstawia raz lewe, raz prawe ucho, bardzo chce zrozumieć o czym mówimy po polsku. Jak każdy facet, sądzi że bagatelizuję jego przypadłości i sprzedaję lekarzom błędny obraz jego rozległych chorób. Trochę się rozproszyłam i Brunon spada z krzesła obrotowego, nabija sobie guza, ryczy, rozdziera szaty i generalnie odmawia współpracy.
A my dopiero o objawach...
Do akcji wkracza asystentka. Doświadczona. Czworo młodszego rodzeństwa. Dwoje dzieci męża. Zero własnych, ale jeszcze ma czas. Nie chcę wiedzieć tego wszystkiego, ale ludzie lubią do mnie mówić z jakiegoś powodu... Szkoda, że często wtedy, gdy mój mózg się lasuje od ogarniania tłumaczenia i dzieciaka. Asystentka przyniosła kolorowanki. Razem malują.
Jest nas pięcioro w gabinecie. Bardzo intymnie.
Oni śpiewają piosenki, a ja próbuję w dwie strony tłumaczyć. Przy czym nikt na mnie nie czeka, więc jestem bombardowana informacjami z dwóch stron.
Mam tego serdecznie dosyć, otwieram drzwi, wybiegam na ulicę, łapię taksówkę na lotnisko i uciekam na Karaiby wyrzucając po drodze komórkę...

Holender po wizycie załapuje fazę zadowolenia i lekkości. Ktoś go wysłuchał, pochylił się nad jego problemami, uznał je za ciekawe...
Ja mówię, że musimy się zatrzymać na BP. Zastanawiam się, jak szybko jestem w stanie wypić butelkę wina i irytuję się przewidując, że najpewniej czeka mnie coś w stylu Carlo Rossi...

poniedziałek, 5 października 2015

Kochane bezrobocie!


Mam dla Was newsa. Znów. Bo jak u mnie się dzieje, to na całego.
Otóż, chciałabym się dzisiaj z Wami podzielić swoimi przemyśleniami na taki oto temat:
Jak w dwa tygodnie zdobyć pracę, fruwać pod sufitem z przeładowania pozytywną energią, wyjechać na kilkudniowe pranie mózgu, a następnie rzucić tę pracę w pioruny plując jednocześnie przez lewe ramię trzy razy. Dla pewności, żeby już nigdy nie kusiła...

Cała ta szopka ze szkoleniem, wyjazdami, dojazdami, harmonogramem wdrożenia i przeczołgiwaniem przez kolejne stanowiska była oczywiście bardzo mądrze przemyślana. Po korporacyjnemu. Sprzedano mi wizję mojej pracy w holenderskim korpo dokładnie taką, na jaką byłam gotowa przystać.
Słowem - trochę bólu na początku, bo przecież zmienia pani branżę, uczy się, wrasta w organizację, ale potem lukier i posypka. Budowanie zespołu, otwieranie nowej lokalizacji, może nawet budowa budynku pod odział! :) Nosz kurcze, może być lepiej?!?
Jak zaczęłam się wdrażać i zadawać konkretne pytania odnośnie polityki firmy i mojego w niej miejsca, codziennych obowiązków, detali, to zapalały mi się kolejno wszystkie lampki alarmowe. Ale se myślałam, że przecież pewnie tylko panikuję, jak to ja. Jak każdy, gdy wchodzi w coś nowego.

Dzisiaj wreszcie dowiedziałam się, jaki jest prawdziwy cel szkolenia mnie na handlowca. To takie proste! Miałabym być handlowcem. Już zawsze. Miałabym sprzedawać produkty firmy w sprzedaży bezpośredniej, miałabym chodzić od domu do domu i nakłaniać ludzi do podawania danych swoich znajomych, żebym mogła się do nich zgłosić i namówić ich na spotkanie. W ich domach. Następnie, nie przerywając własnej sprzedaży, miałabym nakłaniać innych, żeby też wdepnęli w tę robotę. Miałabym ich w niej szkolić. Miałabym ich rozliczać. No i miałabym zbudować oddział korpo u siebie w mieście, żeby wszystko działało szybciej i sprawniej. No ale do tego czasu, miałabym codziennie dojeżdżać do Gliwic (godzinka w jedną stronę). Za swoje, rzecz jasna.
Miałabym spędzać kilka godzin w biurze, no tak z pięć-sześć, a następnie wieczorami, stroić się w strój stricte biznesowy (na szczęście) i odwiedzać klientów w ich domach! Celem sprzedaży. Usług, nie ciała (na szczęście).
A jeśli chodzi o wynagrodzenie... No cóż. Im więcej sprzedam, tym więcej zarobię, im więcej osób skuszę pracą u siebie, tym więcej zarobię. Im skuteczniej wyszkolę, tym więcej zarobię...

I wiem, że to nadal brzmi jak opis przeciętnej pracy sprzedawcy.
Tylko, że ja się na sprzedawcę nie zgłosiłam i nigdy nim zostać nie chciałam.
I przysięgam, nie chodzi o kremy, nawozy, czy odkurzacze, a o usługi finansowo-ubezpieczeniowe.

I czuję się fatalnie, że połknęłam ten haczyk i dałam się zaciągnąć aż tutaj... Jak babcia złapana w zestaw pozłacanych super-turbo-garnków-patelnia-gratis, chociaż gotuje tylko jedno jajko dziennie...

Ale dlaczego nikt mi nie powiedział, że ta robota jest absolutnie nie dla mnie? Mimo, że od progu mówiłam, że nie chcę być sprzedawcą i że mam małe dziecko, więc żadne nadgodziny nie wchodzą w grę i że nie jestem pierwszą lepszą Betiną ze Śląska, która weźmie co dają, bo na górnika się nie nadaje...

Otóż wszyscy ludzie, z którymi miałam bogaty kontakt podczas szkoleń i procesu rekrutacyjnego, czerpali z mojej niewiedzy korzyści i chcieli, bym pozostała w procesie i w stanie niedoinformowania po wieki ;)
Pani rekruterka też zarabia w zależności od wyników. Więc mówi, co chce się usłyszeć. Wysłała mnie na szkolenie wyjazdowe, znaczy jestem zrekrutowana, znaczy kasa będzie. Trenerka na szkoleniu widziała, że nie pasuję do tej bajki, ale wciskała mi kit, że wszystko jest do dogrania w centrali, bo też dostaje kasę od ilości osób, które ukończyły szkolenie wyjazdowe. Trenerzy w centrali nie byli szczególnie wyrywni w objawianiu mi prawdy dotyczącej mojej wymarzonej posady, bo uwaga - dostają kasę od każdego produktu, który bym przypadkiem jednak sprzedała. No a wiadomo, szef oddziału, który miał mi przekazać swoje doświadczenie, nauczyć jak zbudować oddział i wspierać, nieprawdopodobne - też ma kasę zależną od moich wyników.
Wszyscy oni, nauczeni wieloletnim doświadczeniem, zatajali przede mną prawdziwy obraz sytuacji, sądząc że im dalej w las, tym trudniej będzie mi zawrócić. Jest to najwyraźniej jedyna strategia, która czasami działa, bo i tak ludzie sami non stop odchodzą, jak tylko znajdą coś lepszego.
Jak zaczynałam rekrutację, te dwa tygodnie temu, to było nas w grupie żółtodziobów coś koło 10 osób. Po dwóch tygodniach zostało im pół człowieka, bo ostatnia osoba nadal się waha, czy to już, czy jeszcze chwila, żeby powiedzieć ciao, a w zasadzie "doei", z niderlandzka... A wstępne szkolenie trwa 6 tygodni. Potem wdrożenia i orka ze zdjętymi butami u klienta w domu.

Jestem przerażona.
Nawet nie swoją naiwnością, chociaż to oczywiście też. Nawet nie tym, że ludzie są tak wplątywani w robotę, na którą się nie pisali, ale to oczywiście też. Nawet nie tym, że po prostu, po ludzku mnie oszukano...
Ale przede wszystkim tym, że ja trafiłam do dużej, międzynarodowej korporacji. Ogromnej. Z zasadami. Chwalącej się tym, że gra fair. Że nigdy nie oszukuje swoich klientów. O twarzy lubianej przez większość. Ha ha ha. Oraz HAHAHA. Więc tym, że ja trafiłam w sumie pewnie nie najgorzej. Że jeśli tutaj było tak źle, to w firmach finansowych opartych o pana Heńka i jakieś lewe pieniądze, dzieją się rzeczy niepojęte...
Bo czego jak czego, ale piramidy finansowej rodem z Amwaya po Holendrach naprawdę się nie spodziewałam... :(

I tak o.
Jeszcze NIGDY się tak nie sparzyłam.

I mam taką refleksję... że miałam do tej pory nieprawdopodobne szczęście do szefów, czystych układów, zerowych rozjazdów obietnic z rzeczywistością. A w jednej pracy na start dostałam chyba ze dwa tysie więcej niż się umawialiśmy, bo ktoś się pomylił i już nie chcieli odkręcać, więc po prostu miałam wyższe wynagrodzenie i nikt z tego powodu nie płakał... :)
I chyba się wybiorę z dziękczynną pielgrzymką do Warszawy. Całować stopy moim byłym szefom :)
 (Nooo, może poza jednym panem, który był mistrzem mobbingu i którego oglądać z bliska nie zamierzam już nigdy. Panie, tfu, doktorze - nie pozdrawiam.)

Oraz oczywiście nastąpił efekt kozy.
Ile teraz nagle mam czasu! :) Jak fajnie posiedzieć w ogrodzie i załatwić sprawy w ciągu dnia :) I planować weekend w górach, a nie na pozyskiwaniu kontaktów do potencjalnych klientów, TFU!

Swoją drogą, że jakikolwiek biznes w tych czasach jest nadal oparty o proszenie o prywatne kontakty do osób, którym chce się coś sprzedać.. NIEPOJĘTE. Nigdy bym nikomu nie dała namiarów do moich znajomych. Gdyby ktoś podał mój nr telefonu, na bank bym się obraziła. A tutaj cała korporacja jest zbudowana właśnie na tej zasadzie! Idziesz na spotkanie biznesowe, sprzedajesz usługę finansową i bierzesz namiary na znajomych klienta, żeby im też coś sprzedać. NIEPRAWDOPODOBNE!!! Przynajmniej dla mnie.

Tak.
No to wracam do czesania owiec i rozmyślania, że jednak wolę szpilki od gumofilców.
Bo wiadomo, wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma...

niedziela, 4 października 2015

Szewc bez butów chodzi (bo zna swoją branżę).

Jak kilka dni temu wracałam z Łodzi ze szkolenia fabrycznego, akurat w Trójce wałkowany był ze słuchaczami temat długiego studiowania. Czy raczej ufamy inżynierowi / lekarzowi, który studiował 10+ lat (bo zdaje się, że nie ma limitów), czy komuś, kto wiedzę przyjął w pigułce studiów wieczorowo-zaocznych-płatno-rozrywkowych ;-) Oczywiście spłycam, ale wiadomo o co cho...
Czy jak ma się 10 lat na zgłębienie tematu, to się go rzeczywiście zgłębia, czy robi wszystko inne, tylko nie uczy? A czy ludzie po innych niż 5-letnie dzienne magisterskie są w ogóle przygotowani merytorycznie do wykonywania wyuczonego zawodu?

Ja na trzecim roku zaczęłam pracować. Polibudę, dzienne studia, łączyłam z pracą w korpo. Na początku kawałki etatu, ale później cały etat. W zasadzie nie było to wykonalne, nie da się pogodzić jednego i drugiego.  Więc od momentu pójścia do pracy i zobaczenia, że doprawdy, uczelnia wyższa, nawet taka więcej renomowana jak moje PW, w najmniejszym stopniu nie przygotowuje mnie do rynku pracy, oczekiwań pracodawców, życia, przestałam się angażować w studia... Zaczęłam traktować je głównie jako wyrzut sumienia, coś co wypada skończyć, skoro się zaczęło. Chociaż oczywiście pochłaniały cały mój czas, wakacje (oh tak, 3-tygodniowe obowiązkowe praktyki!), nerwy i inne takie ;)

Jasne, że inaczej jest, jeśli studiuje się informatykę i znajduje się pracę w informatyce. Jasne, że inaczej jest, jak jest się na stomatologii i podłapuje się asystowanie cioci w jej gabinecie.
Ja studiowałam, uwaga, nie spadnijcie z krzeseł - fotogrametrię i teledetekcję (w skrócie - mierzenie na podstawie zdjęć satelitarnych i lotniczych). Jednakowoż, z przyczyn mi nieznanych - Google Maps nie odpowiedziało na moje studenckie CV ;)

Tak więc jechałam samochodem z wypranym po szkoleniu mózgiem i słuchałam w radio ludzi, którzy dzielili się powodami, dla których studiowali więcej niż 10 lat. I ktoś oczywiście wyskoczył ze znanym i kochanym powiedzeniem "boję się iść do lekarza, bo wiem, jakim sam jestem inżynierem".
Ale se pomyślałam - nie no, spoko. Owszem, zmieniam branżę, ale planują mnie przeczołgać  przez wszystkie stanowiska i milion szkoleń. Tylko to pierwsze trwa 6 tygodni. Nauczą mnie wszystkiego. Od podstaw, po szczególiki.

I dzisiaj usiadłam do pytań egzaminacyjnych, które to czekają mnie na państwowym egzaminie branżowym. Mam go zdać za dwa tygodnie mniej więcej.
Czytam. Test.
Nic nie kumam. Nie znam terminów, definicji, zasad, odpowiednich zapisów prawa, nie mam doświadczenia, nawet ze słownictwem nie jestem osłuchana, czy tam oczytana. No nic. Równie dobrze mogłoby to być napisane po chińsku.
Ale przecież mam odpowiedzi.
Po dwukrotnym przeczytaniu pytań z zaznaczonymi poprawnymi odpowiedziami, robię test.
Ja. Siłą oderwana od Decybela, od moich mediów, telco, nawet IT. Po moich pięciu latach na polibudzie, która wcale nie wpisuje się w nową branżę. Po tygodniu szkolenia, ale tak właściwie po 20 minutach uczenia się testu. Robię przykładowy państwowy test uprawniający mnie do wykonywania zawodu w nowej branży. Zero pomyłek.

Dla ułatwienia - ten wpis nie jest o moich zdolnościach. Ten wpis jest o tym, że jestem przerażona... Bo skoro ja ze swojej pozycji mogę zdobyć te uprawnienia, to i małpa może. Każda. Bez żadnego merytorycznego przygotowania... Nie przeczytałam przecież ani jednego akapitu materiałów, książki, kodeksu prawa, czegokolwiek, co dałoby mi możliwość nauczenia się tematu. Ja się po prostu nauczyłam prawidłowych odpowiedzi na konkretne pytania.

Naprawdę jest to przerażające.
Żadne studia, żaden papier, czy certyfikat nie będzie już dla mnie wyznacznikiem profesjonalizmu danej osoby. Od dzisiaj wierzę tylko praktykom. W sensie specjalistom z doświadczeniem, z polecenia... Reszta może być tak samo od snopowiązałki siłą oderwana, jak i ja jestem. A za chwilę, o ile czegoś gruntownie nie spieprzę, będę przebranżowiona.

Oraz słówko na dziś, do poduszki. FRANSZYZA. Kojarzyło mi się do tej pory z szynszylą francuską, ale to nie to ;)

piątek, 2 października 2015

Korpo bieg na orientację

Nie jest tak, że jestem ślepo zakochana w korpo. Nie. Ale ze wszystkich opcji, korpo pasuje mi chyba najbardziej.
Nie mam aż tak dużych jaj, takiej pewności siebie, tak sprecyzowanego pomysłu na siebie i takiej odwagi, żeby rozkręcać własny biznes. Pewnie widziałam za dużo porażek tego typu, zwłaszcza że dotyczyły najbliższych.
5-osobowe firmy pana Mietka dają satysfakcję, decyzje szybko zapadają i się realizują, a szef zwykle nie jest odrealnionym dupkiem w Bentleyu. No ale to nie dla mnie, ja wolę korpo, lekką anonimowość, możliwość awansu lub chociaż zmiany działu, nie angażowanie własnych pieniędzy w biznes i pewność pensji na koncie.
I właśnie wdepnęłam w nowe korpo, jak już wspominałam... :)

Nowe korpo ma pomysł dla mnie nowy. Nowy na mnie, dla mnie.
Otóż chcą mnie wysoko, ale chcą mnie przeczołgać przez wszystkie możliwe stanowiska. Od najniższego, do bardzo samodzielnego. Zasadniczo idea jest słuszna. Acz dość bolesna...
Mówią, że nie można lepiej zrozumieć swoich ludzi, niż poprzez wykonywanie ich pracy. Nie można im doradzać, czy mentorować, jeśli samemu się nie doświadczyło piekła ich codziennych obowiązków.
To znaczy, ja uważam, że można, ale to dość wygodny punkt widzenia ;-) A moje korpo widzi to inaczej, więc posłało mnie na szkolenie, jakie odbywa każdy szeregowy pracownik. A następnie zamierzają mnie przetestować na reszcie poligonu, na pełnej drabince awansu. Wszędzie przez chwilę, ale zawsze.

I tak oto wylądowałam w centralnej Polsce na kilkudniowym szkoleniu dla handlowców.
Brzmiało niegroźnie, ale w czasie jego trwania mniej więcej z sześć razy rzucałam właśnie podjętą pracę...

Bardzo odzwyczaiłam się od takich szkoleń. Bardzo odzwyczaiłam się od ludzi zaraz po studiach, czy ludzi po prostu niewykształconych, ze specyficznym językiem, wyobraźnią, oczekiwanymi zarobkami. No co tu dużo mówić - trafiłam poza własny bąbel rzeczywistości. Okazuje się, że poza żyletami IT-TELCO-MEDIOWYMI są jeszcze na tym świecie inni ludzie ;) A nadal są to ludzie biznesu.

Z racji miejsca zamieszkania, trafiłam na szkolenie z ludźmi z południowej Polski. Między trzy zwalczające się fronty. Gliwice (golonkożercy), Kielce (scyzoryki) i Częstochowa (medaliki) :)
Jeju, cóż to za przedziwny miks był! Dawno nie przeżyłam czegoś równie egzotycznego :)

Dawno też nie byłam taka zmęczona. Mam za sobą tydzień intensywnego szkolenia. W skali od 0-10, byłam zarobiona na milion, bo nie miałam czasu, ani siły na fejsa i inne czasopochłaniacze w komórce. Telefon ładowałam co trzeci dzień. iPhona. Kto ma, ten rozumie.

Okazuje się, że odzwyczaiłam się od korpo. I nawet nie tyle od zdradzieckich nierówności wykładzinki, które trzeba pokonywać zręcznym hop-hopaniem gazelowym, braku miejsc parkingowych i dziadowskiej kawy, ale od tego całodziennego (często) bezproduktywnego aktywnego nicnierobienia. No bo jasne, odbyłam 6 spotkań, wykonałam kilka telefonów, wysłałam dziesiąt maili, ale NIC z tego nie wynika. To sprzedawanie powietrza, to tapirowanie tematów...
Brakowało mi tego!
Ale to cholernie męczy.
Zwłaszcza, jeśli nie wracam do domu i kopniakiem nie zrzucam w drzwiach szpilek, bo ręce mam już zajęte nalewaniem dużego kieliszka dobrego wina.
Czasy się zmieniły u Jolanty. Wina nie ma. Jest ogarnianie zabawek, podtykanie przekąsek, soczek, klocki, jogurt, obrona kota przed depilacją, obrona kanapy przed pokolorowaniem, gotowanie, pranie, sprzątanie, rzyganie obowiązkami matki-polki-pracującej... Nic tak nie pierze mózgu. Odmyślawia

Dzisiaj pojechałam po całodziennym szkoleniu w Gliwicach odebrać dzieciaka ze żłoba. Nacisnęłam guzik domofonu i przysięgam, chciałam uciec. Bo w zasadzie wcale nie byłam pewna, czy dzieciak w żłobie jest. Nie ja go odwoziłam, a z przyciśnięciem guzika, dotarło do mnie, że mój facet coś tam marudził, że może dzisiaj weźmie Brunosława ze sobą do pracy, albo na wyjazd...
Więc gdy mówiłam standardowe "dzień dobry, ja po Brunona" czekałam na cios. "Brunona?, a kto mówi?" No albo, że któraś z pań żłobianek zejdzie na zawał przy domofonie, bo uzmysłowi sobie, że zgubiły dzieciaka...
Na szczęście Brunosław był, żuł sobie firankę akurat i miewał się całkiem dobrze po opieprzeniu podwójnej porcji deseru.
Tak.
Tylko, że później się okazało, że nie mam w samochodzie krzesełka dla dzieci, gdyż wymontowałam je na czas mojego wyjazdu szkoleniowego.. Więc fajnie, że odebrałam dzieciaka, ale do domu wrócimy wołami, alboliteż komunikacją miejską, czyli jednak szybciej będzie wołami, bo nawet nie wiem, czy i jakie autobusy jeżdżą w moje strony. W sumie i tak jest łatwo, bo wiem przynajmniej, że żadna linia metra, ani tramwajowa tam nie zagląda...

Tak.
Co to ja chciałam...
A tak.
Korpo wysysa. Nooo...
Nie wiem, czy dam radę przejść przez cały ten kołowrotek. Naprawdę. Jestem kobietą pracującą i żadnej pracy się nie boję. O ile praca ta składa się ze statycznego siedzenia na obrotowym krześle za tarczą monitora, a walczyć muszę jedynie palcami po klawiaturze. W prawdziwym boju robią mi się zakwasy, buty się brudzą i łamią paznokcie. Nie wiem, czy pamiętam, jak sobie radzić z problemami tej klasy ;)

Generalnie - rozwijam się. Dorastam. A to boli. Mam wrażenie, że przeżywam właśnie młodzieńczy atak pryszczy... Tak, za młodu mogłabym być dobrym handlowcem, nawet z pryszczami. Teraz po prostu wiem, jaki puder je przykryje i stać mnie na najlepszy ;)

Ale jest jeszcze jeden bardzo ciekawy wymiar całego tego przeczołgania przez wszystkie stanowiska w korpo. Zarabiam na nich tak, jak wszyscy równolegli pracownicy. I okazuje się, że naprawdę jestem w stanie pracować charytatywnie, jeśli najbardziej i tak bolą inne sprawy, niż wysokość pensji, lub jej brak... ;)

sobota, 26 września 2015

Życie emigranta

Życie emigranta nie jest usłane różami.
Zazwyczaj.
Miliony Polaków, którzy wyjeżdżali do Stanów za chlebem i przez lata dorabiali się ciężką pracą na kilku etatach jednocześnie. Podła robota poniżej kwalifikacji, okropne warunki życia w wynajmowanym przez kilkunastu rodaków mieszkaniu, histeryczne odkładanie pieniędzy, bo przecież zwykle emigracja służy szybszemu zarobieniu większych pieniędzy.
UK, Irlandia, kiedyś Kanada, Niemcy, Holandia... wszędzie te same schematy. Przyjeżdżasz, łapiesz możliwie najlepszą robotę, dziadujesz. I albo złapiesz język i przeskoczysz na inny poziom życia, albo tkwisz w marazmie...

Tak tylko tutaj wspomnę, że nie jesteśmy jedyną nacją, która była zmuszona lub skuszona emigracją...

Zazwyczaj emigracja jest fu.
Bo jest też emigracja innej jakości, gdy jedziesz do pracy w zawodzie, albo ja wiem... na starość masz tak obrzydliwie wysoką emeryturę, czy może raczej - oszczędności, że wyprowadzasz się w ciepłe, bo lubisz. Czego sobie i Wam oczywiście życzę.

Mój osobisty emigrant, Holender znaczy, został wytypowany do chwilowej (no góra miesiąc-trzy) emigracji przez swoją rodzinę. Młody, jeszcze bez własnej rodziny, niech jedzie i przypilnuje rodzinnego interesu, bo jak to w biznesie bywa - wszystko nagle zaczęło iść nie tak. A na odległość z Mietkami  i Sławomirami z Polski, zwłaszcza nie po polsku, to raczej średnio.
Przyjechał i się chłopak zasiedział, bo to już ładnych kilka lat minęło...
Z europejską pensją na polskiej prowincji powinno mu się żyć po królewsku.
No ale jakoś nie.
Bo emigranci, niezależnie od grubości portfela, mają pod górkę.
I nie mówię wyłącznie o tym, że każdy próbuje na takim zachodnim emigrancie zarobić. Ale prawie każdy chce. (Wymiana kół w cenniku kosztuje 250zł? No to Holendrowi policzymy 250 za wymianę JEDNEGO koła. I tak będzie miał taniej niż w NL...)
I to wszystko jest pikuś. Pikuś śmierdzący zdechłą rybą, ale jedynie finansowy pikuś.

Szaleństwo zaczyna się, gdy chodzi o sprawy ważne. Na ten przykład zdrowie.
Jak sądzicie, ile razy Holender SAM skorzystał z państwowej, bądź prywatnej służby zdrowia w PL?
Tak, okrągłe zero.
A ponieważ nie zawsze miał czas i możliwości, żeby jechać do lekarza w NL, leczył się przedziwnie. Przez telefon na ten przykład. Na wizytę lekarską w Holandii szedł ktoś z rodziny, wyciągał telefon i dzwonili do Polski, Holender opowiadał lekarzowi, co mu jest, ten zapisywał leki, leki kupowała rodzina i przesyłała je do PL...

I te problemy językowo-adaptacyjne oczywiście przysparzały masę problemów, ale i zabawnych sytuacji.
Raz Holender kupił mydło do biura. Przy czym ze sklepowej półki wziął mydło do higieny intymnej, a nie do rąk. I nikt mu nie zwrócił uwagi, że może to jednak nie jest dobry pomysł, żeby w firmowej toalecie na umywalce stało takie akurat mydło... :-) 

Tak więc, gdy pojawiłam się ja, naturalnie ułatwiłam mu życie.
Odważył się skorzystać z fryzjera w PL, zaczął próbować polskiego jedzenia (wcześniej był przekonany, że absolutnie wszystko, łącznie z mlekiem i czekoladą, zawiera w Polsce posmak czosnku i/lub kiełbasy).
Ludzie zaczęli go odbierać jako pozytywną ciekawostkę, a nie okazję do oskubania. Zrobiło się całkiem fajnie.
Dla niego.
Bo ja często gęsto czułam się, jakbym miała dwoje nieletnich w domu. Do lekarza z nim idź, do banku też, na pocztę avizo odebrać, no i do fryzjera...
No ale trudno, tłumaczyłam sobie, że gdybyśmy mieszkali w NL, to on by musiał ze mną wszędzie chodzić. Do ginekologa również. Bo mimo, że Holendrzy mówią oczywiście po angielsku, to często autochton jest niezastąpiony.

Ale niedawno przeszliśmy do następnego etapu. Nieprawdopodobnego wręcz...
Zaczęłam SAMA, w jego imieniu, chadzać do lekarzy. Bo np. stale przyjmowane leki się kończą, więc potrzeba recepty na nowe. Co za różnica, czy powiem to lekarzowi ja, czy on, ale i tak moimi ustami, bo przecież i tak zawsze tłumaczę całą rozmowę?
Albo że np. leki, które przyjmuje na oczy są ewidentnie za mocne i czy przy takich, a takich objawach, nie powinien przypadkiem dostać mniejszego stężenia kropli?

Zastanawiam się tylko, czy to może pójść dalej, czy będąc emigrantem w PL można sobie tak zbudować swój świat, interfejs do obsługi Polski, żeby w ogóle nie wchodzić w interakcję z lokalesami.
Bo jeśli tak, to doprawdy, państwo lękający się emigrantów w naszym kraju - mam dla Was dobrą nowinę. Da się żyć z innymi nacjami, tak by tego nikt nawet nie zauważył, bez żadnych interakcji...

Da się. Nie wiem tylko po co.
 

piątek, 25 września 2015

Zmiany, zmiany...

Rok po urodzeniu się Decybela wróciłam mniej więcej do równowagi psychiczno-fizycznej, no albo przynajmniej do stanu sprzed porodu ;-) Największa w tym zasługa żłobka. Absolutnie fantastyczna instytucja, polecam wszystkim. Oczywiście żłobek żłobkowi nierówny, ale ten mój jest taki, że sama najchętniej bym tam chodziła na kilka godzin dziennie :-)
I jakoś tak wtedy, odkąd zyskałam kilka godzin dziennie bez uwieszonego na mnie potwora wołającego non stop MAMA / PIĆ / CHODŹ / AAAAAAAAA / SPAĆ / AM-AM, pomyślałam, że w sumie to mogłabym już wrócić do pracy zarobkowej.
Pierwsze śliwki robaczywki. Kilka tygodni poszukiwań skończyły się głęboką frustracją i przeświadczeniem, że na śląsku dobrze zarabiają tylko górnicy i Holendrzy ;-) Oraz, że jeśli praca na kasie mnie nie kręci, to opcji mam niewiele.
No ale człowiek nie jest taki, że usiedzi na dupie i nic robić nie będzie. Zwłaszcza ten człowiek. Mówię o sobie ;-)
Więc robiłam wszystko, co się dało. Współpracowałam z największymi światowymi korporacjami i z firmami typu Mietex i Szwagropol. Jakieś doradztwo, jakieś projekciki, jakieś risercze, raporciki, nawet zaczęłam pisać zarobkowo. Zostałam też zdalną asystentką asystenta, której spycha się zlecenia, których nikt kijem tknąć nie chce. Bo dlaczego nie. "Dyrektorowanie w Stolicy" to zamknięty rozdział jest przecież...

I wszystko to, to były dość przykre doświadczenia muszę powiedzieć. Bo owszem, telefon dzwonił, robota do zrobienia była, ale jakoś tak to się wszystko po drodze rozmywało, że finalnie byłam bardzo zajęta, ale na ilość nowych par butów się to nie przekładało ;-(

Stare dobre porzekadło, że jak coś jest od wszystkiego, to jest do niczego, się absolutnie sprawdziło. Ludzie nie bardzo wiedzieli, z czym mogą do mnie uderzać, więc uderzali ze wszystkim i z niczym. Najczęściej z projektami, które wymagały ode mnie zaangażowania, ale ponieważ nie zostały sprzedane dalej, zabrakło finansowania, zmienił się pomysł, nie zostały zrealizowane, zostawałam z gównem gołębia na dachu, zamiast z wróblem w garści. W sensie - często nie płacono mi za moją pracę...

I no trudno. Tak to się kręci... Ja na szczęście miałam ten luksus, że finanse nigdy nie były pierwszym powodem, dla którego podejmowałam się tych projektów. Ale posmak gówna w ustach zostaje.

No ale od czasu do czasu, mimo pierwszych niepowodzeń, przeglądałam ogłoszenia o pracę w swoim regionie. Chyba tylko po to, żeby się utwierdzić, że nie ma ratunku, jak chcę mieć stałe zajęcie, to muszę zrobić uprawnienia na wózek widłowy, albo nauczyć się fedrować :-)

Aż tu nagle.

Całkiem wtem wpadło mi w oczy ogłoszenie zbyt dobre, aby było prawdziwe...
Korporacja szuka. Tutaj u mnie.
Wysłałam bez większych.
Ale później z każdą chwilą bardziej mi się ten pomysł podobał. Tak się rozochociłam, że na rozmowie z moim potencjalnym przełożonym powiedziałam, że ja już w zasadzie u niego pracuję, musimy tylko doustalić szczegóły.
Kupili wariatkę :-)

No i w poniedziałek zaczynam.
Jest to trochę niepojęte dla mnie, bo wszystko rozegrało się w kilka dni. Jazda bez trzymanki, czyli dokładnie tak jak lubię ;-)
I jak zawsze w moim przypadku, jest wiele surrealistycznych elementów tej układanki. Na przykład to, że firma jest holenderska :) No co za przypadek!
Albo to, że biuro zlokalizowane jest w PORCIE. Tak, w porcie. Tu na Śląsku... (Śląsk żąda dostępu do morza!!!)
No albo to, że ponieważ nie było w moim miejscu zamieszkania żadnej interesującej korporacji, w której mogłabym pracować, to otworzę nowy oddział fajnego korpo u siebie w mieście! :-)

I tak, pewnie jest milion minusów, których jeszcze nie widzę, albo które bagatelizuję.
No i?
Kto nie ryzykuje, ten szpilek Prady nie kupuje ;)
Każda sytuacja ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne. Freelance, korposzczurzyzm, własny biznes, wegetacja na zasiłku... Wszystko może uskrzydlać, albo zabijać. W zależności od stężenia, warunków i nastawienia.
A ja jestem korpozwierzyną. Zawsze miałam duże szczęście do szefów i współpracowników. Chociaż nie. To nie szczęście. To dar ;-))) Mądrze wybierać i dobrze z ludźmi żyć.

A teraz to, co lubię najbardziej.
Odkurzanie kolekcji butów i szoping pod nowe kolory firmowe! ;-)

Trzymajcie kciuki.
Ogłaszam powrót MOICH szpilek na korpowykładzinki! Ha!



poniedziałek, 14 września 2015

Sarny, kuny, mrówki i dzikie węże...

Po dwóch latach powinnam się już przyzwyczaić do życia na wsi, prawda?
No ale jakoś nie.

W tym miesiącu ekipa elektryków była u nas osiem razy. OSIEM. A wszystko przez to, że mamy fanaberię posiadać oświetlony ogród. Względy estetyczne oczywiście też mają znaczenie, ale bardziej chodziło o to, żeby nie było tak cholernie ciemno dookoła chałupy, bo światło gwiazd i księżyca jest bardzo romantyczne, ale na grzyba się przydaje, gdy próbujesz dotrzeć z podjazdu do drzwi wejściowych. Przez trawnik. Poorany przez krety i lisy...
Także strzeliliśmy sobie w ogrodzie lampy. Dużo lamp. Kwestię ceny za instalację tej przyjemności pominę milczeniem, ale można za to kupić więcej par butów, niż zmieściłoby mi się w garderobie ;)
Lampy niestety odkąd są, to w zasadzie nie działają. Znaczy działają jakieś dwa-trzy dni od wizyty elektryków, a następnie przestają. Bo gdyż. Uwaga wyliczam:
- kable do lamp zostają wykopane z ziemi i wyciągnięte (zębami!) z gniazdek (bóg jeśli istnieje, raczy wiedzieć przez kogo)
- lampy są "trącone" kopytkiem sarnim, przez co szkło pęka, woda leje się do środka, zwarcie, ciach - nie działa
- lampy są zasrane przez ptaki - a wygląda to tak, jakby całe stado ptaków, po kolei, srało na jedną wybraną lampę podświetlającą drzewo przez dwa tygodnie. w końcu odchody przeżerają najsłabszy punkt taśmy izolacyjnej, zwarcie, ciach - nie działa
- kable do lamp są regularnie przegryzane! przez kogo kurna?!? lisy? wilki? wilkołaki?
Ale ostatnio atak przyszedł ze strony mrówek. Otóż uznały, że wnętrze małych lampek stojących pod krzakami, to idealna miejscówka na spichlerze, czy inną mrówczą porodówkę. Jak już udało się panom elektrykom ustalić obecną przyczynę zwarcia, to się okazało, że w zasadzie każda z lamp jest już zaanektowana przez mrówki... I weź im teraz tłumacz, żeby tam więcej nie właziły...

W ogrodzie całkiem niedawno objawiły się też zające. Nawet się na początku ucieszyłam, ale gdy tylko doświadczenie doszło do głosu, czekałam na zajęczy cios. I otóż. Nie wiem ile komnat liczy zajęcza nora, ale drzwi, czyli dziur po kolano, ma pierdyliard!!! I zasadniczo spoko, tylko w piłkę grać się nie da, bo oboje z Decybelem się zapadamy i istnieje ryzyko zgubienia zębów. Mleczniaki trzeba by było opłakać i tyle, ale moje są okupione bólem aparatu, więc doprawdy - NIE.

A kuna? Myślicie, że poprzestała na uwaleniu błockiem elewacji? Otóż nie. Przekopała i pogryzła w pioruny ocieplenie dachu. Kosztów naprawy niestety pokryć nie chciała... A dodatkowo uwzięła się na mój samochód i spod maski sobie to wygłuszające coś postanowiła pożyczyć na wieczne nieoddanie. Serwis wycenił wymianę podbitki na 1007 złotych. Tysiąc za materiał i wymianę, siedem za kostkę toaletową, którą mi tam bezpiecznie mogą zainstalować, a która zapachem ma niby dziadówę włochatą odstraszyć...

I tak ciągle, bez końca coś.
I codziennie się stąd wyprowadzam.
A potem przychodzi zachód słońca, kieliszek wina i mogłabym z zającami, kunami i nawet niedźwiedziami startować do walca :-)
Bo jest naprawdę bosko...


















środa, 9 września 2015

Bajki (nie) dla dzieci

Moje dziecko co wieczór domaga się opowiedzenia bajki. Lub lepiej siedemnastu.

Przerabialiśmy już bajkę na temat wyższości sałaty i wody nad czekoladą i winem.
Wczoraj nawet pokusiłam się o bajkę o tym, że polityką zajmują się ludzie, którym dobro innych leży na sercu. Dzisiaj chyba opowiem mu, że warto płacić składki na ZUS, bo przecież na starość każdy chce mieć godną emeryturę...

Co by tam jeszcze?
Podpowiedzcie proszę, bo już widzę, że zaraz zacznę powtarzać błędy moich rodziców...
Tata zawsze opowiadał mi bajki z tak zwanej dupy. Jak to wilk jechał tramwajem, a porucznik zając go poszukiwał. Wilk dla niepoznaki chował uszy do kieszeni, a zając krzykiem i zębami jadowymi nadrabiał niski wzrost.
Było też o tym, jak całe stado owiec postanowiło zostać indywidualistami. Każda z nich na swój sposób kombinowała, jak być inną od pozostałych. No ale na koniec dnia wszystkie skończyły półłyse, miałcząco-szczekające i z kolczykami w dziwnych miejscach, pijące wyłącznie lemoniadę z ogórka. W zasadzie takie same w tej swojej inności. Najbardziej odróżniała się od nich owca, która akurat była na chorobowym i pozostała przy starym dobrym futrze, beczeniu i skubaniu trawy...
Nie wiem, co mi te bajki robiły z mózgu wtedy, ale wolałabym, żeby moje dziecko nie musiało się przez połowę dzieciństwa zastanawiać, jak ten wilk dawał radę schować uszy do kieszeni. Czy to uszy były zdejmowane, czy może płaszcz był specjalny i miał kieszenie na wysokości uszu... Tyle straconych lat ;)

Mama natomiast zasypiała nad czytaną nam książką mniej więcej na dwa zdania przed finalną sceną pocałunku i "żyli długo i szczęśliwie", więc z litości zostawiałyśmy ją śpiącą przy naszych łóżkach i męczyłyśmy o dokończenie czytania tatę.

Na starość odkryłam, że usypia mnie lepiej niż ciepłe mleko z wódką bajka opowiadana po niderlandzku. Bo mimo iż się staram, rozumiem tylko co dwudzieste słowo. Miś, zając, żabka. Zapalniczka. Miód, herbata. Pyszne. BUM! Haha. Żyli szczęśliwie. Wątroba.
Czy jakoś tak ;)
Mózg się wyłącza, nie walczy, zasypia. Polecam.


niedziela, 30 sierpnia 2015

Urodziny Decybela

Ponieważ nie jestem w ostatnim czasie w zbyt rozrywkowym nastroju, urodziny Brunona miały być raczej spokojne. Koleżanka Lokaleska z córką miały wpaść na tort i kawę. Taki był pierwotny plan.
Ale plany w moim wykonaniu nigdy się nie sprawdzają...

Pierwszą zmianą była srająca grypa, która uniemożliwiła zaplanowany wcześniej, a jakże, przyjazd mojej siostry z dzieciakami w tygodniu poprzedzającym urodziny. Więc plan został zmieniony, przyjechali w tygodniu urodzinowym. No i dobrze, więcej dzieciaków.

Siostra moja plan mój jednak zmodyfikowała z zaskoczenia. Zapraszając do mnie, do nas w odwiedziny nagle i dla mnie całkiem wtem, polsko-włoskich znajomych na kawę-po-drożną. Bo akurat przejeżdżali w okolicy. Co prawda bez tragarzy, ale za to z czwórką dzieci. Czwórką dzieci 4-języcznych! No skoro robisz imprezę dla dzieci, to chyba dodatkowa czwórka się zmieści...
Tak.
Na to wszystko, jakby było mi mało niezaplanowanych atrakcji, wkroczyła z niespodzianką rodzina Holendra. Znaczy się przyjechali na urodziny Brunona bez zapowiedzi i piśnięcia w temacie. Dwa dni jechali, musiałam im furtkę otworzyć...

Przypominam, że przygotowana byłam na JEDNO bonusowe dziecko i JEDNĄ kawę... ;)

O w dupę węża!
No więc zrobiłam sobie zdjęcie jak to kłębowisko węży demolowało mi dom. Tak ku pamięci i przestrodze, jeśli chciałabym kiedyś mieć DUŻĄ rodzinę.
Zrobiłam sobie też zdjęcie po tym, jak już wszyscy poszli, a ja zostałam z ostatnim łykiem szampana. Na wypadek, gdybym to pierwsze zdjęcie zgubiła, wyparła, albo by mi totalnie hormony mózg rozwaliły i z jakiegoś powodu uznałabym tę ilość dzieci za cudowne rozwiązanie. Ilość pustych butelek, brudnych talerzy, zeżartych przekąsek, ciasta, wypitej kawy, ogolonych kotów, rozjechanych rabatek z kwiatami, przedziurawionych basenów, urwanych huśtawek i wspomnienie po białych schodach i gładkich ścianach, powinno mnie otrzeźwić... Kiedyś-tam. Bo teraz to walczę, żeby ten obraz nie śnił mi się po nocach ;)

Oraz 4-języczne dzieci w ilości sztuk cztery, to jest kurde coś nieogarnialnego.
Zaczynają coś tłumaczyć mamie po polsku, kończą do ojca po włosku. Ale między sobą po niemiecku. A że akurat leci bajka po angielsku, to wiadomo, że czasami im się i na ten język przełączy... A że są w stadzie, to jedno zaczyna, inne kończy, trzecie zaprzecza, a czwarte odwraca kota ogonem. Dosłownie i w przenośni.
Nikt bez przygotowania bojowego nie jest w stanie nadążyć za takimi multijęzykowymi potworami. Prócz innych potworów rzecz jasna...

Kochane dzieci.
Jak śpią.
Albo mają żłobek z internatem.
Najlepiej w Szwajcarii... ;)

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Emigracja nie tylko wewnętrzna


Korzystając z okazji, że fabryka Holendra miała wakacyjną przerwę, pojechaliśmy na kilka dni do NL.
W teorii mieliśmy więcej czasu niż zwykle, bo odpadały spotkania biznesowe, ale w praktyce było jak zawsze - w zasadzie z nikim nie zdążyliśmy się spotkać, niczego szczególnego nie zrobiliśmy, a czas się rozmył w holenderskiej mżawce.
Oraz dwa dni w jedną stronę w samochodzie... Gdyby nie stoiska Nordsee na niemieckich autostradach, gdzie zaopatrywałam się w najlepsze kanapki z zimnymi śledziami, to bym chyba dostała odleżyn dupkensa. I zakwasów języka od marudzenia ;)

Z konkretów - pojechaliśmy na wybrzeże. Z jakiegoś powodu rodzina mojego Holendra nie poważa holenderskiego wybrzeża. Aaaale belgijskie, moim zdaniem niemal identyczne, jest absolutnie ukochane. Że niby ludzie są inni. Że klimat fajniejszy. Knajpy lepsze. No i frytki z majonezem. A nie, przepraszam - Majonezem. Belgijskim. Cytrynowym.
Przy okazji opowiedziałam Holendrom o polskim parawaningu. Twierdzą, że to jest dokładnie powód, dla którego unikają holenderskich plaż. No nie wiem, chyba jednak się nie zrozumieliśmy, albo źle oddałam skalę zjawiska, bo widziałam kilka holenderskich plaż i jakoś nie były podzielone na parcele... ;)
A w Belgii wygląda to tak:




Oraz mają tam biblioteki plażowe, czego nigdzie indziej na świecie nie widziałam. W hotelach tak, ale na plaży? Świetny pomysł!



A także plażowe place zabaw. Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę zwracała uwagę na takie rzeczy, ale teraz każde ułatwienie dla łaknących spokoju rodziców, wydaje mi się godne odnotowania :)



Przy okazji tego wyjazdu na własnej skórze odczułam, jak dziwnie jest być Polką w NL.
Ilekroć poznamy kogoś nowego, w okolicach newsa, że jestem z PL, pojawia się ten wielki uśmiech na twarzy rozmówców. Taki więcej rubaszny. Bo oni już wiedzą, co o mnie myśleć, do której przegródki mnie wrzucić. Polka. A następnie pada zdanie typu:
- Ooo, a tu koło nas mieszka Heniek stolarz / Marian mechanik / Wiesiek budowlaniec. Może zawołać? Chcesz? On też z Polski. Fajny gość! Koniecznie musisz go poznać...

Jest dla mnie niezwykłym, że mimo tego, że znają mojego Holendra, wiedzą czym się zajmuje, mimo że opowiadamy naszą historię, mimo że czasami nawet wyjdzie na jaw, że mam wykształcenie ponad podstawowe i że nie mieszkałam w Warszawie w przytułku, że miałam świetną pracę, mimo że nigdy nie jeździłam do fizycznej pracy do Niemiec, czy Holandii, to oni zawsze wrzucają mnie do tego samego worka, w którym siedzą te wszystkie Mietki i Gienki w śmiedzących busach, ze swoimi polskimi papierosami przywożonymi w kartonach, najtańszym piwem, siedemnastoma chłopa na jedną łazienkę i odsmażaną kaszanką z cebulą... :(

Ciekawe jest też to, że im to zupełnie nie robi różnicy, bo przecież to taki tolerancyjny naród i na wszystko mają wyjechane. Mnie jednak robi ogromną. Rasizm i podziały klasowe mam przecież we krwi. Polskiej krwi... ;)

Nie wiem, po kiego grzyba miałabym chcieć poznawać jakiegoś przypadkowego kolesia tylko dlatego, że ma taki sam paszport, jak mój. Że niby mam z nim sobie pogadać? Sprzedać mu newsy z kraju? Powspominać smak polskiego chleba i kiełbasy? A może dowiedzieć się od niego, jak mogę zdobyć pracę na zmywaku i ile wynosi obecnie stawka godzinowa?
Inna sprawa, że część z nich, tych budowlańców i mechaników, jest po filozofii, biologii, socjologii, czy matematyce i być może rozmowa z nimi rzeczywiście byłaby znacznie ciekawsza niż rozmowa z Holendrami, którzy jak tylko zdołają sobie przypomnieć, to zawsze wyskoczą z kilkoma słowami po polsku.
Zwykle zaczyna się od czegoś w stylu:
- NA ZDROWIE! - a później po angielsku dorzucają garść stereotypów: - piłaś już dzisiaj wódkę?
Następnie polsko-angielska konwersacja płynnie przechodzi w różne odcienie tego:
- LUBIĘ PIERDZIEĆ! - haha, rozumiesz?

Jest to chyba jedyny powód, dla którego emigracja do NL nie wydaje mi się IDEALNYM pomysłem. Jednak wciąż jest on najlepszy ze wszystkich obecnie dostępnych...

wtorek, 18 sierpnia 2015

Pomidorowa, czy kwiaty?

Miałam to szczęście, że do tej pory w zasadzie nie miałam kontaktu ze śmiercią, pogrzebami, żałobą, itd. Jakoś to mnie omijało, albo sprowadzało się do kilku pogrzebów dalszych członków rodziny. No i traumy - dotknij chociaż ręki cioci leżącej w trumnie, pożegnaj się.
Tym razem oczywiście wpadłam w sam środek oka cyklonu funeralnego. A "niespodzianek" było w bród...

Na przykład nigdy bym się nie spodziewała, że noc przed pogrzebem własnych rodziców spędzę na rosyjskim weselu otoczona Holendrami. No bo kto dopytuje przy rezerwacji hotelu, czy akurat nie organizują wesela? Pewnie wszyscy, ale nie ja. A sala restauracyjna jedna. A ściany pokoi nie były odpowiednio wyciszone. A Rosjanie lubią się bawić. A wódka głośno śpiewa.
Takie rzeczy to tylko u mnie jak sądzę... Nie ma bezpiecznej dawki środków nasennych, żeby zagłuszyć coś takiego.

Nie wpadłabym też na to, że kilka godzin po pogrzebie będę skakać na trampolinie. Z dzieckiem i psem rodziców. Przecież zawsze skakaliśmy, a 2-latek i pies boleśnie uzmysławiają, że życie toczy się dalej i pewnych rzeczy się po prostu nie negocjuje...

Z zaskoczeń mniej egzotycznych, bardzo ciekawe jest jak zachowali się Polacy, a jak Holendrzy.
Polacy w takich chwilach są praktyczni. Wszyscy mieli dobre rady - zabierzcie z domu wszystkie dokumenty, otwórzcie sejf, samochód na parking strzeżony, szukajcie testamentu, itd.
Ktoś przyniósł zupę, ktoś wyprowadzał psa, ktoś ogarnął dom, ktoś bawił się z Brunonem, ktoś nawet wyłowił rybki z oczka i przekazał sąsiadom... Piszę "ktoś", chociaż były to bardzo konkretne osoby, którym należy się podziękowanie, ale wielu rzeczy nie ogarniałam wtedy i naprawdę nie wiem komu na przykład oddać garnek... Nawet u mnie na wsi widziałam efekty tej praktycznej pomocy - sąsiad skosił mi trawnik :)
Na pogrzeb przyjechała rodzina, przyjaciele, znajomi... Nikogo nie widziałam, chociaż było ich tak wielu.

Holendrzy natomiast uwielbiają wysyłać kartki. Na każdą okazję. Z okazji urodzin dziecka dostaliśmy kilkaset kartek. Także od osób, o których nigdy nawet nie słyszałam... Tym razem było podobnie. Wszyscy, których poznałam wysłali nam kondolencje. Niektórzy przysłali nam do domu kwiaty. Najsmutniejsze kwiaty świata, nie mogłam na nie patrzeć...
Karki, SMSy, maile... Mega zaskakujące. Nawet od klientów firmy Holendra. Ze Szwecji, USA, Kanady, Francji, UK. Od ludzi znanych i potężnych i od pracowników firm sprzątających.
Mimo odległości, na pogrzebie stawiła się cała holenderska rodzina. Niektórzy przylecieli na kilka dni, żeby przynajmniej koło mnie być, żebym się w tym czasie przedpogrzebowym nie czuła samotna na moim śląskim wygnaniu. Inni spędzili dwa dni w samochodzie w jedną stronę i przyjechali na sam pogrzeb.
Ale to, co najbardziej chyba mnie zaskoczyło, wydarzyło się gdy kilka dni temu pojechaliśmy z Holendrem na szoping dla niego. Korzystając z okazji, że akurat byliśmy w NL. Bo tak, on nadal ubiera się tylko tam, w "swoim" sklepie, w którym mają "wszystko". Sklep nie jest nawet w miasteczku, z którego pochodzi Holender. Ot, dobry sklep z męskimi szmatami w dużym mieście. Byłam tam może z 5 razy, chociaż Holender oczywiście z milion...
Wchodzimy, a obsługa zastyga. Rzuca co robiła, przeprasza obsługiwanych klientów, podchodzi do nas i składa kondolencje. Ze łzami w oczach, szczerze pytali, czy daję sobie radę po tej niewyobrażalnej tragedii...
Zaniemówiłam.
Nie, nie daliśmy im znać o wypadku. Wieści same się rozniosły.

I tak oto kilku przestylizowanych holenderskich gejów opłakiwało moich rodziców pomiędzy Gucci, Tod's i Prada. A jest to ostatnia rzecz, jakiej się spodziewałam.

czwartek, 6 sierpnia 2015

Nie ma mnie

Są takie momenty w życiu, że wszystko wywala się do góry nogami. W locie rozpieprza się na milion kawałeczków, a potem spada.
Jak już wszystko spadnie i kurz się rozwieje, to można się przyglądać, czy z tej wywrotki wyszło większe gówno, czy może coś nowego, zaskakująco pożytecznego.
Takich rewolucji każdy ma w życiu pewnie kilka.
Ja ich miałam całkiem sporo i zwykle moje puzzle spadały dość miękko na stół i układały się po prostu w nową drogę życia.
Tym razem jak pieprznęło, to w zasadzie nadal nie wiem co zbierać.
Tym razem zaczęło się od tego, że mój facet przyszedł z pracy i oznajmił, że tak ładnie mi w czarnym i że powinnam częściej się tak ubierać. Mniej więcej w tym samym czasie moi rodzice zginęli w wypadku, o czym oczywiście oboje jeszcze nie wiedzieliśmy.

Kilka godzin później, nadal nieświadoma tego co się stało, zamieściłam w internecie lukrowane zdjęcie zachodu słońca, podpisałam że jest pięknie. Jeden z komentarzy: "nie chwal dnia przed zachodem słońca..."
Nie, nie twierdzę, że to były ZNAKI.
Twierdzę, że życie jest cholernie przewrotne, a los, jeśli by go uczłowieczyć, byłby największym cynikiem świata.

Zbieram się, sklejam za pomocą rodziny i przyjaciół, wychodzę powoli na słońce.
Ale myślę, że jeszcze nie dotarłam do dna, bo nie mam na to czasu...
Śmierć kończy wszystko dla umierającego. Dla tych co zostają, często jednak uruchamia wiele nieprawdopodobnie trudnych tematów. Tematów, które muszą być tu i teraz podjęte. Mimo pękającego serca, mimo miliona pytań, mimo wszystko...
Wrócę niedługo.
Wysyłajcie mi swoją dobrą energię, potrzebuję tego jak nigdy.
Dziękuję :-*

piątek, 3 lipca 2015

Kim zostanę, gdy będę duża?

...to znaczy większa, bo już od jakiegoś czasu małość mam za sobą ;)

Jak byłam dzieckiem, to zupełnie nie wiedziałam, kim chcę zostać. Ani piosenkarką, ani lekarką, ani sprzedawczynią warzyw, no nic mnie szczególnie nie pociągało. Chciałam być weterynarzem, ale mi przeszło, gdy dowiedziałam się, że prócz zabaw z małymi kotkami, trzeba jeszcze ratować półżywe zwierzęta ;)
Rodzice się szczególnie nie martwili o moją przyszłość nieznaną, mimo że stan ten utrzymywał się aż do wyboru studiów, bo kto by się przejmował młodszym dzieckiem. Młodsze dzieci nie są od martwienia się o, gdyż cały limit zamartwiania pochłaniają dzieci starsze ;) Studia więc wybrałam tak więcej z dupy, (ale przynajmniej na bardzo dobrej uczelni), w związku z tym studiowałam raczej bez przekonania. Niby to interesujące było, ale jednak ilość i głębokość przedmiotów politechnicznych była więcej irytująca, dla kogoś, kto nie zmierzał do celu, żeby zgarnąć worek złota czekający na końcu tęczy.
Na trzecim roku, całkiem przypadkiem, trafiła mi się bardzo przypadkowa praca. Ale że to była bardzo fajna korporacja (pozdrawiam Oracle ;)), fajni ludzie, fajny szef i fajne pieniądze, to zostałam tam całkiem przypadkiem dość długo.
Następna praca to kolejny przypadek, chociaż oczywiście każdy następny wynikał z poprzedniego - po technicznych studiach, techniczne korpo. Po przygodach z działką IT&T, firma telco, itd.
A teraz, dość przypadkowo, grasuję na Śląsku, zajmując się domo-korporacją i przypadkowymi dość zleceniami wykorzystującymi moje doświadczenie i wiedzę zawodową.
I tak od przypadku, do przypadku. Chociaż oczywiście jestem kowalem swojego losu. Tyle, że macham tym młotem dość chaotycznie jednak ;)

Jak ktoś mnie pyta, kim jestem z zawodu, to jest mi niezmiernie ciężko wytłumaczyć. Najłatwiej pokazać CV, albo opowiedzieć o projektach, które robię lub robiłam. Jestem głęboko przekonana, że moi rodzice nigdy nie byli w stanie zrozumieć, czym się zajmuję. Prócz zarabiania pieniędzy ;)

I był tutaj u mnie na wsi ostatnio znajomy Holendra z rodziną. Szef kuchni. Z powołania, doświadczenia i wykształcenia.
A że zawsze zazdrościłam ludziom, którzy mają konkretne zawody, to go szczegółowo wypytywałam o różne detale bycia uznanym szefem kuchni.
Otóż powiem Wam w skrócie, że nie jest różowo. Jeśli sądzicie, że bycie szefem kuchni, najlepiej z gwiazdką Michelin'a, to jest radość z przygotowywania potraw i patrzenie, jak ludzie się z błogością klepią po brzuszkach (względnie machają ręką koło ucha, jak Holendrzy) celem okazania aprobaty, że to duże napiwki i szacun na dzielni, to się grubo mylicie, jako i ja się myliłam.
Szef kuchni pracuje po 12-14h na dobę. Na stojąco. W 45-stopniowym upale. W piwnicy lub na zapleczu. Nie, nie gotuje tego, co lubi, tylko to, co jest w menu. ZAWSZE. Codziennie. Miesiącami to samo. Nie, nie doprawia potraw odrobinką tego i owego zgodnie z aktualną fantazją. Przecież to jest taśma, dania mają ściśle określone przepisy mierzone raczej w kilogramach, a nie w szczyptach. W kuchni nie liczy się finezja, tylko powtarzalność, sprawność i organizacja.
A na koniec, po ciężkim dniu gotowania, smażenia, kręcenia sosów, siekania i pieczenia, przychodzi 2-godzinny czas czyszczenia kuchni! Codziennie. Zawsze.
Balować z napiwków też się raczej za bardzo nie da, bo pieniądze, które zostawiasz kelnerce, są dzielone na całą obsługę. Na kelnerów, kucharzy, sprzątaczy, muzyków, obsługę techniczną. W średniej wielkości restauracji wychodzi tego 200-300 EUR na miesiąc. Wydajesz to na drinki z kolegami z pracy w weekend po wypłacie i nowy fartuch.
I jeśli gotowanie, a w zasadzie prowadzenie, zarządzanie kuchnią, nie jest twoją pasją, to bycie szefem kuchni jest przekleństwem.
Tak samo pewnie, jak bycie lekarzem, gdy nie kocha się słuchać ludzi i ich problemów.

Jak mądrze wybrać zajęcie na życie?
Czy idąc na studia, czyli w wieku niecałych 20 lat można wybrać na tyle dobrze, żeby to było aktualne na całe życie?

Ja od wielu lat lubię pisać, ale wiem, że tylko kilka osób w PL potrafi się utrzymać z pisania, więc nigdy nawet się nie skusiłam na szkolenie w tym temacie. Bardzo trudno mi sobie wyobrazić, że może to być moje podstawowe zajęcie, więc nie wiążę swojej przyszłości z tym tematem. Wszyscy moi poloniści mogą odetchnąć z ulgą ;)

Z drugiej strony, tylko ludzie z prawdziwą pasją osiągają sukces w danej dziedzinie...

piątek, 26 czerwca 2015

Koniec roku szkolnego

Jechałam dzisiaj z Decybelem do żłobka i mijałam po drodze kilka szkół. Oczywiście z okazji końca roku szkolnego, wszędzie dookoła dzieciaki i młodzież z kwiatami. Ubrana yyy... odświętnie. 
Moja pierwsza refleksja była taka, że właśnie po tym, jak się dzieć ubiera na taką okazję, można wiele powiedzieć o tym co ma w głowie. Albo jak bardzo rodzic nad nim trzyma łapę ;-)

I tak sobie myślałam, że czasy szkolne to wcale nie tak dawno temu były. Że przecież nic się nie zmieniło, że jestem tą samą jolką... Tyle, że no jasne, praca, kariera, ślub, rozwód, dziecko, jakiś kurwa Śląsk... ;-) trochę się uzbierało, ale przecież to ciągle ja! Ta sama, słowo! ;-)

Pamiętam swoje ostatnie zakończenie roku w LO, po klasie maturalnej. A muszę dodać, że z różnych względów kończyłam (choć nie zaczynałam) jedną z gorszych szkół w Wawie :-) Teraz wspominam to dobrze i traktuję jako genialną lekcję życia i współżycia z ludźmi spoza mojej bańki.
Wpadłam tam bez ostrzeżenia i przygotowania, ciach i nagle po mega wymagającej szkole z przerostem zasad nad treścią, trafiłam do szkoły, gdzie przyjmowano wszystkich. Co w efekcie dawało zbieraninę polepieńców, nieogarniaków, debili, odrzutów i niezorientowanych. Czułam się marginesem, ale wcale nie byłam jedyną jednostką w swojej szufladce :-)

Gangsterzy, narkotyki, ciąże, afery, margines, wszystkości. I ja. Odklejona od warszawskiej rzeczywistości, bo dopiero co przeflancowana z małego miasta z centralnej Polski.

I pamiętam, że na koniec tej farsy, tego czegoś, co miało mnie przygotować do studiów, ale przygotowywało do życia lepiej niż Batory, czy Staszic, na koniec roku w klasie maturalnej założyłam przewrotnie czarną bluzkę i białą spódnicę.
Już nie jechałam 2.5h autobusem w jedną stronę. Miałam już prawko.
Już nie obawiałam się, że znów mi wybiją szybę i ukradną radio na parkingu pod szkołą. Miałam już sztamę z kumplami upłynniającymi radia...

I wtedy, na apelu, dostałam od dyrektora szkoły nagrodę specjalną. Srebrny zegarek. Brzydki jak noc, ale nigdy go nie wyrzucę. Bo nagroda była za wkład w socjalizację trudnej młodzieży.
Nic tak nie rozmiękcza kolan i serca, jak cała gimnastyczna skandująca twoje imię i wariacko klasząca (jak) na prochach ;-)