czwartek, 22 maja 2014

Dzieci są podłe

Zupełnie nie wiem, dlaczego mówi się, że dzieci są niewinne, dobre. Przecież to są wilki w owczych skórach! Nawet jeśli są to chwilowo bezzębne wilki.
Dlaczegóż?
Otóż:
- Wstają o zupełnie nieludzkiej godzinie. 5 rano? Proszę bardzo! Oczy jak pięć złotych, gotowość do zabawy i skakania po rodzicach. Tłuczenia ich po głowie butelką, wkładania paluchów do oczu, gryzienia nosa... Słowem - potwór się obudził, nie śpisz i ty.
I oczywiście możesz się łudzić, że zdrzemniesz się razem z potworem w ciągu dnia. Ale potwór idzie spać koło południa, więc jesteś już po piątej kawie, bo jakoś sobie trzeba radzić z opadającymi powiekami i durnymi, nudnymi codziennymi obowiązkami związanymi z obsługą dziecka... 
Więc dzieciak do łóżka, a ty zamiast spać i zbierać siły na drugą rundę starcia z potworem, walczysz z narastającymi mdłościami, bo kto to słyszał pić tyle kawy...

- Drą ryja, albo marudzą non stop. Niby jeszcze nie mówią, ale to im w niczym nie przeszkadza. Ciągle je słychać... A rozmowa z innymi dorosłymi? Zapomnij. Im głośniej mówisz, tym niemowlak głośniej gaworzy. Marzeniem każdego rodzica jest wbudowana w dziecko funkcja mute. Albo pauza...
Ale jak jest cicho, to jeszcze gorzej. Wiadomo, że coś majstruje. Goli kota, zjada naszyjnik, wycina wzorki w firankach, albo w najlepszym razie żuje wyschniętą ptasią kupę, którą znalazł przyklejoną do któregoś buta...
Moje dziecko zagryzło mi ostatnio cały kosz pomidorów. Lubi pomodory, znalazł cały kosz, spróbował każdego. Cholerny koneser... Podłoga i ubranie jak po świniobiciu... :-/

- A obrzygi? 
Co jadło ostatnio moje dziecko? Banana, wafelka i popiło mlekiem. W dodatku było to dwie godziny temu, więc teren czysty - mogę założyć białą sukienkę na kolację w knajpie. Ale. Gdy tylko usiądziesz przy stoliku, dziecku się nagle odbija i co? Wymiotuje na ciebie arbuzem/pomidorem/jagodami, albo co tam jadło brudzącego przez ostatnie dwa tygodnie. Słowo daję, one mają osobny żołądek na złośliwe obrzygi...
I pacz pan, jakoś mu się to nie zdarza, gdy jestem w ciemnym stroju ogrodowym, ciekawostka, nie?

- Kupsztale to podobna kategoria. Zawsze po zmianie pieluchy... Jakieś 3,5 minuty po zmianie pieluchy. Akurat zdążysz gada ubrać, ogarnąć teren po bitwie związanej z przewijaniem, obmyjesz twarz z potu i resztek moczu dziecka i co? Wystrzały armatnie i słodkie dzieciątko umazane jest na brązowo od pasa w górę. Jak one to robią nie mam bladego pojęcia, bo sposób w jaki się brudzą przeczy prawom grawitacji...
Do zmiany jest wszystko, ciuchy, pielucha, twoje ubranie... Nawet powietrze w pomieszczeniu, w którym akurat jesteście.

- Nie zapominajmy o drobnych rzeczach. Dzieciak uwielbia kocie piłeczki, bo dzwonią, są małe i lekkie. Ok. Kupujesz identyczne. Tylko nowe, czyste, odkłaczone. Nigdy nawet na nie nie spojrzy... I to może nie jest złośliwość?
Albo wysępi od innego dziecka wafelka/owoc/chrupki. Zażera się, jakby był głodzony, jakby nigdy niczego prócz wody i suchego chleba nie jadł. Spoko, pytasz o nazwę, producenta, robisz zdjęcie opakowania. W poszukiwaniach ukochanego produktu dziecka, jedziesz na drugi koniec miasta, albo kupujesz przez internet. Kontener, bo przecież tak mu smakowało. Noooo... A potem sama ten kontener wafelków przez rok zjadasz, bo przecież nie wyrzucisz, a bachor, o przepraszam - Kochana Niewinna Perełka, nawet kijem nie chce ich tknąć.
Każda kałuża, rzeka, jezioro są powodem nieprawdopodobnej ekscytacji? Ależ oczywiście, kupimy basen! Trawa pod nim zgnije, upieprzysz się walcząc z glonami i wpadającymi do środka robalami, a mały miłośnik wody nawet palca nie zanurzy, bo jak się okaże zaraz po rozstawieniu sprzętu - kąpiel w basenie wywołuje jedynie niepohamowany niczym ryk i łzotok...


Niewinne, maleńkie istotki.
Terroryści, dyktatorzy, autoratywne potwory!!! :-)

czwartek, 15 maja 2014

Gwiazdek zbrukanie

Wybraliśmy się z Holendrem na mini wakacje. Odchamić się w wielkim świecie. Z błocka naszego słodkiego, wiejskiego, śląskiego się otrząsnąć. Padło na Austrię, a w zasadzie pogranicze Austrii, Włoszkolandii i Slowenii.
Ponieważ wyjazd organizował Holender, to nie wynajął pokoi od Frau Teresa, tylko szarpnął się na hotel ą ę. Bo o odrobinę luksusu na tych mini wakacjach nam przecież chodziło.
No i bosko.
Hotel trzyma poziom - na podziemnym parkingu gra muzyka klasyczna, w pokoju czekał na nas malutki szlafroczek i kosmetyki dla niemowląt, a karta win jest grubości Panoramy Firm, czy innej cegły.
Wspaniale, prawda?
Nieprawda.
Znaczy prawda, ale nie cała prawda.
Bo gdyż:
Zmęczeni podróżą i głodni jak wilki poprosiliśmy o rezerwację stolika w hotelowej restauracji. O umówionej porze stolik oczywiście czekał. Czworo kelnerów również. I dwa głodne żołądki. Oraz znudzone podróżą i pełne energii dziecko...
I cyrk się zaczął.
Kelnerzy dosuwali krzesła, machali kartami, dolewali wody ilekroć zanurzyliśmy usta. Młody miał swoje krzesełko i pełną zastawę. Z metalu, bo jak sądzę chodziło o naczynia nietłukące. Podejrzewam srebro.
Poprosiłam o słomkę... Przyniesiono mu ją na wielkiej tacy i małej czerwonej poduszeczce. Jakby to było berło lub chociażby klejnoty rodowe... Masakra!!!
Znaczy bosko, ale po 10 minutach trzymania fasonu, młody zaczął uprawiać siorbanie i rozbryzgi wodne. A następnie szczekać...
Ja w swoich niebotycznych szpilkach zęby sobie wybijałam wstając co chwilę ze swojego miejsca i biegnąc do młodego, żeby mu coś podać, gdyż stół był wielkości karuzeli... A ilekroć wstawałam, jeden z kelnerów zmieniał mi chusteczkę na nową. Źle ją odkładałam, czy jak?!?
No i ta pieprzona słomka. Wiecie, że donosili nową z takimi samymi honorami ilekroć Brunon upuścił ją na podłogę? Czyli jakieś 427 razy??? Szfaaaak...
Byłam mokra jak mysz i zmęczona jak koń po westernie całym tym fafarowaniem, a nie podano nawet jeszcze przystawek...
I wtedy mnie olśniło - heloł, nie po to płacimy grube eurasy, żeby tak się męczyć. Niech raczej hotel pomęczy się nami! ;-)
Młodemu poluzowałam warkoczyk i ruszył na podłogę obgryzać buty starym Niemcom. Ja wzięłam 17 dolewek wina, tj. po każdym zrobionym łyku i zaczęło być lepiej.
Jak wychodziliśmy, to w zasadzie byliśmy kumplami z obsługą i obślinionymi (na własne życzenie) Niemcami. Ale i tak - podróżując z niemowlakiem tylko McDonald's albo room service ;-)

niedziela, 11 maja 2014

Dzień matki

Bycie rodziną multi-kulti ma masę minusów. Gdy się kłócisz w języku nieojczystym zawsze w najmniej odpowiednim momencie zabraknie ci słowa. Podróżowanie dookoła świąteczne jest podwójnie upierdliwe, bo prócz dwóch rodzin, trzeba zaliczyć dwa kraje. Po pewnym czasie oba kraje i kultury cię wkurzają ze swoją polityką i zasadami. I przestajesz być fanem czosnku typowego dla PL, ale nadal nie możesz patrzeć na mięsny mus w panierce typowy dla Holandii. Słowem - większe gówno zawieszone gdzieś pomiędzy dwoma rzeczywistościami.

Ale są też dobre strony.

Dzień matki zamierzam obchodzić dwa razy! 
Dzisiaj za umowne kieszonkowe mojego synalka kupiłam sobie biżuterię i buty :-) Gdyż dzisiaj, w drugą niedzielę maja, w NL obchodzą to święto.
A za dwa tygodnie po polsku - goździk i rajstopy :-)

Mam tylko nadzieję, że dzień dziecka jest tego samego dnia w obu krajach :-)


piątek, 9 maja 2014

dziecko + alkohol = pożar

Czy jakoś tak.

Przy dziecku pić nie wypada. Że niby.
Może i nie wypada, ale się nie da nie pić, jeśli się generalnie pija. Bo grill, bo kieliszek wina do obiadu w knajpie, bo zimne małe piwko w słoneczną sobotę na tarasie, bo wieczorna wizyta znajomych... A gówniarz jak ten rzep - zawsze wisi gdzieś w okolicach matki/ojca i szybko przyswaja, że te małe zielone butelki to musi być coś fajnego. A już z pewnością te takie ładne przezroczyste cosie co robią 'brzdęk' i w których zwykle jest czerwony napój, muszą być wyśmienite do zabawy.

Oczywiście ze względów bezpieczeństwa i z okazji posiadania rozumu, nie powinno się korzystać z uroków resetu alkoholowego, gdy się jest opiekunem decybela. Bo zawsze jest szansa, że trzeba będzie jechać do szpitala z dzieckiem lub obdartym ze skóry kotem. No i gówniarze stają się nie do ogarnięcia po którymś tam wyluzowującym piwku - biegajo za szybko i porozumiewajo się zdecydowanie za głośno.

To wszystko oczywiste oczywistości. Ale od niedawna znam też bardzo praktyczny powód, by nie mieszać dziecka z alkoholem, nawet w bezpiecznych warunkach, tzn. z piciem po zerwaniu się z opiekuńczej smyczy i przekazaniu decybela tatusiowi.
Bo nawet najfajniejsza impreza nie jest warta kaca połączonego z dzieckiem.
Reeety, to jest absolutnie nie do zniesienia!
Rozmaśliny w pieluszce kupsztal powoduje odruch wymiotny nawet bez zatrutego alkoholem żołądka, a na kacu po prostu nie jesteś w stanie znieść widoku i zapachu... Do tego ciągłe wspinanie się po twoim zmasakrowanym i pragnącym snu ciele, skakanie po brzuchu, ciągnięcie za włosy... Piski, tuptanie, ucieczki, wszystkie normalne zachowania dziecka przekształcają zwyczajnego kaca w piekło na ziemi...

I ja już długo nie tknę alkoholu w ilości zagrażającej kacem, jestem tego pewna. A naprawdę trudno mnie do niego zniechęcić ;-)
A skoro tak, to sugeruję zastosować terapię kaco-dzieciową na wszystkich chorych na chorobę alkoholową. Ręczę, że będzie bardziej skuteczna niż zaszywanie się :-)

Wasze zdrowie! :-)

wtorek, 6 maja 2014

Chrzest TIRa

Moje dziecko nieślubne nie jest ochrzczone. W razie gdyby odwaliło kitę, Nieskończenie Dobry Bóg i Klucznik Piotr sprawdzą mu legitymację przy wejściu do bram nieba i ześlą wprost do piekła. Tam pewnie będzie pracował przy nakładaniu węgla pod kotły taką małą dziecięcą łopatką. Bo do lania gorącej oliwy są włosi i południowcy, a on przecież ze Śląska jest.

Ale temat chrzcin i tak nas dopadł.

Holender z okazji prowadzenia firmy produkcyjnej ma do czynienia z TIRami. A traf chciał, że z jakiegoś biznesowego powodu właśnie nabył TIRa wraz z kierowcą. TIR jak TIR, ma jeździć. Kierowca jak kierowca - ma bezpiecznie prowadzić. Razem mają transportować towar i powodować korki na niemieckich autostradach oraz koleiny na polskich drogach. Prosta sprawa.
Ale okazuje się, że w każdym temacie potrzeba odrobiny magii, duchowości, zabobonów, czy religii.
Bo jak się dowiedzieliśmy zakupiony TIR musi przejść rebranding. Że teraz to pod banderą innej firmy będzie jeździć. I że obok tabliczki z imieniem Józek musi być tabliczka z nazwą firmy Holendra. 
No ok, skoro tak sobie kierowca życzy. A życzy sobie, bo inaczej to nie po TIRowemu, wbrew kodeksowi dobrych praktyk TIRowych.
Poza tabliczką firmową jest jeszcze coś - mówi nam szeptem nowy kierowca. Chrzest jest potrzebny.

Oczami wyobraźni widziałam już księdza i TIRowców w klapkach na mszy w intencji TIRa. 
No ale nie. 
Nie chodziło też o rozbicie szampana przez matkę chrzestną o burtę, znaczy się zderzak. A szkoda, bo miałabym wreszcie okazję wyjąć z garderoby kiecę i szpile. W pierwsze się nie zmieścić, a drugie ubłocić zanim bym doszła do samochodu...

- Szefowo, imię temu TIRu potrzebne! I jo żech pomyśloł, że może by się pani zgodziła, żeby imieniem dziecka szefostwa go nazwać.

Co się miałam nie zgodzić.
Butelka wódki i chrzciny z głowy :-)