piątek, 26 czerwca 2015

Koniec roku szkolnego

Jechałam dzisiaj z Decybelem do żłobka i mijałam po drodze kilka szkół. Oczywiście z okazji końca roku szkolnego, wszędzie dookoła dzieciaki i młodzież z kwiatami. Ubrana yyy... odświętnie. 
Moja pierwsza refleksja była taka, że właśnie po tym, jak się dzieć ubiera na taką okazję, można wiele powiedzieć o tym co ma w głowie. Albo jak bardzo rodzic nad nim trzyma łapę ;-)

I tak sobie myślałam, że czasy szkolne to wcale nie tak dawno temu były. Że przecież nic się nie zmieniło, że jestem tą samą jolką... Tyle, że no jasne, praca, kariera, ślub, rozwód, dziecko, jakiś kurwa Śląsk... ;-) trochę się uzbierało, ale przecież to ciągle ja! Ta sama, słowo! ;-)

Pamiętam swoje ostatnie zakończenie roku w LO, po klasie maturalnej. A muszę dodać, że z różnych względów kończyłam (choć nie zaczynałam) jedną z gorszych szkół w Wawie :-) Teraz wspominam to dobrze i traktuję jako genialną lekcję życia i współżycia z ludźmi spoza mojej bańki.
Wpadłam tam bez ostrzeżenia i przygotowania, ciach i nagle po mega wymagającej szkole z przerostem zasad nad treścią, trafiłam do szkoły, gdzie przyjmowano wszystkich. Co w efekcie dawało zbieraninę polepieńców, nieogarniaków, debili, odrzutów i niezorientowanych. Czułam się marginesem, ale wcale nie byłam jedyną jednostką w swojej szufladce :-)

Gangsterzy, narkotyki, ciąże, afery, margines, wszystkości. I ja. Odklejona od warszawskiej rzeczywistości, bo dopiero co przeflancowana z małego miasta z centralnej Polski.

I pamiętam, że na koniec tej farsy, tego czegoś, co miało mnie przygotować do studiów, ale przygotowywało do życia lepiej niż Batory, czy Staszic, na koniec roku w klasie maturalnej założyłam przewrotnie czarną bluzkę i białą spódnicę.
Już nie jechałam 2.5h autobusem w jedną stronę. Miałam już prawko.
Już nie obawiałam się, że znów mi wybiją szybę i ukradną radio na parkingu pod szkołą. Miałam już sztamę z kumplami upłynniającymi radia...

I wtedy, na apelu, dostałam od dyrektora szkoły nagrodę specjalną. Srebrny zegarek. Brzydki jak noc, ale nigdy go nie wyrzucę. Bo nagroda była za wkład w socjalizację trudnej młodzieży.
Nic tak nie rozmiękcza kolan i serca, jak cała gimnastyczna skandująca twoje imię i wariacko klasząca (jak) na prochach ;-)

czwartek, 18 czerwca 2015

Tajniki kuchni holenderskiej

Coś takiego, jak "kuchnia holenderska" moim zdaniem nie istnieje. Myślę o odpowiedniku kuni francuskiej, włoskiej, czy tajskiej.
Holendrzy nie mają swojego stylu gotowania.
Zanim zgłębiłam temat poprzez obcowanie z Holendrem na niderlandzkiej ziemi, wyobrażałam sobie, że oni na okrągło żrą rybska i popijają je niezliczonymi gatunkami wyśmienitego piwa.
Otóż nie.
Gotują naprawdę płasko i nudno. Z półproduktów, albo po prostu podgrzewają gotowe sosy, otwierają pojemniki z sałatkami, a na imprezy zamawiają catering.

Domowy obiad to rozgotowane na papki warzywa plus kawał mięsa przygotowany w hipermarkecie. Czasami jakaś gotowa sałatka rybno-morska. Piwo najchętniej belgijskie, a w ogóle to liczy się tylko wino. Francuskie.

Owszem, zajadają się frytami z majonezem i czymś, co jest jakby hod-dogiem, czyli najgorszym zmielonym mięsem usmażonym na głębokim oleju. W panierce. Panierka ważna rzecz. Podanym w bułce i frytkami.
Są jeszcze krokiety. Ale nie takie nasze krokiety - z trzech rodzajów mięsa, zawijane w domowe naleśniczki. Nie. Krokiety są nadziewane, hmmm..., takim jakby musem z mięsa. Przy czym w strukturze i w smaku jest to podobne całkiem do niczego i mniej więcej tak smakuje. Ale jest w panierce. I smażone na głębokim tłuszczu. Więc mniam. Holenderskie mniam, bo mnie na ten przykład wykręca...
Jedyne krokiety, które mi tam smakowały zawierały w środku homara i zdecydowanie nie można było ich nazwać przekąską, ani śmieciowym, tanim żarciem ;)

Kilka razy prosiłam Holendra, żeby mnie zabrał do typowej holenderskiej knajpy. Teraz już jestem mądrzejsza, ale zanim doszłam do tego etapu, byliśmy w restauracji chińskiej (no co, to typowe miejsce na niedzielny obiad w Holandii!), indonezyjskiej (ej, to stamtąd przywoziliśmy niewolników i najlepsze przyprawy, to jest nasze dziedzictwo!), w kanapkowni i kilku snack barach, gdzie serwowano fryty i smażone mięso w różnych kształtach, ale tym samym gumowo-chrupiącym smaku.
Raz jeden był z siebie niezwykle dumny, gdyż wpadł na pomysł, że zabierze mnie tam, gdzie Holendrzy od małego przychodzą całymi rodzinami, wszystkim smakuje i generalnie tak, to jest TYPOWE holenderskie jedzenie.
NALEŚNIKARNIA.
No ale spoko, przecież naleśnik przyjmie wszystko, może poznam jakieś wyjątkowe smaki tej ziemi.
Otóż nie.
Naleśniki były ze wszystkim, ale menu w zasadzie przypominało menu pizzerii, plus kilka słodkich pozycji. Oczywista oczywistość.
Same naleśniki są jednak inne od naszych. Takie jakby bardziej puchate i sztywne.
Matka Holendra, również zakochana w naleśnikach, jak każdy obywatel tego kraju, je wytrawne naleśniki przegryzając do nich imbir. Nie ogarniam, ale podobnież nie jest odosobniona w swoim upodobaniu :)

I któregoś razu, jako poszukiwaczka prawdziwych smaków niderlandzkich, dostałam paczkę żywieniową. Były w niej różne różności - makaron z serem i mini pizze oraz puszka coli i sos pomidorowy. Oraz kilkanaście paczek przesłodkości (Holendrzy mają słodycze duuużo słodsze niż nasze, co odkryte zostało przede mną niedawno, gdyż sama za słodyczami nie przepadam i raczej nie próbowałam). W paczce było też pudełko z napisem NALEŚNIKI.

I dzisiaj nastał ten dzień, że naszła mnie ochota na naleśniki. Ok, spróbujemy tych holenderskich.
Instrukcja polegała na tym, że trzeba zawartość torebki rozmieszać z mlekiem i jajkami i doprawić do smaku solą i cukrem.
Natomiast holendrzy zawarli to w 40 zdaniach, a google translate mi się zapalił pod palcami ;)
Jak dodałam jajka, mleko, sól i cukier, to się głęboko zastanowiłam nad genialną myślą marketingową producenta. Przecież oto sprzedał komuś czystą mąkę w ładnym opakowaniu głoszącym NALEŚNIKI... Ceny nie ma, ale obstawiałabym minimum z 5 eurasków. No dobra, może i była tam szczypta proszku do pieczenia, bo rzeczywiście wyszły ciut bardziej puchate od naszych, ale kuuuurcze, naprawdę?!? Złoty interes :)
W Polsce by chyba nie siadło, co? Świadomość kulinarną mamy chyba wyższą niż oni. Naleśników z pudełka (jeszcze) nie jadamy.

Tylko dlaczego, jako naród, jesteśmy dużo bardziej otyli, schorowani i wkurzeni..? Hmmm...

czwartek, 11 czerwca 2015

Kill 'em all

Jak te dwa lata temu kupowaliśmy dom, to cieszyłam się, że jest duży ogród. Że będzie gdzie dziecko i koty wypasać.
Potem, jak już khem, wspominałam, okazało się to nie być takim różowym punktem programu. Srające sarny, które zżerały mi rośliny wymusiły postawienie płotu, krety przekopują mi trawnik w szerz i wzdłuż, a rośliny rosną jak wściekłe i większość należałoby przesadzić, albo przerobić na deski, ale przecież nie mam sumienia, narzędzi, ani umiejętności.
No i chwasty.
Mam jakieś takie mleczowate. Nienawidzę sukinkotów. Bo próbowałam sobie wmówić, że wali mnie, czy chodzę po trawie, czy po innym zielsku. Zielone jest zielone. Ale to nie jest prawda. Bo te chwaściory w ciągu kilku dni od koszenia, wypuszczają takie wysokie, twarde słupki, na których rozwija się żółty kwiat. Kosiarka tego nie bierze... Jedyna opcja - wyrwać ręcznie. Z korzeniem. A korzeń głęboki jak chrzan... I nie da się chamów pozbyć inaczej niż manewrując nożem w ziemi. I se je w okolicach tarasu usuwałam, nożykiem, hobbystycznie, a one odrastały.
No i miarka się przebrała.
Postanowiłam potraktować je chemicznie. Zabić. Zatruć. Wytłuc.
Włączyła mi się furia stopień siedemnasty. Widzę na zielono i jestem żądna zielonej krwi żółtokwiatych chamów!

Kupiłam preparat.
Ulotka dłuższa niż przy pigułkach anty. Maczkiem.
Ale się nie poddam przecież.
Drinka sobie wzięłam i czytałam w ogrodzie. Na oczach chwastów. Niech kurna wiedzą, że to nie przelewki... Czytałam na głos, żeby im w pięty poszło. W korzenie. Widziałam, że niektóre mdlały, a panująca susza nie miała nic do tego.

Ok. Dobra. Po lekturze, zajęciach teoretycznych, wykładzie akademickim, trzeba się brać do działania.
Ile czego z czym pomieszać i jak tym zaatakować rośliny. Ale tak, żeby kurna bolało! Ha!
Dobrze, że skończyłam studia na politechnice, bo inaczej za cholerę bym nie zdołała obliczyć, ileż to preparatu na moją 5-litrową butlę do oprysków wlać muszę. Bo oczywiście, jakże przydatnie, na opakowaniu są dawki dla hektarów opryskiwanych powierzchni i zbiorniki liczone w setkach litrów. Tak... Przeciętny użytkownik 1,5-litrowej butelki z herbicydem ma w głowie hektary i dysponuje beczkowozem. Oczywiście. Idźcie się palnijcie w głowę matoły produkujące ten zabójczy syf. Albo zatrudnijcie marketingowca.
No ale spoko. Nie po to całki i inne przedziwności na analizie i algebrze przez lata spędzały mi sen z powiek, żeby prostej proporcji powierzchniowo-liniowej nie ogarnąć.
Uznałam, że jeden duży kapsel zabójczego koncentratu na 5 litrów wody, to będzie dobra dawka. Spieniło się, ale opary nie wyżarły mi oczu, więc wlałam jeszcze jedną nakrętkę.

Zaczęłam psikać.
Ha! Czułam się jak pogromca duchów, jak Eliminator Zła zesłany z Castoramy, jak Wymierzacz Trawnikowej Sprawiedliwości!
Gińcie chamy! W proch mi się obracać, raz raz!

A teraz o środkach ostrożności.
Przy opryskach należy nosić maseczkę. Rękawiczki. I gumowe buty. Wiadomo. Przecież to trucizna jest.
No...
Ale jak zobaczyłam, że roztwór mi nie rujnuje lakieru na paznokciach u nóg, bo przecież byłam w nibybutach tylko, to uznałam, że mieszanina nie może być aż tak toksyczna... Nic, co nie wchodzi w reakcję z lakierem do paznokci, nie może być zabójcze. A te, no, gumowce, czy też w wersji miejskiej Huntery za 500+ zł, wchodzą w grę wyłącznie w piątek na korpowykładzinkach. Gdy chcemy dać do zrozumienia, że zaraz po gongu spieprzamy na dziką prowincję. Bo to modne, albo przynajmniej maskuje brak jakiegokolwiek życia osobistego, zainteresowań, czy obowiązków poza korpo. Wiem, chodziłam ;-)
Rękawiczki nie wchodzą w grę, bo przecież nie mogę się opalić na budowlańca, prawda? No jak?!
Maseczki nie miałam, więc nawet sobie głowy nie zaprzątałam takimi pierdołami.

Wpadłam w szał psikania. Zabijania. Mordowania. Więcej, szybciej, mocniej...
Przy trzeciej butli oprysków wlałam koncentratu na oko. Tak z siedem razy więcej niż za pierwszym razem. A co.

Jak już wypsikałam wszystko, usiadłam zmordowana. Z mokrymi od trucizny stopami i odciskami na palcach od naciskania spustu wężyka sprejującego. Usiadłam, otarłam pot z czoła, otworzyłam piwo. Obejrzałam rozmiar dokonanego mordu...
Gińcie chuje, nie mam dla was litości. Powiedziałam im. A słońce wyjrzało i przygrzało w mokre od oprysków liście, którymi trucizna właśnie wnikała do środka roślin. Świat był po mojej stronie, ewidentnie.

W nocy miałam koszmary jednak.
Coś o gnijących stopach, coś o kwaśnych deszczach wyniszczających ludzkość. Coś o Krwawych Mścicielach zesłanych chyba z kosmosu, bo przecież nie z niebios.

Wstałam, zrobiłam sobie kawę i poszłam oglądać efekty swojej morderczej walki wczorajszej.
No.
Kwiczą z bólu. Zdychają, jak im życzyłam. Cały trawnik smutnych pokurczy.
Niby hura, ale jednak coś nie tak... Niby WRESZCIE, ale wiem, że jest haczyk, tyle że jeszcze niewidoczny... Stopy mam całe i nawet nie są czerwone. Trucizna ich nie ruszyła, pewnie dlatego, że nie produkują chlorofilu. To nie ten trop... Może ucierpiała też trawa, nie tylko chwasty? No nie wygląda...


A potem to do mnie dotarło.
Jak te wszystkie chwasty, co to je wczoraj w dziele zniszczenia potraktowałam psikaczem, zdechną na raz, to... Zostanie mi tak z siedemdziesiąt kępek trawy. Gdzieniegdzie. Co po wstawieniu do proporcji powierzchniowo-ilościowej, daje większe nic na metr kwadratowy...

I patrzę z okna jak umierają chwasty przeklęte. Jak zdycha zieloność mojego ogrodu... Jak oto rodzi się pustynia, którą sobie zafundowałam na własne życzenie i za własne pieniądze.
Mam ochotę na papierosa, chociaż przecież nie palę.
Kac po takim mordzie wymaga peta.

środa, 10 czerwca 2015

żale macierzyńskie

nie żałuję macierzyństwa.
nie żałuję, że zrezygnowałam z tzw. kariery.
nie żałuję swojego dawnego życia.

ale oczywiście żałuję kilku rzeczy...

żałuję na ten przykład, że nauczyłam swoje dziecko mówić "mama".
każda matka czeka na ten moment, gdy dziecko świadomie się do niej zwróci.
ja nawet nie wiem, kiedy to się stało, bo to wcale nie jest tak, że dziecko jest totalnym milczkiem, a potem nagle odzywa się czystym jak dzwon głosem: matka, gdzie moje mleko?
pomiędzy zmymłanym "maaaaa-aaaa", a "mammm" i "mama" wcale nie ma takiej wielkiej różnicy.
no ale nauczyłam gada, że reaguję na słowo "mama".

szybko okazało się, że "mama", jak to w życiu, jest używana do wszystkiego. jak się zburzy wieża z klocków MAMA, jak się rozleje sok MAMA, jak chce się jeść MAMA, jak się boi MAMA, jak bawi się z kotem i potrzebuje widowni MAMA, jak nie sięga MAMA, zbite kolano - MAMA, jak w nocy koszmar, to oczywiście MAMA!!!
a ojciec w tym czasie siedzi na kanapie i bawi się swoim telefonem, albo ostatecznie pije kawę na tarasie, bo chociaż dziecko potrafi powiedzieć "tata" w trzech językach, jakoś nigdy na ten genialny pomysł nie wpada...

a matki mają przesrane. bo nie ma matki, która na MAMA! nie staje na baczność w pełnej gotowości, no albo przynajmniej odwraca głowę i pomiędzy jedną, a drugą przełkniętą kurwą, marudzi coś o świętym spokoju, ale mimo wszystko wykonuje polecenia swojego małego szefa.

oraz nazywanie każdego faceta TATĄ jest absolutną normą, która jednak nadal generuje lekkie zażenowanie, zwłaszcza gdy wskazany palcem pan zaczyna się czerwienić...

jest jeszcze kilka innych rzeczy, których żałuję...
np. jestem sobie w stanie wyobrazić, że moje dziecko nie umie grać na flecie. grać, znaczy dmuchać z całych sił wydobywając z niego (i ze mnie) pisk. po co, się pytam PO KIEGO GRZYBA uczyłam go obsługi tego instrumentu?!?

albo po co uczyłam go, że różne luźne rzeczy chowa się do szafek?
teraz nie mogę kluczy, szklanki, kieliszka wina, butów, kanapki, niczego, zostawić na wierzchu. przejdzie obok i mi schowa. małe klejące łapki... a potem się zastanawiaj gdzie to jest, czy trwale zgubione, przepadłe, czy tylko schowane z pokrętną dziecięcą logiką...

nauczyłam go kopać w piłkę - teraz całe popołudnia muszę spędzać grając w piłkę, bo dziecku najlepiej się gra trzymając mnie za rękę...kolorowanki? oczywiście. stół, kanapa, ubranka, twarz, moje torebki... wszystko w uroczych mazajach mazakowych...
puzzle? uwielbia. patrzeć, jak ja układam, rozwalać i znów patrzeć.

nauka, powiadam Wam, jest mocno przereklamowana... i wszystko czego nauczysz swoje dziecko, obróci się przeciwko Tobie.