czwartek, 23 kwietnia 2015

Badanie krwi

Temat polskiej służby zdrowia wywołuje w Holendrze palpitacje serca. Ciągle mi powtarza, że jeśli się gdzieś rozmaśli na drzewie jakimś, czy autostradzie, to mam zebrać co zostało i wysłać do Holandii. Może TAMTEJSZYM lekarzom uda się go poskładać w całość...
Bo tutejsi to oczywiście więcej nie ten teges.

Na początku próbowałam tłumaczyć, że ok, w państwowym szpitalu w PL może nie jest tak znowu fajnie i kolorowo, ale zazwyczaj starają się, żeby pacjent przeżył i że polscy lekarze też mają sukcesy i że jak wiesz do kogo iść, to będziesz potraktowany po ludzku.
Ale wszystkie moje argumenty były zbijane jego jednym, koronnym - ale oni nie mówią po angielsku, nie dogadam się, nie chcę iść do lekarza, który mnie nie rozumie.

No i to jest prawda...

Początek mojej ciąży przerabialiśmy w najlepszym, a przynajmniej najdroższym prywatnym warszawskim szpitalu, gdzie lekarze młodzi, wykształceni, dobrze opłacani i generalnie jak nie tam powinni dobrze mówić po angielsku, to gdzie? Otóż chyba nigdzie, bo oni też niestety nie mówili. Znaczy pewnie piwo w barze na wakacjach zamówią, albo o warunkach pogodowych pogadać by mogli, ale już o objawach, albo o tym, czy płód rozwija się prawidłowo, to niekoniecznie.
Jasne, może mieliśmy pecha i generalnie jest lepiej, ale ponieważ lekarzy było kilku, śmiem twierdzić, że prócz "it's a boy!" to niestety niewiele byli w stanie przekazać w języku lengłydż.

No a zaistniała potrzeba zbadania krwi holenderskiej.
On jedzie do Holandii. Spakowany już.
Nikt, z kim nie może się dogadać, nie będzie mu przecież w żyłach grzebać...
Jedzie. Do Niderlandów.
Ostatecznie do Czech. W Pradze przecież musi być jakiś DOBRY szpital.
Po kilku barankach w ścianę udało mi się go przekonać, że jak pójdziemy do prywatnej lecznicy w naszym mieście, to igły na bank będą nowe, a w kolejce do gabinetu nie będzie ludzi z kozami i kurami w koszykach. A za kasę zaoszczędzoną na benzynie, będzie mógł sobie kupić extra parę butów przecież... ;)

Poszliśmy.
Nie było kolejki. Nie było kóz.
Była bardzo miła pani pielęgniarka / doktor? Sama nie wiem. Przefajna.

- Ten oto pan chciałby oddać krew do badania, ale ponieważ nie mówi dobrze po polsku, czy ja także mogłabym wejść i tłumaczyć?
- A tak, oczywiście. Nie on pierwszy nietutejszy.
- O, naprawdę?
- Tak, tak... zdarzają się cudzoziemcy. Zwykle nie ma problemów... Tylko z Czarnymi, to wie pani... Eh.

No nie, nie wiem. Włos mi się zjeżył, ale przecież nie będę robiła scen. Se ma poglądy z dupy koziej (tej z kolejki), to se ma. Nie będę jej przecież pouczać, a już szczególnie zanim pobierze krew.

- A pan z jakiego kraju do nas przyjechał?
- Jestem Holender! Niebieska krew! - zażartował Holender.
- Oj chyba bardziej pomarańczowa.
- Tak! Oranje!
- Ale skórę ma pan wyjątkowo jasną, wszystkie żyły ładnie widać... Bo z tymi Czarnymi, to masakra. Nigdy nie wiem, w co się wbijam...

:)

Holender wybiegł jak na skrzydłach, w podskokach. Przeżył oddawanie krwi w Polsce, dzikim kraju wschodniej Europy ;)
- Wow, nic nie czułem, nic! I widziałeś ile to wszystko kosztowało? NIC! I wyniki będą już dzisiaj... WOW!

Następny krok - namówić Holendra na polskiego stomatologa!

Do fryzjera przekonywałam go z pół roku, ale był już nawet raz czy dwa beze mnie :) Takie drobne sukcesy, a cieszą. Z cudzoziemcem to czasami jak z 5-latkiem... Słowo daję :)))


niedziela, 19 kwietnia 2015

Żona marynarza

Facet mój bardzo dużo podróżuje. Może nie na koniec świata, ale ciągle gdzieś jeździ. Bo lubi, bo taka praca, bo rodzina za granicą, bo mieszkamy w środku większego niczego i żeby cokolwiek, to trzeba się ruszyć... ;)
I zasadniczo bardzo często go nie ma. A jak jest, to i tak jakby go nie było, bo albo ładuje akumulatory i "go nie ma", albo wisi na telefonie, bo gdzieś nie pojechał, a sprawy trzeba przegadać, albo inne albo.
Miałam z tym spory problem, ale przywykłam.

Ostatni tydzień pokazał mi, że chyba aż za bardzo.
Bo facet mój się rozchorował. I został w domu!

A wiadomo, że chory facet w domu, to zło.
Są dwa typy zachowań chorego samca. Albo udaje bohatera i nie bierze leków, nie pójdzie do lekarza, ale kicha, prycha i potyka się o własne nogi, marudzi i zrzędzi i WKURZA. Aaaaalbo jest absolutnie umierający, chorutki, pisze testament i nie jest w stanie sam sobie zrobić herbaty, ani ogarnąć ładowarek do ośmiu otaczających go w łóżku urządzeń elektronicznych, bo przecież w łóżku właśnie zbudował swoje polowe centrum zarządzania wszechświatem...
Masakra.

I do tej pory myślałam, że chory facet w domu to jest kurcze problem. Ale to jest tak naprawdę pikuś.
Mały pikuś.
Duży pikuś jest wtedy, gdy chory facet wyzdrowieje i uzna, że jego problemy zdrowotne biorą się ze złego odżywiania (oh, to jednak ser i majonez nie dostarczają wszystkich niezbędnych witamin? nieprawdopodobne!!!) spowodowanego brakiem apetytu z okazji nałogowego palenia papierosów (oh, niemożliwe, doprawdy?!?).  WIelki Pikuś, PIKUSIOSŁAW OLBRZYMI, zaczyna się wtedy, gdy ten facet zapragnie ZMIENIĆ SWOJE ŻYCIE. To znaczy rzucić palenie, zacząć się odżywiać, ruszać się i częściej bywać w domu.

Jak przez tydzień mi jęczał w chałupie i przeszkadzał w moich codziennych czynnościach luksusowej kury domowej, to brew mi się lekko mierzwiła, ale spoko. Chory jest. A ja mam syndrom żony marynarza, ale przecież zaraz wyzdrowieje i wszystko wróci do normy...
Ale jak zaczął wyżerać owoce, soki, chrupki i jogurty dla dziecka (czego wcześniej nawet kijem nie tykał), wstawać w środku nocy i przygotowywać sobie posiłki (budząc mnie i pytając czego ja tam daję i w jakich ilościach do tego, co akurat będzie spożywał) generując syf, zniszczenie i efekt tornada przetaczającego się przez kuchnię i zapasy, bo przestał palić i zaczął się wypychać jedzeniem, to zaczęło być słabo. Dość.
Nie zapominajmy o huśtawce nastrojów gorszej niż u kobiety w ciąży. Że on teraz przytyje. I że przecież te ciuchy. I że nowe trzeba będzie. I jezusmaria twarz mu się zmieni. I może i głos. Ale chyba nie rozmiar stopy, tylko nie moje stopy!! To by kosztowało fortunę i nie warto.  I będzie miał mniej czasu na pracę, bo ciągle będzie żarł. I że będzie GRUUUUBYYYY.... A to wszystko nad litrem lodów czekoladowych.
Nerwowy terrorysta połączony z brykającym słodkim kotem Filemonem, pociesznym psem Goofy na łyżwach i depresyjnym Osłem wiecznie gubiącym własny ogon. Mieszkanka ekstremalnie wybuchowa i nieogarnialna.

Dlatego, jak mi oznajmił, że musi wyjechać na kilka dni do Czech, to mi naprawdę ulżyło. Czy jadę z nim? Do Pragi skoczymy, na shopping, pójdziemy do naszej ulubionej restauracji, odpoczniesz od codziennej rutyny, a Brunon pogra w golfa i do zamku na piwo i ser, cooo?
Oh, jakie ja mam plany na ten tydzień. Dawno nie byłam taka zajęta i absolutnie nie mogę, chociaż bardzo bym chciała Kochanie...
Tak.
Tutaj są Twoje kanapki, tu Ci włożyłam czeskie Korony, a tutaj buziak na drogę, paaaaa!

Kto powiedział, że nie można wspierać w rzucaniu nałogu na odległość...?! ;)

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Dom mój wiejsko-sielski polsko-holenderski


Nie jestem krową!
...chociaż z tyłu może i tak trochę kobylasto wyglądam... ;)

Podobnież tylko krowa nie zmienia zdania.
No nie wiem...
Ja w każdym bądź razie właśnie zmieniłam.
Nie jestem gotowa, żeby zostawić to miejsce, wieś, dom i ogród, ciszę i przestrzeń dla Wrocławia.

Przyczyn jest wiele, prawie żadna z nich nie nadaje się na bloga.

Prócz jednej... widoków, które mam tutaj na wsi:











Wszystkie zdjęcia z mojego Instagramu, jakby ktoś chciał zajrzeć, to oczywiście ZAPRASZAM.


Żaden penthouse, żaden taras, żadna Odra w oknie mi tak nie robi, jak ten widok na MOJĄ łąkę, z której zbieram kanie i koźlarze. Piszę "moją", bo Holender jako obcokrajowiec, nie może być nawet współwłaścicielem gruntu rolnego w PL, gdyż jak wiadomo, z pewnością zaszkodziłoby to cnocie naszego egzotycznego kraju i zagrażałoby upadkiem państwa, czy coś.
Uwielbiam ten zryty przez krety ogród właśnie przez to, że on niczego nie udaje. Trawa jest głównie mieszaniną chwastów, a nie puszystym zielonym dywanem, mam łyse piaskowe placki po kretowiskach, ale też jeża na wyposażeniu i lisy zaglądające na ganek w poszukiwaniu chrupek pogubionych przez Brunona. Są też sarny skubiące trawę między naszymi samochodami, obłędne drzewa, krzaczory i płot, który w słoneczne dni robi klimat nadmorski, bo tak od niego wali po oczach. Nieinwazyjni sąsiedzi, fajny żłobek, nowi przyjaciele.
Lubię tu być. Ta wieś jest, niepostrzeżenie się stała, moim miejscem na ziemi :)

Mam możliwość otworzenia drzwi tarasowych, wykopsnięcia dzieciaka i patrzenia jak znika w pogoni za mrówkami, piórkami, patykami, czy śladem dmuchawca.
Mam spokój, widoki, przestrzeń i ciszę. Nic nie muszę, (prawie) wszystko mogę.

No i koty. Są tutaj w raju. Wszystko inne byłoby dla nich downgradem, więc bałabym się im spojrzeć w oczy, gdybym zdecydowała się zamknąć je w mieszkaniu... ;) Kto by chciał zadrzeć z własnymi kotami?!?

Także - chwilowo zostajemy.
Może i średnio Was to wszystko interesuje, ale jakby nie było, to mój blog i będę sobie zapisywać takie momenty. Przełomowe. :)

Wybrałam wieś. Ja sama. Bo mój facet kazał mi wybrać tak, żebym była szczęśliwa, a on się dopasuje. To brzmi jak pierdoła, ale wcale pierdołą nie jest, bo przeprowadzka wiązałaby się dla niego z duuużymi utrudnieniami...

Wieś. Mając na widelcu przepiękne apartamenty w dużym mieście.
Świat się kończy, a piekło właśnie zamarzło...

No ale jak przyjechaliśmy do siebie na wieś po kolejnym weekendzie we Wro, usiedliśmy na tarasie z kieliszkiem czegoś dobrego, a troje naszych włochatych i mniej włochatych dzieci brykało po ogrodzie, to oboje nagle i całkiem WTEM poczuliśmy, że za żadne skarby świata nie chcemy się wyprowadzać.
I tak o.
Decyzja została podjęta w 17 sekundy, tyle ile zajmuje wymiana spojrzeń i głęboki rechot z własnej głupoty...

wtorek, 7 kwietnia 2015

odwrócona emigracja

jak podejmowałam decyzję o wyjeździe z Wawy i zamieszkaniu na śląskiej prowincji, to się śmiałam, że wybrałam mocno alternatywną ścieżkę życia i... yy... kariery ;)
cała polska robi przecież odwrotnie, zbiera manatki, pakuje w słoiki śląską kiełbasę, wędzonego oscypka, kiszonego śledzia, czy białostocką kiszkę ziemniaczaną i szuka szczęścia w stolicy.
to co zrobiłam nie jest szczególnie popularne. być może dlatego, że większość uważa (i pewnie ma rację), że to totalna głupota, wiel-błąd i fanaberia :)

ale to co ja zrobiłam, to jest mały pikuś w porównaniu z tym, co zrobił Holender.
przeniósł się z serca Europy na wygwizdów dzikiej Polski. sam. z własnej woli. i to nawet nie z miłości, bo przecież jeszcze mnie wtedy nie znał... ;) i wylądował w regionie naszego uroczego kraju, gdzie ogromna część Polaków, gdy tylko może, spieprza zarabiać eurasy w Dojczlandii, albo w Holandii właśnie. kilka razy byłam świadkiem, jak w sklepie, w PL, pytali się go łamaną niderlandczyzną, co też do cholery robi w Polsce. - Pracuję! - odpowiadał łamaną polszczyzną Holender, a oni zawsze odpowiadali coś w stylu "o kurrrwa, ale to przecież my jeździmy do Holandii na truskawki / budowę / do lepszej pracy i życia, co ty tu za manianę odstawiasz brachu"

można więc chyba powiedzieć, że oboje wybraliśmy dobrowolną zsyłkę.
i jesteśmy jak te dwa eksponaty. okazy. jeden dziwniejszy od drugiego.
chudy holenderski majonezożerca i pieprznięta lafirynda z wawy. tacy wyjątkowi! ;)

ale tuż przed świętami sytuacja się drastycznie zmienia.
bo tutaj, na prowincji, w czasie świąt ulice nie pustoszeją. a byłam do tego przywiązana i uważałam to za zjawisko naturalne, jak każdy, kto mieszka w Warszawie. puste ulice to prawdziwie wyjątkowy widok. ot, magia świąt :)
ale tutaj nie. tutaj się zagęszcza. nagle co piąty samochód ma warszawskie tablice rejestracyjne, co dziesiąty niemieckie, a co dwudziesty żółte holenderskie blachy. Ślązacy wracają ze swoich zsyłek na święta do domu. robi się tłoczno i głośno, a na parkingach hipermarketów drastycznie wzrasta populacja wypasionych bet i ryczących merców. oraz nie tylko my rozmawiamy ze sobą w ponglishu.

i naprawdę bardzo się cieszę, że już po świętach.
przede wszstkim, po wykupieniu wszystkiego co "dobre, bo polskie" ze sklepów, państwo przyjechani na święta, pakują się wyjeżdżają. na ulicach zrobiło się pusto, znów wszyscy suną 50km/h, zatrzymują się na pasach, żeby przepuścić przechodniów, a stężenie irytujących warszawiaków nie przekracza krytycznego poziomu ;)

czwartek, 2 kwietnia 2015

Kij w mrowisko


Dzisiaj mija 10 lat od śmierci Jana Pawła II.
Przypada też pewnie kilka innych rocznic, mniej lub bardziej osobistych. Urodziny, zgony, imieniny, jakieś wojny lub rozejmy, podpisanie Umowy Kredytowej Zmieniającej Życie, kupno samochodu, pierwsza praca, itd.
No ale dla ogromu Polaków, 02.04 zawsze już będzie związany ze śmiercią JPII.
Ja bym nawet nie zauważyła, bo polskich programów informacyjnych nie oglądam od lat, a portale omijam. Naprawdę, da się żyć bez tego codziennego i stałego zalewu negatywnych newsów. Katastrofy, podatki, przekręty, chamstwo, polityka, układy... Syf. Generalnie polecam odcięcie się. To co ważne i tak do mnie dociera.
Nie zauważyłabym, gdyby nie Facebook. Bo ktoś wrzucił fotę ze zniczami stojącymi na ul. JPII...

I nagle wszystko wróciło...

Bo dla mnie mija 10 lat odkąd poznałam smak hejtu internetowego.
Byłam hejtowana przed Kuźniarem, Dodą, czy Terlikowski... Byłam hejtowana zanim to stało się modne :)

Jakieś 10 lat temu, czyli tuż po śmierci JPII, napisałam na blogu, na moim starym blogu rzecz jasna, że wkurzają mnie korki, jakie na autostradach w Italii tworzą rodacy jadący na pogrzeb. Czy też może o tym, że leją na koła autobusów na parkingach, bo skąpią euraska na toaletę. Czy też może wspomniałam, że wstyd mi za te pijane mordy, które niby to jadą się umartwiać, ale przecież każda okazja jest dobra, żeby się urwać z pracy i upodlić z kolegami na kilkudniowej wycieczce, bo tak to właśnie wyglądało... Byłam tam. Wracałam z nart.
Coś takiego.

I wtedy się zaczęło...

Pisałam przez SMSy. Czy ktoś to jeszcze pamięta? Roaming był tak drogi, że absolutnie nie miałam odwagi odpalać internetu w komórce. Zresztą pewnie nie dałoby się dodać wpisu przez to urządzenie, z którego wtedy korzystałam... No więc pisałam te SMSy, krótkie wpisy na bloga, że mnie wkurzają rodacy, że to obleśniackie, że nie rozumiem, itd. Nie bardzo wiedząc, jaka jest reakcja po drugiej stronie. Czy ktoś to czyta i jak to czyta. I czy coś pisze w komentarzach...

A potem wreszcie dotarłam do domu i odpaliłam bloga i skrzynkę mailową. I się nakryłam nogami...
A byłam głodna. Głodna, więc zła. Głodna, bo wszystkie sklepy pozamykane, gdyż żałoba. Zła bo głodna. A komentarze do moich wpisów mi nie pomogły...
Setki głosów, że jestem bezczelna, głupia, durna, pusta, bez serca, głupia i głupsza... Oraz żebym się zamknęła i pozwoliła cierpieć innym, pogrążonym w żałobie po stracie TATUSIA.
Tak, jakbym zmuszała do wchodzenia na mojego bloga.
Tak, jakbym w jakikolwiek sposób zabraniała cierpieć, zalewać się łzami, palić świeczki.

Wkrótce się okazało, że absolutnie nie mogę znaleźć języka porozumienia z osobami, które kilkanaście godzin na dobę były indoktrynowane przez TVN24, czy inne media, które prześcigały się w podgrzewaniu emocji.
Nie było mnie w Polsce, gdy JPII umarł, jeździłam wtedy na nartach, chłonęłam włoskie słońce i jakoś daleko mi było od zastanawiania się nad tym, "co dalej, skoro ON NIE ŻYJE??".
A w PL histeria. Znicze pod zdjęciem, reklamą taką stojącą okładki gazety z twarzą JPII. Kina zamknięte, sklepy zamknięte, baseny zamknięte... Tylko stacje benzynowe działały, za to z flagami opuszczonymi i z zakazem życzenia klientom "miłego dnia".
Ja tego w ogóle nie ogarniałam.
Uważałam i nadal uważam, że to była pomyłka. Że to było sztuczne. Że Wisła się z Legią nie pogodzą na dłużej niż tydzień, że ci wszyscy nawróceni nie przestaną kraść, oszukiwać, gwałcić i zabijać tylko dlatego, że ktoś, kogo ewidentnie uważali za swojego OJCA (ooooczywiście), umarł.

Tak, jasne, rozumiałam że umarł ktoś, kogo miliony uważały za największego Polaka i też w jakiś sposób tę śmierć przeżyłam. Ale histeria i to tarzanie się w "nieukojonym bólu" to była wyłącznie sprawka mediów, coś śmierdzącego na kilometr...

Agora, właścicielka platformy na której prowadziłam bloga, zdecydowała się w którymś momencie wrzucić na główną stronę Gazeta.pl linka do mojego bloga. Jako głosu kogoś, kogo ta śmierć nie rzuciła na kolana.
Dzięki temu, przez to, mój blog zyskał nieprawdopodobnie szerokie i zróżnicowane grono czytaczy.
To było straszne.
To było piękne.
Wieszaliście na mnie psy, wyzywaliście od kurew i pierdolniętych cip. Tak, mówię do was, katolicy nieutuleni w żalu. Myślę, że tylko religijny hejt może być tak wyraźnie odczuwalnym opluwaniem. Z zieloną flegmą między słowami.
Nie sądziłam, że jestem tak kontrowersyjna... Nigdy nie byłam, nigdy być nie chciałam.
A jednak...

Dziesięć lat temu.
A boli, czy też może wkurza, jakby to wczoraj było...

Co ciekawe, usłyszałam wiele "przepraszam".
Nie, nie zmyślam..!
Przez wiele lat od tamtej pory pojawiały się maile, że kurcze, no miałaś rację, że Legia z Wisłą znów drą koty, że nie ma zjednoczenia i że znów komuś pod kościołem zajumano rower. I że sorki, ale byłam wzburzony/-a, bo media, bo wszyscy, bo pisałaś coś niepopularnego, ale teraz widzę, że nie obrażałaś, ani nikogo nie chciałaś urazić.
No.
To było ok... ale oczywiście takich głosów było trochę. A wiadro gówna w wentylatorze ogromne.

10 lat...
Dziesięć lat temu poznałam cienie i blaski publicznego pisania.
Dziesięć lat temu zostałam Prawdziwą Blogerką, z hejterami, trolami i fanami.
Dziesięć lat trzeba uczcić :)

Wasze zdrowie Czytacze!



Z pamiętnika matki

Muszę odszczekać wszystko złe, co szczekałam na dzieciątko moje najsłodsze ;)
Decybel, bez wydawania z siebie ani jednego zbędnego decybela, przejechało trasę Holandia-Niemcy-Czechy-Polska. No dobra, raz się wkurzył, ale muszę przyznać, że z mojego powodu - obiecałam świnkę Pepę, a włączyłam mu jakieś inne coś przez pomyłkę. Każdy by się zirytował... ;)
Ej, ale serio, Młody daje radę! Ja już dostawałam odleżyn od siedzenia w aucie. Dwa dni w samochodzie. Korki, deszcz, śnieg, tęcze-sręcze, TIRy, stacje benz.
Pierwszego dnia ponad 9h! Drugiego chyba z 6... A dziecko cygańskie spoko, bajki se oglądało, chrupki wcinało, sokiem zalewało tapicerkę i nie przejawiało żadnych oznak zmęczenia.
Można :)

I to jest tylko początek góry lodowej dobrych wiadomości! :)
Bo jeśli gad mały daje radę wytrzymać na bajko-chrupkach tyle godzin na tyłkensie, to znaczy że zimą poleci w ciepłe. A że on poleci, to mnie akurat ziębi. Ważne, że JA polecę ;) Koniec europejskiej smyczy dzieciowej! :) Ha!

Z pozostałych wieści - dzisiaj Brunosław zmienia grupę w żłobku. Z najmłodszaków przechodzi do starszaków. Myślałam, że to wiecie, przejście z jednej listy na drugą, zza jednej ścianki do innej salki. Ale nie. Nieee...
Otóż musiał temu towarzyszyć ryk i wymuszenie zabrania ze sobą do sali nie jednego małego, nie jednego wielkiego, ale OBU miśków. Panie Żłobkowianki są istotami błogosławionymi o niekończącej się cierpliwości, doprawdy.
A na pożegnanie z młodszej grupy dostał coś w stylu laurki z cukierkami i zajączkiem wielkanocnym. Naprawdę miły gest :)

I teraz moje pytanie do Szanownych Czytaczy - czy dzieci w wieku żłobkowym obowiązują te same zasady, co dorosłych przy zmianie pracy? Party pożegnalne, albo chociaż ciasto, cuksy i owoce przyniesione ostatniego dnia?
Bo mam wrażenie, że dałam plamę nie przynosząc niczego na otarcie łez Pań Żłobianek umartwionych rozstaniem z moim dzieciątkiem ;)
A panie są w dechę. Naprawdę.