Życie emigranta nie jest usłane różami.
Zazwyczaj.
Miliony Polaków, którzy wyjeżdżali do Stanów za chlebem i przez lata dorabiali się ciężką pracą na kilku etatach jednocześnie. Podła robota poniżej kwalifikacji, okropne warunki życia w wynajmowanym przez kilkunastu rodaków mieszkaniu, histeryczne odkładanie pieniędzy, bo przecież zwykle emigracja służy szybszemu zarobieniu większych pieniędzy.
UK, Irlandia, kiedyś Kanada, Niemcy, Holandia... wszędzie te same schematy. Przyjeżdżasz, łapiesz możliwie najlepszą robotę, dziadujesz. I albo złapiesz język i przeskoczysz na inny poziom życia, albo tkwisz w marazmie...
Tak tylko tutaj wspomnę, że nie jesteśmy jedyną nacją, która była zmuszona lub skuszona emigracją...
Zazwyczaj emigracja jest fu.
Bo jest też emigracja innej jakości, gdy jedziesz do pracy w zawodzie, albo ja wiem... na starość masz tak obrzydliwie wysoką emeryturę, czy może raczej - oszczędności, że wyprowadzasz się w ciepłe, bo lubisz. Czego sobie i Wam oczywiście życzę.
Mój osobisty emigrant, Holender znaczy, został wytypowany do chwilowej (no góra miesiąc-trzy) emigracji przez swoją rodzinę. Młody, jeszcze bez własnej rodziny, niech jedzie i przypilnuje rodzinnego interesu, bo jak to w biznesie bywa - wszystko nagle zaczęło iść nie tak. A na odległość z Mietkami i Sławomirami z Polski, zwłaszcza nie po polsku, to raczej średnio.
Przyjechał i się chłopak zasiedział, bo to już ładnych kilka lat minęło...
Z europejską pensją na polskiej prowincji powinno mu się żyć po królewsku.
No ale jakoś nie.
Bo emigranci, niezależnie od grubości portfela, mają pod górkę.
I nie mówię wyłącznie o tym, że każdy próbuje na takim zachodnim emigrancie zarobić. Ale prawie każdy chce. (Wymiana kół w cenniku kosztuje 250zł? No to Holendrowi policzymy 250 za wymianę JEDNEGO koła. I tak będzie miał taniej niż w NL...)
I to wszystko jest pikuś. Pikuś śmierdzący zdechłą rybą, ale jedynie finansowy pikuś.
Szaleństwo zaczyna się, gdy chodzi o sprawy ważne. Na ten przykład zdrowie.
Jak sądzicie, ile razy Holender SAM skorzystał z państwowej, bądź prywatnej służby zdrowia w PL?
Tak, okrągłe zero.
A ponieważ nie zawsze miał czas i możliwości, żeby jechać do lekarza w NL, leczył się przedziwnie. Przez telefon na ten przykład. Na wizytę lekarską w Holandii szedł ktoś z rodziny, wyciągał telefon i dzwonili do Polski, Holender opowiadał lekarzowi, co mu jest, ten zapisywał leki, leki kupowała rodzina i przesyłała je do PL...
I te problemy językowo-adaptacyjne oczywiście przysparzały masę problemów, ale i zabawnych sytuacji.
Raz Holender kupił mydło do biura. Przy czym ze sklepowej półki wziął mydło do higieny intymnej, a nie do rąk. I nikt mu nie zwrócił uwagi, że może to jednak nie jest dobry pomysł, żeby w firmowej toalecie na umywalce stało takie akurat mydło... :-)
Tak więc, gdy pojawiłam się ja, naturalnie ułatwiłam mu życie.
Odważył się skorzystać z fryzjera w PL, zaczął próbować polskiego jedzenia (wcześniej był przekonany, że absolutnie wszystko, łącznie z mlekiem i czekoladą, zawiera w Polsce posmak czosnku i/lub kiełbasy).
Ludzie zaczęli go odbierać jako pozytywną ciekawostkę, a nie okazję do oskubania. Zrobiło się całkiem fajnie.
Dla niego.
Bo ja często gęsto czułam się, jakbym miała dwoje nieletnich w domu. Do lekarza z nim idź, do banku też, na pocztę avizo odebrać, no i do fryzjera...
No ale trudno, tłumaczyłam sobie, że gdybyśmy mieszkali w NL, to on by musiał ze mną wszędzie chodzić. Do ginekologa również. Bo mimo, że Holendrzy mówią oczywiście po angielsku, to często autochton jest niezastąpiony.
Ale niedawno przeszliśmy do następnego etapu. Nieprawdopodobnego wręcz...
Zaczęłam SAMA, w jego imieniu, chadzać do lekarzy. Bo np. stale przyjmowane leki się kończą, więc potrzeba recepty na nowe. Co za różnica, czy powiem to lekarzowi ja, czy on, ale i tak moimi ustami, bo przecież i tak zawsze tłumaczę całą rozmowę?
Albo że np. leki, które przyjmuje na oczy są ewidentnie za mocne i czy przy takich, a takich objawach, nie powinien przypadkiem dostać mniejszego stężenia kropli?
Zastanawiam się tylko, czy to może pójść dalej, czy będąc emigrantem w PL można sobie tak zbudować swój świat, interfejs do obsługi Polski, żeby w ogóle nie wchodzić w interakcję z lokalesami.
Bo jeśli tak, to doprawdy, państwo lękający się emigrantów w naszym kraju - mam dla Was dobrą nowinę. Da się żyć z innymi nacjami, tak by tego nikt nawet nie zauważył, bez żadnych interakcji...
Da się. Nie wiem tylko po co.
Tak sobie myślę, że Twój prywatny emigrant jest milutkim i oswojonym egzemplarzem w porównaniu z TYMI uchodźcami i to nieco inna emigracja. Gdyby CI chcieliby żyć na obczyźnie, uznając lokalne obyczaje za jakąś obowiązującą normę, to byłoby super. Albo - jak mówisz - zechcieliby nie narzucać nikomu swej obecności, bez interakcji. Szkoda tylko, że to, jak na razie, europejska superwizja :)
OdpowiedzUsuńpozdróweczki :)
polecam zamiast zolci w cieplych kapciach:
Usuńhttps://www.facebook.com/kaja.puto/posts/10207760179579909?fref=nf&pnref=story
a takze:
Usuńhttp://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,100865,18873794,innymi-straszycie-swoich-nie-znacie.html
Wszystko ma dwie strony medalu, gdyż obok przerażonych i cierpiących rodzin są również ONI - roszczeniowi i butni osobnicy. To wspaniale, że - jak pisze provincial - można czuć się bezpiecznie wśród emigrantów. I nie wpadam w ogólnopolską histerię napędzaną przez media tudzież daleka jestem od wylewania żółci - po prostu nie chcę, żeby ktoś narzucał mi cokolwiek, bo w zupełności wystarczą miejscowi fanatycy.
UsuńZresztą - to nie miejsce do tego typu dyskusji.
Miłego dnia, Jolka :)
szczesliwy ten Holender...ale troche neiwidzialny i slizga sie po powierzchni - jak to emigrant.
OdpowiedzUsuńpozdrowienia zza malej wody i oficjalne podziekowanio-uszanowania dla mojego buforo-konkubenta...
My to się musimy kiedyś spotkać :) I przekazać doświadczenia... :)
UsuńMój osobisty emigrant z Polski, teraz już Szwed, też potrzebuje tłumacza. Tylko, że tłumacz, czyli ja, nauczył się miejscowego języka całkiem niedawno. I to jest wyzwanie. Weź tłumacz, z nie -polskiego na nie-nasze.
OdpowiedzUsuńTeż mam jak z dzieckiem. Ale do fryzjera chodzi sam. Niestety, tylko do fryzjera. ...a nie...no jeszcze do pracy.
A TYMI emigrantami jestem otoczona. I, a to niespodzianka, oni wyglądają i się zachowują jak LUDZIE! Żyją, chodzą do pracy, rodzą i wychowują dzieci, próbują mniej lub bardziej zaadaptować się do społeczeństwa...No mówię: zupełnie jak ludzie.
Podpisuję się pod tym. Zupełnie-jak-człowiek-jolinda - być-może-przyszła-emigrantka :)
UsuńMiałam tak z moim mężem, kiedy mieszkaliśmy w Anglii, bo on języka nie znał. Bardzo męczące i nudne.
OdpowiedzUsuńTych "uchodźców" uważam za najeźdźców, którzy zbierają siły, by nam - niewiernym - łby poucinać. I/albo żyć na nasz koszt, mając w nas niewolników (już teraz socjal w bogatych krajach jest swoistym płaceniem im za nic, a do pracy ani asymilacji się nie garną).