I mimo, że znajomi pukali się w głowę, gdy pakowałam swoje warszawskie życie do kartonów i jechałam na dzikie, bezludne południe, wcale na co dzień nie brakuje mi ludzi.
Brakuje mi wychodzenia z domu do ludzi, ale to inna sprawa.
Nigdy nie zaczepiam ludzi na ulicy ot tak, żeby pogadać, albo ponarzekać. Sąsiadów znam i zawsze znałam tylko z widzenia i dzień dobry.
Aaaale.
Jak ma się dziecko, to nagle masa ludzi, która nigdy normalnie by się do mnie nie odezwała, zaczyna odczuwać nieposkromioną chęć wchodzenia ze mną w interakcję.
Trochę się tego spodziewałam nauczona doświadczeniem z psich spacerów. Psiarz do psiarza zagada, jasne. Tworzą się nawet psie obozy - pudle vs. blabladory. Zbierający gówna vs. udający, że nie widzą. Itd.
Ale psie rozmowy, o ile po jakimś czasie znajomości nie przerodzą się w zwyczajną ludzką znajomość, dotyczą wyłącznie psów i są prowadzone wyłącznie przez psiarzy.
Do zagadania, gdy masz ze sobą dziecko, garną się niestety nie tylko dzieciaci. Każdy ma jakieś zdanie dotyczące tego, czy MOJE dziecko powinno jeść pomidora w restauracji, mieć kurtkę zapiętą lub nie, ciumkać skórkę od chleba, czy bawić się na trawie w marcu w tym wieku!
Wszystko to da się zbyć uśmiechem, żartem, milczeniem, albo przejściem na angielski. Większość ludzi odpuszcza sobie pouczanie cudzoziemców, bo wiadomo że to głupki. Tylko my w PL hodujemy dzieci poprawnie, jasna sprawa.
Są jednak takie sytuacje, kiedy angielski, czy ignorowanie zaczepek nie działają, a nie ma dokąd uciec.
Kolejki.
Poczekalnie.
Samolot...
I wtedy się zaczyna:
- Popatrz Józuś, to małe całkiem jak nasz Antek, co?
- Nooo...
- Ależ ma śliczne pucki! I oczy takie okrągłe, na pół twarzy! I jak to patrzy, takie to mądre od małego! A gu gu! A ti ti! Byziu byziu byziu mały urwisie!
Tutaj zaczyna się dotykanie dziecka po twarzy, całowanie rączek i gilgotanie w stopy. Mnie ciśnienie skacze i mam ochotę zneutralizować kobitę laserem. No ale przecież nie mogę, gdyż jest miła, tak? Może nawet ciut za miła i ciut za bardzo się spoufala z moim dzieckiem.
Może widzę jej twarz całą w okropnym pudrze nakładanym szpachelką. Po ciemku. W pudrze, który właśnie wciera w twarz mojego dziecka szepcąc mu jakieś gugupierdy do ucha.
Może jej ręce pokryte kurzajkami i brudem to nie jest to, co chciałabym by miało kontakt z twarzą mojego dziecka.
Może Józuś cuchnący petami i wódką nie powinien targać mu włosów, nawet jeśli bardzo tęskni za swoim wnukiem?
Tylko jak grzecznie powiedzieć 'spierdalaj kobieto/dziadzie, to nie jest zabawka'?
A naprawdę często mam na to ochotę...
To jest naprawdę okropne. Nie dotykamy się wzajemnie z obcymi, prawda? Ale dziecko to już każdy chce pomacać. I nikt, NIKT NIGDY, nie zapytał mnie, czy może.
Odbiło mi, zdziczałam bez ludzi i stałam się zaborczą kwoką, która chce zadziobać potencjalnych wrogów, czy może też uważacie, że dziecko to mały człowiek i nawet tiutiająca, ale obca babcia nie ma prawa go ot tak dotykać?