Wiem, że o pieniądzach mówić nie wypada.
Ale dzisiaj muszę.
To może od początku.
Nie że od jajka i kury, albo wielkiego wybuchu, ale prawie.
Rzuciłam robotę w Warszawie, gdy brzuch przesłaniał mi ekran monitora, a w toalecie spędzałam więcej czasu niż za biurkiem, słowem - pod koniec ciąży. Rzuciłam, bo wybrałam życie na śląskiej wsi u boku faceta, dla którego pracę rzucić byłam gotowa. Duża sprawa, ale nie o tym ten wpis.
Zawsze miałam szczęście w życiu, ale jestem przekonana, że stanowisko i zarabiane pieniądze zawdzięczałam sobie, swojej pracy, kwalifikacjom i podejściu do życia. Tak, trzeba mieć farta, żeby tak jak ja nie szukać pierwszej pracy, a mimo wszystko znaleźć zarąbistą. Ale samo szczęście w pięciu się po drabinie na rynku pracy nie wystarcza. Trzeba mieć też jaja, żeby zawalczyć o siebie, żeby zmienić frajerską pracę na mniej frajerską, żeby nie siedzieć na dupie i narzekać, jak jest źle, tylko poszukać lepszego. I robiłam to wielokrotnie i być może fartem, ale zawsze kończyło się to dla mnie dobrze.
I z takim oto nastawieniem, przekonaniem, że jestem czegoś warta i że poradzę sobie w każdych warunkach, skoro dałam sobie radę w Warszawie, zostawiłam szklany biurowiec, miejsce postojowe, premie, ubezpieczenia, kawomaty, lancze na mieście i przefajny zespół.
Po roku siedzenia (ha ha, dobre sobie) w domu z dzieckiem, stwierdziłam, że spróbuję znaleźć coś ciekawego do zajęcia się poza domem. Pracę w sensie. Najlepiej w okolicach zawodu, bo przy koszeniu trawników mogę się wykazywać we własnym ogrodzie w weekendy.
Ofert wpadających w (i tak mega już rozszerzony) nurt moich poszukiwań było bardzo niewiele, ale coś tam było. W Katowicach na ten przykład... Nic to, że do Katowic mam ponad godzinę drogi i że dojazdy kosztowałyby mnie coś koło 3k miesięcznie. Liczy się ciekawa praca, a finanse z pewnością jakoś da się dograć.
Rozesłałam CV i zaczęło się.
W sumie odezwało się zaskakująco dużo firm. No ale papiery mam przecież dobre, że tak nieskromnie dodam ;) Z niektórymi rozmawiałam przez Skype, z innymi się spotykałam, a jeszcze inne wysyłały mnie na przedziwne testy psychologiczne celem poznania mojej prawdziwej natury, hłe hłe.
Tak czy siak, póki co nic z tego nie wyszło. Bo gdyż:
- ma pani za wysokie kwalifikacje i po kilku miesiącach nam pani ucieknie
- ma pani zbyt duże doświadczenie w zarządzaniu dużymi zespołami ludzkimi, nie możemy pani zaoferować nikogo do pomocy, to jest jednoosobowy dział, więc po kilku miesiącach nam pani ucieknie
- nie możemy pani zaproponować niczego ciekawszego, od tego, co pani do tej pory robiła - nie ta skala, nie te budżety, nie tacy ludzie, więc nam pani po kilku miesiącach ucieknie
- mieszka pani za daleko, 1,5h w jedną stronę przy małym dziecku nie jest do zrobienia, więc po kilku miesiącach nam pani ucieknie
I tak dalej.
Ale to są wszystko argumenty z tak zwanej dupy. Gdyż o dupie można, a o pieniądzach nie wypada.
Oni wszyscy, ci moi niedoszli pracodawcy, wiedzieli, że nie mogą mi dać tyle, ile zarabiałam w Warszawie. Ja też to wiedziałam. Ale oni wiedzieli lepiej. I nawet jak o pieniądzach nie rozmawialiśmy, to przez pieniądze rozmawiać przestawaliśmy.
Trochę mnie olśniło, gdy zaaplikowałam na stanowisko managera w lokalnej firmie produkcyjnej. Przy składaniu papierów była ankieta, a w ankiecie pytanie - ileż to ah ileż drogi kandydacie chcesz zarabiać? I widełki co tysiąc od 1 do 7+. Oczywiście zaznaczyłam 7+ (no trudno), na co w HRach zareagowali najpewniej tarzaniem się po pożółkłej wykładzinie, gdyż jak doniosła mi później znajoma, manager w tej firmie zarabia 3-4k i tylko z trzeźwymi kandydatami, którzy nie przekroczyli tego limitu w ankiecie prowadzone były rozmowy...
I z każdą jedną rozmową byłam mądrzejsza. Chociaż nigdy nie oczekiwałam warszawskich pieniędzy.
I z każdą jedną rozmową goręcej zapewniałam, że zdaję sobie sprawę z finansowych realiów tego regionu. Chociaż za cholerę aż do dzisiaj sobie nie zdawałam...
Bo dzisiaj poszłam na rozmowę.
I usłyszałam słynne i wyczekiwane: no to ile pani jolu.
Jakbym duszą handlowała, albo cnotą przynajmniej.
- Ile by pani chciała zarabiać? - Pyta się mnie pan prezes, właściciel.
A ja szybko, w głowie, po cichutku, nie zdradzając się miną, myślę, że no ile, ile... To, co miałam ostatnio + 10%, bo przecież zawodowo się rozwijam, a nie uwsteczniam, więc niby dlaczego miałabym zacząć zarabiać mniej...
Ale że biorę poprawkę na region, w którym przyszło mi żyć, to myślę, że gdybym dostała połowę tego, co miałam, to w sumie mogłoby być. Samotną matką nie jestem, gigantyczny kredyt na mieszkanie został spłacony przy okazji emigracji z Warszawy, więc dałabym radę.
Ale że patrzę na tę firmę, na tych szarych ludzi, na brak sushi barów w okolicy i zero oznak pana kanapki rano i że no kurcze, połowy tego co miałam, to nigdy tutaj nie dostanę, to mówię 1/3 moich ostatnich zarobków i jednocześnie ganię się w myślach, bo przecież nie tak się powinna rozwijać moja kariera...
Pan prezes robi wielkie oczy, niepolitycznie bardzo. Niepolitycznie też uśmiecha się pod wąsem i obracając sprawę w żart, oznajmia, że miałam chyba na myśli rynek warszawski podając tę kwotę. I twarz ma więcej taką sugerującą, że odklejona od rzeczywistości być muszę, bo gdyż, jak wyjaśnił i domyślać się nie musiałam, kwota którą podałam jest mniej więcej o połowę za wysoka.
Mrugam nerwowo i pewnie bym usiadła, gdybym już nie siedziała.
Rozglądam się za kamerami, oczekuję dalszych wybuchów śmiechu, obrócenia wszystkiego w żart. Ale nie. To było na poważnie. Zadziało się. Słowa stały się oznajmioną i objawioną prawdą prezesowską, nie ma żartów, a zajady ze śmiechu nie pękają.
Czyli że miałabym zarabiać 1/6 tego, co zarabiałam.
Weźcie sobie wasze pensje, podzielcie je przez 6 i wyobraźcie sobie, że od jutra macie taką kasę za swoją pracę. Sześć razy kurwamać mniej. Sześć.
Serio, zróbcie to... I naprawdę bez znaczenia jest kwota wyjściowa. Ktoś wam nagle proponuje, że za powierzoną wam pracę, zapłaci wam 6 razy mniej.
Jest to przedziwne uczucie. Pomieszanie frustracji z elementem rozrywkowym, niedowierzania, żalu i przeliczania na ile rzeczy, do których przywykłam (np. samochodu) by mi nie wystarczyło.
Podziękowałam, pożegnaliśmy się i wyszłam.
Wyszłam bez słów odpowiednich by to skomentować. Bo coś jest z tym światem nie halo. Albo z tym warszawskim, albo z tym śląsko-małomiastowym. Chleb z grubsza kosztuje wszędzie tyle samo. Litr mleka, benzyny, mineralki. Samochody są tak samo drogie w stolycy, jak i w Katowicach. A wódka nie pomaga na problemy finansowe zarówno tutaj, jak i tam, a mimo to miałam silną ochotę się napić. Bo uzmysłowiłam sobie... nie, inaczej - odczułam na własnej skórze, jak przedziwnie niesprawiedliwie rozdawane są karty w życiu.
Warszawiacy. Wiem, że maciek kredyty, jako i ja miałam. Wiem, że przepłacacie za dobry chleb, jako i ja przepłacałam. Wiem, że narzekacie na korki i wyzysk w korporacjach, jako i ja narzekałam. Ale podzielcie swoją pensję na 6 i za tę 1/6 spróbujcie przeżyć. Nawet nie wliczając w to życie raty za mieszkanie...
I tak, wiem. Zarabiałam w Wawie wyjątkowo dobrze, nie wszyscy tak mają i nie wszyscy musieliby dzielić przez 6, albo nawet przez 2. Ale też prezesem banku nie byłam, ani w zarządzie wielkich spółek nie siedziałam, są zatem tacy, mnóstwo ich się po wielkich miastach pałęta, którzy zarabiają wielokrotność tego, co ja. I dobrze im tak :)
Ja byłam przeciętną, warszawską korpopłotką, która zarabiała bardzo przyzwoite pieniądze i się do tego przyzwyczaiła... Średnia przeciętnej ;)
Ale średnia średniej nie równa...
Myślę, że dzisiejszy dzień przekonał mnie wreszcie, że nie ma wyjścia. Muszę zacząć coś swojego, bo jak mam pracować za (pół)darmo, to w zasadzie dlaczego nie na własny rachunek? ;-)
Ah. I tak mi się przypomniało... Kiedyś, dawno, w poprzednim życiu, zarabiałam na blogu więcej niż to, co mi dzisiaj zaproponowano.
Śmiech przez zły, słowo daję... :-/