Jak te dwa lata temu kupowaliśmy dom, to cieszyłam się, że jest duży ogród. Że będzie gdzie dziecko i koty wypasać.
Potem, jak już khem, wspominałam, okazało się to nie być takim różowym punktem programu. Srające sarny, które zżerały mi rośliny wymusiły postawienie płotu, krety przekopują mi trawnik w szerz i wzdłuż, a rośliny rosną jak wściekłe i większość należałoby przesadzić, albo przerobić na deski, ale przecież nie mam sumienia, narzędzi, ani umiejętności.
No i chwasty.
Mam jakieś takie mleczowate. Nienawidzę sukinkotów. Bo próbowałam sobie wmówić, że wali mnie, czy chodzę po trawie, czy po innym zielsku. Zielone jest zielone. Ale to nie jest prawda. Bo te chwaściory w ciągu kilku dni od koszenia, wypuszczają takie wysokie, twarde słupki, na których rozwija się żółty kwiat. Kosiarka tego nie bierze... Jedyna opcja - wyrwać ręcznie. Z korzeniem. A korzeń głęboki jak chrzan... I nie da się chamów pozbyć inaczej niż manewrując nożem w ziemi. I se je w okolicach tarasu usuwałam, nożykiem, hobbystycznie, a one odrastały.
No i miarka się przebrała.
Postanowiłam potraktować je chemicznie. Zabić. Zatruć. Wytłuc.
Włączyła mi się furia stopień siedemnasty. Widzę na zielono i jestem żądna zielonej krwi żółtokwiatych chamów!
Kupiłam preparat.
Ulotka dłuższa niż przy pigułkach anty. Maczkiem.
Ale się nie poddam przecież.
Drinka sobie wzięłam i czytałam w ogrodzie. Na oczach chwastów. Niech kurna wiedzą, że to nie przelewki... Czytałam na głos, żeby im w pięty poszło. W korzenie. Widziałam, że niektóre mdlały, a panująca susza nie miała nic do tego.
Ok. Dobra. Po lekturze, zajęciach teoretycznych, wykładzie akademickim, trzeba się brać do działania.
Ile czego z czym pomieszać i jak tym zaatakować rośliny. Ale tak, żeby kurna bolało! Ha!
Dobrze, że skończyłam studia na politechnice, bo inaczej za cholerę bym nie zdołała obliczyć, ileż to preparatu na moją 5-litrową butlę do oprysków wlać muszę. Bo oczywiście, jakże przydatnie, na opakowaniu są dawki dla hektarów opryskiwanych powierzchni i zbiorniki liczone w setkach litrów. Tak... Przeciętny użytkownik 1,5-litrowej butelki z herbicydem ma w głowie hektary i dysponuje beczkowozem. Oczywiście. Idźcie się palnijcie w głowę matoły produkujące ten zabójczy syf. Albo zatrudnijcie marketingowca.
No ale spoko. Nie po to całki i inne przedziwności na analizie i algebrze przez lata spędzały mi sen z powiek, żeby prostej proporcji powierzchniowo-liniowej nie ogarnąć.
Uznałam, że jeden duży kapsel zabójczego koncentratu na 5 litrów wody, to będzie dobra dawka. Spieniło się, ale opary nie wyżarły mi oczu, więc wlałam jeszcze jedną nakrętkę.
Zaczęłam psikać.
Ha! Czułam się jak pogromca duchów, jak Eliminator Zła zesłany z Castoramy, jak Wymierzacz Trawnikowej Sprawiedliwości!
Gińcie chamy! W proch mi się obracać, raz raz!
A teraz o środkach ostrożności.
Przy opryskach należy nosić maseczkę. Rękawiczki. I gumowe buty. Wiadomo. Przecież to trucizna jest.
No...
Ale jak zobaczyłam, że roztwór mi nie rujnuje lakieru na paznokciach u nóg, bo przecież byłam w nibybutach tylko, to uznałam, że mieszanina nie może być aż tak toksyczna... Nic, co nie wchodzi w reakcję z lakierem do paznokci, nie może być zabójcze. A te, no, gumowce, czy też w wersji miejskiej Huntery za 500+ zł, wchodzą w grę wyłącznie w piątek na korpowykładzinkach. Gdy chcemy dać do zrozumienia, że zaraz po gongu spieprzamy na dziką prowincję. Bo to modne, albo przynajmniej maskuje brak jakiegokolwiek życia osobistego, zainteresowań, czy obowiązków poza korpo. Wiem, chodziłam ;-)
Rękawiczki nie wchodzą w grę, bo przecież nie mogę się opalić na budowlańca, prawda? No jak?!
Maseczki nie miałam, więc nawet sobie głowy nie zaprzątałam takimi pierdołami.
Wpadłam w szał psikania. Zabijania. Mordowania. Więcej, szybciej, mocniej...
Przy trzeciej butli oprysków wlałam koncentratu na oko. Tak z siedem razy więcej niż za pierwszym razem. A co.
Jak już wypsikałam wszystko, usiadłam zmordowana. Z mokrymi od trucizny stopami i odciskami na palcach od naciskania spustu wężyka sprejującego. Usiadłam, otarłam pot z czoła, otworzyłam piwo. Obejrzałam rozmiar dokonanego mordu...
Gińcie chuje, nie mam dla was litości. Powiedziałam im. A słońce wyjrzało i przygrzało w mokre od oprysków liście, którymi trucizna właśnie wnikała do środka roślin. Świat był po mojej stronie, ewidentnie.
W nocy miałam koszmary jednak.
Coś o gnijących stopach, coś o kwaśnych deszczach wyniszczających ludzkość. Coś o Krwawych Mścicielach zesłanych chyba z kosmosu, bo przecież nie z niebios.
Wstałam, zrobiłam sobie kawę i poszłam oglądać efekty swojej morderczej walki wczorajszej.
No.
Kwiczą z bólu. Zdychają, jak im życzyłam. Cały trawnik smutnych pokurczy.
Niby hura, ale jednak coś nie tak... Niby WRESZCIE, ale wiem, że jest haczyk, tyle że jeszcze niewidoczny... Stopy mam całe i nawet nie są czerwone. Trucizna ich nie ruszyła, pewnie dlatego, że nie produkują chlorofilu. To nie ten trop... Może ucierpiała też trawa, nie tylko chwasty? No nie wygląda...
A potem to do mnie dotarło.
Jak te wszystkie chwasty, co to je wczoraj w dziele zniszczenia potraktowałam psikaczem, zdechną na raz, to... Zostanie mi tak z siedemdziesiąt kępek trawy. Gdzieniegdzie. Co po wstawieniu do proporcji powierzchniowo-ilościowej, daje większe nic na metr kwadratowy...
I patrzę z okna jak umierają chwasty przeklęte. Jak zdycha zieloność mojego ogrodu... Jak oto rodzi się pustynia, którą sobie zafundowałam na własne życzenie i za własne pieniądze.
Mam ochotę na papierosa, chociaż przecież nie palę.
Kac po takim mordzie wymaga peta.