Do niedawna szukałam bardzo niewielu rzeczy.
To znaczy na hasło "mama szuka", szukałam swojego dzieciaka po kilkanaście razy dziennie, albo zaginionego samochodzika.
Szukałam też grzybów, rozrywek i domów na sprzedaż w Holandii.
A na Śląsku szukałam szczęścia.
Dużo tego szczęścia mi wpadło na konto. Poznałam niesamowitych ludzi, zaprzyjaźniłam się z nimi. Urodziłam tutaj dziecko i naprawdę pokochałam to miejsce. Polska wieś może być śliczna.
Ale teraz mam szukania po kokardę. Albo ciut wyżej...
Szukam mieszkania w Wawie. Oczywiście bez zakrętów się nie obyło. Znalazłam, dogadałam. Nic to, że nie mogłam sama obejrzeć, przecież mam oczy w postaci przyjaciół, którzy zrobili to za mnie :) W dniu podpisania Umowy, właściciel się rozmyślił. Potem zmienił zdanie, ale teraz to ja mam wątpliwości, itd. No standardowe cyrki świata, bo przecież normalnie przez życie idą tylko wariaci ;)
Szukam pracy. Jeszcze nie bardzo intensywnie, bo mam kilka innych drobnostek na głowie, ale rozpuszczam wici. I naprawdę wspaniale jest widzieć, jak wiele osób chce mi pomóc. Póki co obyło się bez spektakularnych sukcesów w postaci podpisania lukratywnych kontraktów, ale coś się dzieje. Jakieś spotkania i rozmowy o pracę w kalendarzu się pojawiają. A wiadomo, że to już coś.
Mam nadzieję, że karma powróci i te wszystkie moje pośrednictwa w szukaniu pracy teraz zaowocują posadą marzeń ;) Tak, brałam za nie wino, ale cennik był jawny, a stawka przecież niezbyt wysoka ;)
Szukam spokoju. Melisa nie działa. Może gdybym się w niej kąpała, albo jadła łyżkami, to owszem, ale jakoś nie mam siły próbować. Mleko z wódką mi nie smakuje, zresztą po alkoholu robię się jakaś taka dziwnie uczuciowa i zalewam się łzami, jakby się jakaś prawdziwa tragedia zdarzyła, doprawdy... Bez sensu zupełnie ;)
Szukam jolki.
To niesamowite, jak sama siebie wyprałam z jolki. Zawartość jolki w jolce jest dalece niezadowalająca.
Nie podróżuję z plecakiem, nie kupuję szpilek, nie gotuję azjatyckiego, nie pochłaniam książek jak kiedyś, tylko skubię po stronce, czy dwóch. Nie spotykam się z dziewczynami na wypaplanie problemów i wino. Nie jeżdżę rowerem. Nie słucham ulubionej muzyki. Nie planuję. Nie lubię jeździć samochodem. Nie narzekam na pogodę. Nie obżeram się arbuzami i sushi. Nie rozmawiam z kotami o polityce. Nie widuję starych przyjaciół. Niemal nie piszę.
Nie jestem jolką...
Znaczy jestem, ale jakimś jolkopodobnym mutantem powstałym na skutek kompromisów, zadzieciowienia, odmiastowienia i zaholendrzenia.
I sama sobie to zrobiłam. Sama.
Bo człowiek to głupi jest. Głupi i brzydki się rodzi i mniej więcej taki umiera.
Jak chcecie mojej rady, a jestem obecnie mądrzejsza o kilka cholernie bolesnych doświadczeń, to nigdy nie rezygnujcie z siebie. Nigdy. Bo bywa tak, że tylko to wam zostanie...
Mi nie zostało nawet to, gdyż uwierzyłam, że muszę z siebie zrezygnować dla wyższego celu, jakim jest rodzina.
No mówię. Głupia byłam i głupia jestem. Ale akurat ten temat przerobiłam na własnej skórze, więc może wy tego błędu powtarzać już nie musicie...
I wiecie? To jest ten moment, że pomimo całego tego bagna, w którym się znajduję i nic mi z niego nie wystaje, nagle naprawdę zaczynam się cieszyć na Warszawę. Na Jolkę.
I wiem, że będzie trudno. Że inaczej niż było.
Ale ja nie jadę gdzieś tam o. Ja wracam. Do siebie. Po siebie.
sobota, 28 listopada 2015
piątek, 20 listopada 2015
Niższa kategoria człowieka
Szukam mieszkania. Dość intensywnie.
Nie pierwszy raz w życiu mam tę (nie)przyjemność. Niby część zasadzek już znam, niby wiem z czym się to je. Ale nadal czuję się jak dziecko we mgle...
Gdy kilka lat temu sprzedawałam swoje mieszkanie, pławiłam się w koszmarze pośredników, kupców, negocjacji i rozczarowań przez dobrych kilka miesięcy. A telefon dzwonił nawet grubo ponad rok po zamknięciu tematu i wycofaniu wszelkich ogłoszeń.
To jest koszmar.
Tak normalnie, to jest koszmar.
Bo to co ja sobie tutaj zafundowałam, a w zasadzie mi zafundowano, to jest level expert w taplaniu się w gównie.
Znacie ten rysunek?
To jestem ja.
Samotna matka. Z małym dzieckiem. Bez pracy. Z dwoma kotami.
Na rynku nieruchomości jestem obecnie człowiekiem najniższej kategorii. Dzieci rysują po ścianach i plamią kanapy. Matki z dzieckiem nie wyrzucisz, nawet jeśli nie płaci czynszu. Nie ma pracy, to z czego będzie płacić?!? A koty wiadomo - śmierdzą, drapią i zawierają demony.
Hahaha... żebyście widzieli minę pośredników, z którymi bez żadnego pomyślunku z mojej strony, chciałam być szczera i mówiłam im jak jest.
Taaaak. Jest fajnie :-)
Bolało, ale wydaje się, że coś znalazłam. Tarasu z lądowiskiem dla helikopterów, jaki miałam w moim byłym mieszkaniu, nie będzie. Saren też się raczej nie spodziewam. Ale za to Jeleń na rykowisku pewnie się znajdzie na upartego ;)
Tylko wiadomo - dopóki nie dostanę kluczy i się nie wprowadzę, niczego pewna być nie mogę.
W zasadzie to obecnie co do niczego nie mam pewności. Jestem tylko ledwo-ledwo pewna, że to ja piszę ten tekst i że ta dziwna twarz w lustrze jest moja...
Eeeeeeh.
Szukanie mieszkania to jest prawdziwy koszmar.
Myślę, że tu jest nisza dla moich start-upowych przyjaciół. Uwaga, darmowy consulting zapodaję. Brakuje serwisu, gdzie ogłoszenia będą AKTUALNE, przejrzyste, usystematyzowane i prawdziwe. Ileż to ja się pięknych mieszkań w sieci nie naoglądałam! Szkoda tylko, że mniej więcej połowa była nieaktualna, druga połowa nie zareagowała na moją prośbę o kontakt. A wybierać musiałam z czegoś zupełnie innego, co zostało mi jakoby "przy okazji" zaprezentowane.
Stay tuned, to pewnie jeszcze nie koniec przygód Jolki Wędrowniczki.
Że też to zawsze u mnie musi się dziać... Z drugiej strony, ktoś życzliwy podsumował to co się u mnie dzieje, że wszystkie te zawirowania są mi potrzebne. Zbieram przecież materiał na książkę ;-)
Nie pierwszy raz w życiu mam tę (nie)przyjemność. Niby część zasadzek już znam, niby wiem z czym się to je. Ale nadal czuję się jak dziecko we mgle...
Gdy kilka lat temu sprzedawałam swoje mieszkanie, pławiłam się w koszmarze pośredników, kupców, negocjacji i rozczarowań przez dobrych kilka miesięcy. A telefon dzwonił nawet grubo ponad rok po zamknięciu tematu i wycofaniu wszelkich ogłoszeń.
To jest koszmar.
Tak normalnie, to jest koszmar.
Bo to co ja sobie tutaj zafundowałam, a w zasadzie mi zafundowano, to jest level expert w taplaniu się w gównie.
Znacie ten rysunek?
To jestem ja.
Samotna matka. Z małym dzieckiem. Bez pracy. Z dwoma kotami.
Na rynku nieruchomości jestem obecnie człowiekiem najniższej kategorii. Dzieci rysują po ścianach i plamią kanapy. Matki z dzieckiem nie wyrzucisz, nawet jeśli nie płaci czynszu. Nie ma pracy, to z czego będzie płacić?!? A koty wiadomo - śmierdzą, drapią i zawierają demony.
Hahaha... żebyście widzieli minę pośredników, z którymi bez żadnego pomyślunku z mojej strony, chciałam być szczera i mówiłam im jak jest.
Taaaak. Jest fajnie :-)
Bolało, ale wydaje się, że coś znalazłam. Tarasu z lądowiskiem dla helikopterów, jaki miałam w moim byłym mieszkaniu, nie będzie. Saren też się raczej nie spodziewam. Ale za to Jeleń na rykowisku pewnie się znajdzie na upartego ;)
Tylko wiadomo - dopóki nie dostanę kluczy i się nie wprowadzę, niczego pewna być nie mogę.
W zasadzie to obecnie co do niczego nie mam pewności. Jestem tylko ledwo-ledwo pewna, że to ja piszę ten tekst i że ta dziwna twarz w lustrze jest moja...
Eeeeeeh.
Szukanie mieszkania to jest prawdziwy koszmar.
Myślę, że tu jest nisza dla moich start-upowych przyjaciół. Uwaga, darmowy consulting zapodaję. Brakuje serwisu, gdzie ogłoszenia będą AKTUALNE, przejrzyste, usystematyzowane i prawdziwe. Ileż to ja się pięknych mieszkań w sieci nie naoglądałam! Szkoda tylko, że mniej więcej połowa była nieaktualna, druga połowa nie zareagowała na moją prośbę o kontakt. A wybierać musiałam z czegoś zupełnie innego, co zostało mi jakoby "przy okazji" zaprezentowane.
Stay tuned, to pewnie jeszcze nie koniec przygód Jolki Wędrowniczki.
Że też to zawsze u mnie musi się dziać... Z drugiej strony, ktoś życzliwy podsumował to co się u mnie dzieje, że wszystkie te zawirowania są mi potrzebne. Zbieram przecież materiał na książkę ;-)
czwartek, 19 listopada 2015
Pożegnanie z sarnami
Ponieważ rok 2015 mnie jakoś nie rozpieszcza, ponieważ nieszczęścia nie tyle że chodzą parami, ale jakimiś upiornymi grupami, niczym dzieciaki w Halloween, ponieważ mam cygańską duszę i lubię być bezdomna i ponieważ nic na tym świecie nie jest wieczne, wracam do Warszawy.
Decyzja jest już ostateczna, mieszkanie jest już szukane. Za pracą rozejrzę się, jak tylko opadnie kurz...
Nie wiem, jak tam u Was, ale u mnie leje. Wali się i huczy od upadających filarów. Pizga złem nawet wtedy, gdy siedzę z winem przed kominkiem.
No i włączyło mi się coś bardzo niedobrego. Jestem nieustannie w opcji "chcę do domu" w moim własnym domu.
Że też się nie da kurwa na życzenie zmutować do formy przetrwalnikowej. Zakokonić się, wleźć w najciemniejszy kąt szafy i przeczekać złe.
No. Ale jak mi wszyscy mówią - trzeba być twardym. Jak nie dla siebie, to dla dziecka.
Byłam kilka dni w Warszawie, obeszłam stare kąty, odwiedziłam kilka osób.
To zdecydowanie jest moje miejsce. Znaczy Śląsk, sarny, jeże, zachody słońca i łąka z kaniami też, jasne. Kocham być tutaj na wsi. Ale bez tamtego, wielkomiejskiego życia, nie jestem sobą.
Zamówiłam sushi wyklikując na co mam ochotę przez telefon na mobilnej stronie swojej ulubionej restauracji. Dostawa była po 15 minutach.
To jest wystarczający powód, żeby wrócić ;)
Tak.
I teraz przechodzimy do rzeczy trudnych i poważnych.
Co ja mam do cholery począć z tym blogiem i jego nazwą?!?
"Przystanek"... Samosprawdzająca się przepowiednia. Niby wiedziałam, że jestem tutaj przelotem. Nie że tylko na tym łez padole ;), ale że na Śląsku. Jednakowoż jestem dość nieprzygotowana mentalnie na taki zwrot akcji ;)
Wszystkim tym, którzy szczekali, że źle robię jadąc na Śląsk, oficjalnie gratuluję, mieliście rację.
Wszystkim tym, którzy chcą mi pomóc, z góry dziękuję za nadsyłane oferty pracy w telco/mediach i skrzynki czerwonego wina.
Wszystkim tym, którzy wiedzą, jak mam o przeprowadzce powiedzieć kotom, żeby nie narazić się na ich wieczne potępienie, pragnę powiedzieć, że jeśli nie podzielą się tą wiedzą, to pewnie oczy me zostaną wydrapane, a buty zasikane, tak więc - RATUNKU.
Decyzja jest już ostateczna, mieszkanie jest już szukane. Za pracą rozejrzę się, jak tylko opadnie kurz...
Nie wiem, jak tam u Was, ale u mnie leje. Wali się i huczy od upadających filarów. Pizga złem nawet wtedy, gdy siedzę z winem przed kominkiem.
No i włączyło mi się coś bardzo niedobrego. Jestem nieustannie w opcji "chcę do domu" w moim własnym domu.
Że też się nie da kurwa na życzenie zmutować do formy przetrwalnikowej. Zakokonić się, wleźć w najciemniejszy kąt szafy i przeczekać złe.
No. Ale jak mi wszyscy mówią - trzeba być twardym. Jak nie dla siebie, to dla dziecka.
Byłam kilka dni w Warszawie, obeszłam stare kąty, odwiedziłam kilka osób.
To zdecydowanie jest moje miejsce. Znaczy Śląsk, sarny, jeże, zachody słońca i łąka z kaniami też, jasne. Kocham być tutaj na wsi. Ale bez tamtego, wielkomiejskiego życia, nie jestem sobą.
Zamówiłam sushi wyklikując na co mam ochotę przez telefon na mobilnej stronie swojej ulubionej restauracji. Dostawa była po 15 minutach.
To jest wystarczający powód, żeby wrócić ;)
Tak.
I teraz przechodzimy do rzeczy trudnych i poważnych.
Co ja mam do cholery począć z tym blogiem i jego nazwą?!?
"Przystanek"... Samosprawdzająca się przepowiednia. Niby wiedziałam, że jestem tutaj przelotem. Nie że tylko na tym łez padole ;), ale że na Śląsku. Jednakowoż jestem dość nieprzygotowana mentalnie na taki zwrot akcji ;)
Wszystkim tym, którzy szczekali, że źle robię jadąc na Śląsk, oficjalnie gratuluję, mieliście rację.
Wszystkim tym, którzy chcą mi pomóc, z góry dziękuję za nadsyłane oferty pracy w telco/mediach i skrzynki czerwonego wina.
Wszystkim tym, którzy wiedzą, jak mam o przeprowadzce powiedzieć kotom, żeby nie narazić się na ich wieczne potępienie, pragnę powiedzieć, że jeśli nie podzielą się tą wiedzą, to pewnie oczy me zostaną wydrapane, a buty zasikane, tak więc - RATUNKU.
czwartek, 5 listopada 2015
Ginekolog w transie
Po przeprowadzce na Śląsk zdziwiło mnie wiele spraw.
Na przykład, że golonka, to golonko. Albo że jednak nie wszyscy chodzą umorusani węglem. Takie tam.
Ale najbardziej odmienne od tego, co miałam w Waw jest wszystko, co jest związane ze zdrowiem.
Lekarze, szpitale, wizyty prywatne, wizyty państwowe (które odkryłam z musu dopiero tutaj).
Już o tym pisałam. Naprawdę nadal nie wiem, jak typowa Hela i Bercik ogarniają dentystę, internistę, pediatrę i wszystkich innych specjalistów. To nie działa tutaj tak, jak umiem to obsługiwać.
Szukałam nowego, śląskiego ginekologa.
Internet, telefon. Po dziesięciu nazwiskach zastanawiałam się, czy może wprowadzili na dniach jakiś nowy numer kierunkowy, bo nikt nie odbierał.
Potem się dowiedziałam, że jeśli chodzi o prywatne wizyty, to lekarze najczęściej przyjmują (i odbierają telefon) w jeden-dwa dni w tygodniu, popołudniami. Ale nie wieczorami. I żeby się umówić, trzeba te godziny tajemną mocą poznać. Wyssać skądś.
Ciążę prowadziłam z tego powodu miasto obok. Nie, że miałam taką fanaberię, ale był to pierwszy lekarz, do którego udało mi się dodzwonić i podał mi godzinę wizyty. Później ta umówiona godzina okazała się być fikcją, bo na miejscu obowiązywała kolejka kto-po-kim-przyszedł. I mimo, że byłam umówiona bardzo konkretnie, czekałam jak wszyscy. Z brzucholcem, wierzgającym jeszcze-nie-Decybelem. Czekałam przez kilka godzin.
Nie do pomyślenia w moim ex-świecie.
A potem wreszcie udało mi się znaleźć ginekologa, który przyjmuje w czymś, co ma recepcję i skupia kilku, może nawet kilkunastu lekarzy. Wspaniale. Można zadzwonić codziennie, do 15-tej i się umówić na wizytę z +/- 20min dokładnością. Obgryzałam słuchawkę ze szczęścia, gdy pani z recepcji mnie o tym informowała.
Pierwsza wizyta była dość... hmm... intrygująca. Nie pamiętałam oczywiście, jak się nazywa mój lekarz, ale w gabinecie na ścianie wisiały dwa dyplomy. Grzegorz i Lucyna. I co chwilę zmieniałam zdanie, czy "obsługuje" mnie obecnie Grzegorz, czy może jednak Lucyna. To spojrzenie to takie bardziej Grażynowate, ale nos i kości policzkowe mogą należeć wyłącznie do Grzegorza.
Mózg mi się przegrzewał, ale wizyta na szczęście skończyła się pomyślnie, 80zł, paragon i widzimy się za kilka miesięcy.
Rozwikłanie zagadki Grzegorzo-Lucyny przestało mnie zajmować.
Następnym razem byłam jednak czujna jak ważka. Lekarz, lekarka, była w spódnicy. Kobieta! I gumofilcach. Hm... 187cm w kłębie...
Doznania były nadal jakby sprzeczne. Pod grubą warstwą pudru widać było zarost. A może to jednak pryszcze? A te włosy to peruka, czy tylko efekt zemsty lokówki traktowanej nie po ludzku, czy tam lokówkowemu? Same niewiadome...
Ale na trzeciej wizycie mnie olśniło.
To jest oczywiście osoba transseksualna. Kobieta obecnie. Acz nieoczywista ;)
I wreszcie "proszę luźno, luźno tutaj na dole", przyniosło skutek. Klocki wskoczyły na swoje miejsce, a mój mózg udręczony poszukiwaniami płci osoby, która mnie dotyka, zaznał wreszcie spokoju.
Polecam.
Brak chamstwa i przedmiotowego podejścia, jak to bywa u kobiet lekarek. Brak nadmiernego cackania się i niezręczności, jak to bywa z przystojnymi ginekologami.
Full pro, trans pro :-)
Na przykład, że golonka, to golonko. Albo że jednak nie wszyscy chodzą umorusani węglem. Takie tam.
Ale najbardziej odmienne od tego, co miałam w Waw jest wszystko, co jest związane ze zdrowiem.
Lekarze, szpitale, wizyty prywatne, wizyty państwowe (które odkryłam z musu dopiero tutaj).
Już o tym pisałam. Naprawdę nadal nie wiem, jak typowa Hela i Bercik ogarniają dentystę, internistę, pediatrę i wszystkich innych specjalistów. To nie działa tutaj tak, jak umiem to obsługiwać.
Szukałam nowego, śląskiego ginekologa.
Internet, telefon. Po dziesięciu nazwiskach zastanawiałam się, czy może wprowadzili na dniach jakiś nowy numer kierunkowy, bo nikt nie odbierał.
Potem się dowiedziałam, że jeśli chodzi o prywatne wizyty, to lekarze najczęściej przyjmują (i odbierają telefon) w jeden-dwa dni w tygodniu, popołudniami. Ale nie wieczorami. I żeby się umówić, trzeba te godziny tajemną mocą poznać. Wyssać skądś.
Ciążę prowadziłam z tego powodu miasto obok. Nie, że miałam taką fanaberię, ale był to pierwszy lekarz, do którego udało mi się dodzwonić i podał mi godzinę wizyty. Później ta umówiona godzina okazała się być fikcją, bo na miejscu obowiązywała kolejka kto-po-kim-przyszedł. I mimo, że byłam umówiona bardzo konkretnie, czekałam jak wszyscy. Z brzucholcem, wierzgającym jeszcze-nie-Decybelem. Czekałam przez kilka godzin.
Nie do pomyślenia w moim ex-świecie.
A potem wreszcie udało mi się znaleźć ginekologa, który przyjmuje w czymś, co ma recepcję i skupia kilku, może nawet kilkunastu lekarzy. Wspaniale. Można zadzwonić codziennie, do 15-tej i się umówić na wizytę z +/- 20min dokładnością. Obgryzałam słuchawkę ze szczęścia, gdy pani z recepcji mnie o tym informowała.
Pierwsza wizyta była dość... hmm... intrygująca. Nie pamiętałam oczywiście, jak się nazywa mój lekarz, ale w gabinecie na ścianie wisiały dwa dyplomy. Grzegorz i Lucyna. I co chwilę zmieniałam zdanie, czy "obsługuje" mnie obecnie Grzegorz, czy może jednak Lucyna. To spojrzenie to takie bardziej Grażynowate, ale nos i kości policzkowe mogą należeć wyłącznie do Grzegorza.
Mózg mi się przegrzewał, ale wizyta na szczęście skończyła się pomyślnie, 80zł, paragon i widzimy się za kilka miesięcy.
Rozwikłanie zagadki Grzegorzo-Lucyny przestało mnie zajmować.
Następnym razem byłam jednak czujna jak ważka. Lekarz, lekarka, była w spódnicy. Kobieta! I gumofilcach. Hm... 187cm w kłębie...
Doznania były nadal jakby sprzeczne. Pod grubą warstwą pudru widać było zarost. A może to jednak pryszcze? A te włosy to peruka, czy tylko efekt zemsty lokówki traktowanej nie po ludzku, czy tam lokówkowemu? Same niewiadome...
Ale na trzeciej wizycie mnie olśniło.
To jest oczywiście osoba transseksualna. Kobieta obecnie. Acz nieoczywista ;)
I wreszcie "proszę luźno, luźno tutaj na dole", przyniosło skutek. Klocki wskoczyły na swoje miejsce, a mój mózg udręczony poszukiwaniami płci osoby, która mnie dotyka, zaznał wreszcie spokoju.
Polecam.
Brak chamstwa i przedmiotowego podejścia, jak to bywa u kobiet lekarek. Brak nadmiernego cackania się i niezręczności, jak to bywa z przystojnymi ginekologami.
Full pro, trans pro :-)
poniedziałek, 2 listopada 2015
Ocalić od zapomnienia
Kilka miesięcy temu zginęli moi rodzice.
Długo zbierałam się, żeby napisać coś na ten temat. Początek listopada doganiał mnie powoli, a gdy już dopadł, to przeżuł i wypluł bez sił na takie zmagania.
Słowa utykają mi gdzieś pomiędzy sercem, a palcami. Pewnie wylewają się przez oczy...
Ale kiedyś przyjdą. Wiem to.
Dzisiaj Zaduszki, dzień wspominania zmarłych.
I chcę napisać tylko jedno.
Słuchanie od Was, od czytaczy, o moich rodzicach, jest nieprawdopodobne.
Te historie, które pamiętacie z mojego bloga, które wysyłaliście mi spisane własnymi słowami w ramach wsparcia po ich śmierci, to że oni żyją nie tylko w mojej pamięci, to jest prawdziwy kosmos.
To, że moi śląscy przyjaciele, którzy nie poznali moich rodziców, przynoszą mi zasłyszane na stypie opowieści o moich rodzicach, to jest niebywałe.
I to pomaga.
Dziękuję.
Brunon przewrócił się na ich grób. Połamał kwiaty i zrobił klasyczną dziecięcą rozpiździuchę.
Tata pękłby ze śmiechu. I z dumy.
A Mamina by się cieszyła, że zabierzemy połamane kwiaty do wazonu, bo przecież po co jej tyle...
Długo zbierałam się, żeby napisać coś na ten temat. Początek listopada doganiał mnie powoli, a gdy już dopadł, to przeżuł i wypluł bez sił na takie zmagania.
Słowa utykają mi gdzieś pomiędzy sercem, a palcami. Pewnie wylewają się przez oczy...
Ale kiedyś przyjdą. Wiem to.
Dzisiaj Zaduszki, dzień wspominania zmarłych.
I chcę napisać tylko jedno.
Słuchanie od Was, od czytaczy, o moich rodzicach, jest nieprawdopodobne.
Te historie, które pamiętacie z mojego bloga, które wysyłaliście mi spisane własnymi słowami w ramach wsparcia po ich śmierci, to że oni żyją nie tylko w mojej pamięci, to jest prawdziwy kosmos.
To, że moi śląscy przyjaciele, którzy nie poznali moich rodziców, przynoszą mi zasłyszane na stypie opowieści o moich rodzicach, to jest niebywałe.
I to pomaga.
Dziękuję.
Brunon przewrócił się na ich grób. Połamał kwiaty i zrobił klasyczną dziecięcą rozpiździuchę.
Tata pękłby ze śmiechu. I z dumy.
A Mamina by się cieszyła, że zabierzemy połamane kwiaty do wazonu, bo przecież po co jej tyle...
Subskrybuj:
Posty (Atom)