ostatnich kilka dni w Warszawie.
żegnam się z przyjaciółmi i znajomymi, zacieram własne ślady.
wczoraj byłam na poczcie w miejscu zameldowania. poczta od zawsze była całodobowa, co na pierwszy rzut oka wydaje się być zaletą, ale już po pierwszej wizycie wiadomo, że to przekleństwo. tak, w teorii można pójść odebrać list polecony w środku nocy. w praktyce jednak okazuje się, że nawet wtedy jest co najmniej kilkunastoosobowa kolejka, jedno okienko i zaspana urzędniczka, która ma milion powodów, żeby złościć się na petentów. już samo to, że musi obcować z wariatami, którzy pragną odebrać, czy nadać paczki w środku nocy ją usprawiedliwia, a przecież dochodzi jeszcze niewyspanie, marna pensja, durna robota i zimna kawa.
w każdym bądź razie, po wielu latach przerwy odwiedziłam mój prawie-ulubiony urząd pocztowy. wiele się nie zmieniło, prócz tego, że zlikwidowano system numerkowy na rzecz starej dobrej kolejki. nie rozumiem tego ruchu, ale zapewne stoi za tym jakaś żelazna logika i wnikliwe badania na użytkownikach ;-)
po odstaniu swojego, za całe 5,42 zł udało mi się przekierować przychodzącą do mnie pocztę na śląski adres.
swoją drogą kto ustala taką cenę? naprawdę z radością bym zapłaciła 5,50 zł, byle tylko nie robić zamieszania o te dwa grosze lub wydawanie mi ośmiu.
pocztę przekierowałam, ale czy da się przekierować resztę?
czy będą docierały do mnie rzeczy, które uważam za ważne? trendy, plotki, wydarzenia? a może to wszystko w oderwaniu od korporacji, biznesu i bez obracania się wśród ludzi, którzy żyją takimi rzeczami, nie ma najmniejszego sensu?
czy będę miała syndrom odstawienia bez codziennego bombardowania mnie reklamami z billboardów i neonów, bo nie będę już wiedziała co jest mi niezbędne do życia oraz jakaż to nowa przecena czeka na mnie w ulubionej sieciówce?
czy na wsi dotrze do mnie nowy sowizm, planking, czy inne virale? czy może to jest rozrywka, która dotyczy tylko mieszczuchów, bo stepujące kotecki nie śmieszą kogoś, kto traktuje kota wyłącznie użytkowo, jako urządzenie odmyszowujące?
jechałam dzisiaj do pracy i zastanawiałam jak bardzo zmieni się za chwilę moje życie.
bardzo. a pewnie znacznie bardziej niż się spodziewam. boję się, że będę tęsknić za tym mieszczuchowym stylem życia, ale niektórych rzeczy brakować mi z pewnością nie będzie.
zakorkowana warszawa, wydała mi się dzisiaj podwójnie straszna. 3h dziennie spędzane na dojazdach do pracy, w której spędza się 8-10h to przecież kuriozum. po co nam te ciężko zarabiane pieniądze, skoro i tak 90% swojego czasu podporządkowujemy pracy?
z drugiej strony przyjemniej jest stać w korku w bentleyu niż w fiacie, skoro już w tym korku stać trzeba.
a czy trzeba, nie wiem.
znajomi twierdzą, że mi zazdroszczą zmiany życia. że chcieliby móc zrezygnować z korpo, odciąć się od warszawki, przenieść na mazury, czy w inne bieszczady i zająć się czesaniem owiec, hodowlą pszczół, albo pisaniem książek.
ja nigdy czegoś takiego nie planowałam, ale skoro to były i są czyjeś marzenia, dlaczego tak niewielu ludzi je realizuje?
nie znam nikogo, kto z własnej woli rzuciłby miasto, korporację, bonusy, socjale i kawomaty na rzecz hodowli kóz i szeroko pojętej wolności.
czy marzenie jednych może się okazać zsyłką i koszmarem drugich?
oby nie.
póki co staram się nacierać atmosferą miasta, marynować w spalinach i przejeść wszystkim tym, co nie będzie łatwo dostępne na moim Końcu Świata. chociaż pewnie tak jak nie da się wyspać na zapas, nie da się też namieścić na nadchodzący dla mnie trudny czas wiejski.