powoli zaczynam przygotowywać się do kolejnej rewolucji w moim życiu.
zmieniam wszystko... no, może kolor włosów póki co zostaje. póki co, bo pewnie za chwilę osiwieję od nadmiaru wrażeń.
tylko czy można się przygotować na nieznane?
postanowiłam odejść z korpo. odejść z pracy w ogóle. wyprowadzić się z miasta. ze stolicy. z centralnej polski...
rzucam swoją wielką miłość - szpilki, a także mniej ukochane stanie w korkach, hektolitry korpo kawy, karnety do fitness i zażyłą bliskość z pocztą korporacyjną.
zostawiam za sobą lancze w modnych knajpach, gdzie serwuje się malutkie porcje na wielkich talerzach, kawę za 20 zeta i zakupy spożywcze online dostarczane prosto do mojej lodówki o wybranej porze, 7 dni w tygodniu. kończę z sushi na telefon, lunchboxami i zaczynaniem dnia od studiowania menu na www firmowej kantyny.
żegnam się z osiedlowymi sklepami otwartymi do 23, w których można kupić odpowiednio schłodzone francuskie wino, arbuzy zimą, porządny parmezan i kilka odmian kleistego ryżu oraz z galeriami handlowymi, które wpisywały się w moją strategię przeżywania zimy w mieście bez jej realnego doświadczania, czyli opuszczania samochodu wyłącznie w podziemnych garażach, bez soli na butach, odśnieżania, marznięcia i przebijania się przez zaspy, czy oblodzone chodniki.
rezygnuję z anonimowości, braku relacji z sąsiadami, z miasta w którym trudno o autochtonów. zostawiam asfalt, szklane biurowce i mielone, schłodzone powietrze z puszki, parkometry i wieczny pośpiech, ale też przyjaciół. moje miejsca. ulubione knajpki. wspomnienia. latami wydeptywane ścieżki. dziką wisłę tuż obok betonowego centrum. ukochane mieszkanie z ogromnym tarasem. wszystko, czym się otaczałam i co stworzyłam przez całe swoje dorosłe życie...
a robię to na rzecz wsi. śląskiej wsi położonej obok małego miasteczka, o którego istnieniu nie miałam większego pojęcia. miejscowi mówią tam nie po polsku, a przyjezdnych nie ma.
rzucam przepracowaną i zmęczoną stolicę dla miejsca, gdzie pracę, jeśli się ją szczęśliwie posiada, kończy się najpóźniej o 15-tej, a średnie zarobki miesięczne wystarczają mniej więcej na jedną parę szpilek od gucci. gdzie ludzie nie sprzedają powietrza, nie tapirują projektów, bo wypada robić nadgodziny i nie ustalają miesiącami zasad odnośnie stopki firmowej i prezentacji nazwy stanowiska w mailach, a sklepy są w niedzielę zamknięte.
chciałabym powiedzieć, że właśnie taki plan miałam na życie i że wiem co robię.
no niestety... pojęcia nie mam co mnie czeka, jak to smakuje i czy nie oszaleję po pierwszym poważnym starciu z nową rzeczywistością.
póki co kontempluję beton, sushi, dostęp do kin i delikatesów. upycham się w korpo kombinezon i delektuję możliwością chodzenia na obcasach.
ostatnie dni w moim naturalnym środowisku. ostatnie dni w świecie, który znam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz