środa, 29 stycznia 2014

Zima na wsi boli

Nie wiem skąd się wzięło przekonanie, że życie na wsi jest tanie... Może jak jest się farmerem, ma się własną winnicę i nie trzeba kupować wina, albo własne warzywa, które dostawca energii skupuje celem barteru lub chociażby obniżenia rachunków... Może.
Ale dla mnie życie na wsi to finansowy koszmar jest. Nie to, że zęby w ścianę i liczenie ileż to miesiąca zostało do następnego zastrzyku gotówki, ale każdy jeden rachunek przyprawia mnie o opad szczęki.
Prądu żremy ogrom. Ale jak go nie zżerać, gdy ciemno tu jak w Średniowieczu? No to mamy lampy w ogrodzie, dookoła domu, przy furtce i bramie. Żrą prąd bardzo zacnie. Lampek i lampideł w domu też więcej niż w mieszkaniu, bo metraż domu jednorodzinego zwykle jest większy niż mieszkania w bloku.
Woda. No niby w mieście też się trzeba kąpać, ale tutaj, z okazji ciągłego kontaktu z czarnoziemem, kominkiem, śmietnikiem, kosiarką, itd. nieustannie czuję się zakurzona. Myję więc jolkę, a licznik szaleje. Latem dochodzi przyjemność podlewania ogrodu...
A każdy prysznic, czy spuszczenie wody to przyspieszenie zawezwania szambiarzy. Za darmo nie przyjeżdżają ;-)

Ale wszystko to, to jest małe miki. Bo duże miki to jest kurna ogrzewanie.
Nie będę nawet pisać, ile już utopiliśmy kasy w renowację istniejącej w zakupionym przez nas domu instalację. Piec, pompa, termostaty, przeglądy, drobne naprawy. Masakra... Ogrzewanie jest na gaz, gazu w drodze brak, a więc mamy wkopany w ogrodzie ogromny zbiornik na gaz. 
Sam pomysł mieszkania tuż obok czegoś takiego jest dosyć straszny, ale prawdziwie upiorne to są rachunki za napełnienie gazem tego cuda.
Po ostatnim dowozie, gdy pan wystawił mi fakturę na 8 tysi, prawie nakryłam się nogami. No ale spooooko, przecież zgodnie z tym, co mówił poprzedni właściciel, zbiornik trzeba napełniać raz-dwa razy do roku. I to przy dużej rodzinie. 
Oczywiście.
Jeśli lubi się mieszkać w lodówce, to może...
Nam gazu wystarczyło na 3.5 miesiąca... :-/
A potem, czyli właśnie dzisiaj, gaz się skończył. I to boli. Boli, gdy szczękasz zębami, gdyż akurat po raz pierwszy tej zimy szczypnął mróz i za oknem jest -10... Boli, gdyż nie ma ciepłej wody, a dziecię raczyło zakupsztalić się od brody po pięty. Boli, bo trzeba czekać na dostawę gazu dwa dni. 
Tak, tak, jest usługa dowozu ekspresowego gazu. Płatna jedynie 870zł, gdy nie mieszka się tuż pod hurtownią, rozlewnią, czy jak tam się nazywa to miejsce, gdzie jest trzymany gaz w hurcie. Jest taka usługa, tyle że zimą, szczególnie przy mrozach, nie da się jej zamówić, gdyż wszystkie samochody są zajęte dostawami... Ha ha.

Brak gazu równa się zimny parkiet, a to oznacza możliwość jego wylecenia w kosmos, gdyż z podłogówką i parkietem trzeba ostrożnie jak z jajkiem. Także... przy dobrych wiatrach mamy szansę na kolejny remont podłóg. Żeby nudno nie było.

Dobrze chociaż, że ciśnienie mam wysokie przez to wszystko. Przynajmniej mi ręce nie grabieją...

czwartek, 23 stycznia 2014

Macierzyńskie mity

Dzisiaj jest ten dzień, gdy mi się ulewa. Przelewa. 
Wszystko wkurza, zimno i gołą stopą w klocek lego bądź ciepły jeszcze koci rzyg. 

Dlatego muszę to napisać - macierzyństwo jest przereklamowane.
A tak, to już chyba pisałam.
No ale mity. Mitów macierzyńskich jest milion... I zupełnie nie rozumiem dlaczego nikt ich nie obala...

1) niemowlęta pięknie pachną

Otóż pięknie pachnie ciasto drożdżowe, skoszona trawa, curry z baraniny, powietrze po burzy i niektórzy mężczyźni.  Małe kotki pięknie pachną. Smażony boczek. Nowe buty. Wysprzątany samochód.
Dzieci śmierdzą.
Jasne, jak zamarynuje się je zaraz po kąpieli w oliwce, talku i czystej pidżamie, to pachną. Pachną tymi właśnie rzeczami - oliwką, talkiem, mydłem i praniem. Ale już za 5 minut, po pierwszym rzygu, czy zsikaniu się w pieluchę, egzemplarz znów jedzie. I to ostro. Ktoś, kto uważa zapach połowicznie przetrawionego mleka, musu jabłkowego lub delikatnych ziemniaczków z młodą marchewką i indykiem (nadal mówimy o częściowym strawieniu) za najprzyjemniejszy zapach na świecie, jest chory!
A tak właśnie pachną niemowlęta - rzygulce, sikulce i kupsztale. Wymieszane z wonią słodkich kosmetyków dla dzieci. Bleh!!!


2) poród nie należy do przyjemności, ale gdy tylko położą ci dziecko na brzuchu, o wszystkim zapomnisz

A grzyba zapomnisz!!! Ja od pięciu miesięcy boję się zasnąć, bo co jakiś czas śni mi się porodówka i te 'magiczne' chwile... To jest traumatyczne przeżycie, gigantyczny wysiłek, zamieszanie, pożar w burdelu i totalny brak kontroli nad czymkolwiek ze strony głównej zainteresowanej.
Tego się nie zapomina. Można z tym żyć, jasne. Można nawet lubić rodzić dzieci, ale tego się nie zapomina...


3) czas przy dziecku mija jak szalony

Bzdura! Odkąd siedzę w domu z dzieckiem nudzę się jak nigdy w życiu. Aaaale na nic nie mam czasu. Karmienie, usypianie, pranie, ogarnianie chaosu, przebieranie, kąpanie, zabawianie, spacerowanie, pilnowanie... Doba nagle ma 427 godzin, które wypełnia jedynie dziecko. Jesteś non stop zajęta i urobiona po łokcie, a na koniec dnia możesz tylko powiedzieć, że przetrwałaś kolejny dzień... Zero namacalnych efektów pracy. 

4) stracisz figurę, ale po ciąży szybko ją odzyskasz przy odrobinie dobrej woli

Jasne. Jeśli jesteś patyczakiem i podczas ciąży wyhodujesz sobie tylko małą piłkę na brzuchu, pewnie w dwa tygodnie po porodzie wrócisz do normalnych ciuchów. Natomiast średnia pociążowa jest jakby inna. Bo nawet jeśli nie przybrałaś 20kg, to zostaje temat cycków... Nie mieszczą się w żadną bluzkę, czy sukienkę, którą miałaś. Są ogromne i wcale niefajne. 
Do tego nagle się okazuje, że 90% tego co posiadałaś przed ciążą absolutnie nie nadaje się do użytku, gdy siedzisz w domu z niemowlakiem. Sukienki, marynarki, biżuteria, obcasy, spódnice, pończochy, małe torebki, apaszki, eleganckie bluzki... Wszystko to raz że nie pasuje, a dwa że przy dziecku nie założysz. Bo zarzyga, podrze, niewygodnie, rozerwie ci uszy, itd. Możesz te rzeczy, większość swoich rzeczy, spakować i wypieprzyć na strych z nadzieją, że za kilka lat się w nie zmieścisz i nadal będą na czasie...

Oczywiście musisz w czymś chodzić, więc odkrywasz tłumioną przez lata miłość do rozciągniętych dresów, t-shirtów w maskujące wojskowe wzory i buty wciągajki - bez sznurowadeł, czy innych zapinań. Matka jest zawsze w trybie bojowym i musi być zdolna przejść z opcji spanie w opcję manewry w lesie przy -15 stopniach w trzy minuty!

No niby można iść do sklepu i kupić nowe wygodne dżinsy i bluzy. Kłopot jest jednak taki, że przez pierwsze kilkanaście lat życia dziecka, nie ma na to specjalnie czasu...


5) macierzyństwo służy kobietom - promienieją i rozkwitają po urodzeniu dziecka

No może. Może ja po prostu tych matek nie znam... Bo te co znam, w tym ja sama, to po urodzeniu dziecka niestety nie odmłodniały...
Łysiejesz. Tak, włosy wypadają garściami... Podziękuj huśtawce hormonalnej.
Szarzejesz na twarzy. Dzieciak wysysa z ciebie wszystko co najlepsze. I to już zanim go urodzisz. Podkrada witaminy i minerały. A po porodzie dochodzi jeszcze zmęczenie cudownym aktem powicia potomstwa, nieprzespane noce, wieczne zabieganie i zero czasu dla siebie.

Młode matki wyglądają dobrze tylko, gdy opuszczają jaskinię. A opuszczają ją wyłącznie w ważnych sprawach i to rzadko. Wtedy nakładają puder szpachelką, malują podkrążone oko i wciskają się w modelującą bieliznę. I wtedy owszem, czują się dobrze, a przynajmniej lepiej. Zerwane ze smyczy codzienności i służby ku chwale dzieciątka...

wtorek, 21 stycznia 2014

Szczepienia

Tydzień temu mieliśmy termin kolejnego szczepienia. Po ogarnięciu porannego chaosu, po spakowaniu wszystkich niezbędnych rzeczy (tak, gdy ma się dzieci, do lekarza chodzi się z walizką...), po zapakowaniu decybela w samochód i dojechaniu na miejsce, po znalezieniu parkingu dla czołgu, po doczłapaniu się do okienka rejestracji, po wypoceniu kilku kilogramów i po kilku soczystych kurwach, po tym wszystkim uderzyła mnie cisza jaka panowała w przychodni. Cisza przerywana jedynie moim sapaniem i kwikiem młodego. A normalnie to wiecie, poziom hałasu jak w fabryce pełnej ryczących maszyn. Albo w hali wypełnionej testerami klaksonów. No a tym razem cisza...
Gdy wreszcie udało mi się wywabić z kanciapy jakąś pielęgniarkę, usłyszałam, że pani doktor też człowiek i akurat jest chora, zastępstwa nie ma, żebym przyszła za tydzień i że szkoda, że nie zadzwoniłam przed wizytą.
Taaa...
Nie wiem, ale może faktycznie to jakiś obyczaj jest - dzwonić do lekarza przed wizytą i sprawdzać, czy nie jest przypadkiem chory... Nosz kurna!

W drodze do samochodu wdepnęłam w gówno, ale spoko nawet nie zauważyłam, gdyż idąc z nosidełkiem, walizką, torebką i dokumentami, patrzenie pod nogi ma niski priorytet...

Tydzień czasu minął, manewry związane z wizytą trzeba było powtórzyć. Tyle że szybciej, bo oczywiście zaspaliśmy.
Ha ha ha. Byłoby nawet śmiesznie, gdyby nie to, że jednak wcale.

Po dotarciu na miejsce nie miałam wątpliwości, że dzisiaj pani doktor przyjmuje. Szzzkurwa!!! Milion rodziców (tak, są tacy, którzy przychodzą parami), wózków, nosidełek, babć do pomocy, rozwrzeszczanego rodzeństwa, czapeczek, kombinezonów, smoczków, grzechotek, grających zabawek, piszczących butów i oczywiście matek trząchających swoje dzieci celem uspokojenia, gdyż zbiorowo darły ryja.
Moje normalnie spokojne dziecko jest bardzo empatyczne, więc natentychmiast zaczęło też również drzeć ryja ile fabryka dała. A dała dużo za dużo, bo drze się toto jakieś 327 razy głośniej niż przeciętny decybel.
Także już po kilku sekundach stałam się ulubienicą wszystkich. Ja i moje ryczące dziecko, gdyż ten ryk zagłuszał inne ryki. A nawet nie zdążyłam rozpiąć płaszcza!
Dwutygodniowa nieobecność pani doktor zaowocowała kumulacją dzieciaków i ich świt.
Myślę, że gdyby piekło się otworzyło w tamtym miejscu, to nikt by już nawet nie zwrócił uwagi...

Po godzinie czekania chciałam umrzeć. Po dwóch zaczęłam wykonywać nerwowe ruchy typu telefon do Medicover w Warszawie i obliczanie za ile godzin mogę tam dotrzeć oraz przeglądanie ofert nieruchomości na Księżycu, gdyż tam z pewnością nie byłoby żadnych dzieci. Bachorów. Drących ryja mutantów. Potomków samego szatana.

Jestem przekonana, że pielęgniarki w swojej kanciapie paliły dla rozluźnienia trawę, albo brały prozac. I ja je rozumiem. Tylko dlaczego się nie podzieliły?!?

Wróciłam do domu czując się jak po lobotomii. Jak po zdobyciu 8-tysięcznika. Jak po kilkunastoegzaminowej sesji na polibudzie. Jak po powrocie z piekła.
I wierzcie mi, ono nie jest wybrukowane dobrymi intencjami, tylko linoleum w zielone żabki.

Wróciłam i co? I nie mam w domu wódki. A wypiłabym szklankę bądź dwie. I to przed zdjęciem butów.
No trudno, otworzę szampana z tej okazji... Jest co celebrować - przeżyłam, ilość dzieci w domu się zgadza, a poziom decybeli wrócił do normy. Niesamowite jak drobne rzeczy potrafią cieszyć.

niedziela, 5 stycznia 2014

Takie sobie basenowanie

Zachciało się babie na basen. Babie, czyli mnie. Się po babiemu sparłam, że pójdę, chociaż odradzano...

Cudem jakimś odnalazłam właściwą ulicę i budynek szkoły, w której basen się mieści. Ciemno, zero ludzi, strach z samochodu wychodzić...

Odnalazłam kasę, stanęłam w kolejce (bo ludzie byli, ale w środku, pewnie jest wejście od innej ulicy). Chcę kupić bilet, 10 zeta, otwieram portfel, a tam oczywiście zero gotówki. To znaczy miałam euraski i czeskie korony, aaale nawet nie próbowałam zaczynać negocjacji kursu. Dla pewności zapytałam, czy mooooże przyjmują karty. Pani kasjerka spojrzała na mnie tak powoli i tak poważnie, że przez chwilę miałam nadzieję na pozytywną odpowiedź. A potem wybuchnęła gromkim, rubasznym, zupełnie nieprzyzwoitym jak na kobietę śmiechem.

- Karty?!? A czym mam je niby odczytywać? Żelazkiem?? 
I tutaj nastąpiła demonstracja żelazka. A pół kolejki umierało już ze śmiechu. Drugie pół przyglądało mi się z politowaniem. Jakbym głośno oznajmiła, że wierzę we wróżki, albo wysoką emeryturę od mojego państwa. Taka duża, a kartą na basenie chce płacić, no wstyd...
- A gdzie jest najbliższy bankomat? - pytam grzecznie Panią Kasjerkę i powietrze pytam, tak by wszyscy zebrani wokół pośmiewiska słyszeli.
Nikt nie wie, nie ma. Może gdzieś tam, ale raczej nie. Nie sądzą. I patrzą na mnie wzrokiem pt. 'a weź już spieprzaj odmieńcze w swoje dzikie strony, nie pasujesz do naszej basenowej społeczności'.
No to poszłam, ale zapowiedziałam, że wrócę. Z gotówką. W zębach im te dziesięć zeta przytaszczę i będę pływać, bo się sparłam.
Patrzą i mówią 'nie da rady, wejście jest za 3 minuty, nie da rady'.
Ale czym jest dla kogoś z Warszawy 45 minut do następnego wejścia basenowego. Warszawiaka zahartowanego korkami i kolejkami 45 minut czekania nie przeraża. W węża sobie pogram, fejsa poczytam, bankomat odnajdę i będę pływać, za 45 minut.

Tak też uczyniłam. 
Lochami jakimiś dostałam się do szatni, przebrałam się i namoczyć pod prysznicem się chciałam. Sama jedna tam jestem, więc spodziewam się wejścia jakiegoś kata, albo chociażby bazyliszka przestrasznego.
Weszła jednak tylko dziarska staruszka w gumowym czepku. Mokra. Z poprzedniego wejścia. Dzwonek był, a w szatni nie słychać. Dzwonek był, mogę pływać.
No ale namoczyć Jolkę wcześniej chcę. Wypada chyba. A może to takie wielkomiejskie zabobony, że prysznic przed wejściem na basen jest konieczny?
Przełamuję się i naciskam guzik prysznica. Kabin 10, ja sama jedna. Plus staruszka. Patrzy na mnie, patrzy co robię. A ja tylko sprawdzam wodę, czy ciepła, czy nadająca się do moczenia Jolki już. Nieciepła, czekam, woda się leje.
- Ciepła ta woda? - pyta dziarska staruszka.
- No taka sobie - odpowiadam, gdyż woda jest taka sobie.
Staruszka podtyka rękę, mówi 'nooo, taka sobie' i kradnie mi kabinę. Przegródkę. Wskakuje i kradnie mi uruchomiony mój prysznic z taką sobie wodą.
Nerwy się we mnie gotują, mimo że chodzi tylko o taką sobie wodę. No ale przecież! Jednak! Wodę w przegródce uruchomiłam ja, Jolanta. Przegródek w bród, ludzi zero, woda taka sobie. Ukradziona.

Pływałam do dzwonka następnego markotna. A potem wzięłam prysznic. A woda nadal była tylko taka sobie...