Cudem jakimś odnalazłam właściwą ulicę i budynek szkoły, w której basen się mieści. Ciemno, zero ludzi, strach z samochodu wychodzić...
Odnalazłam kasę, stanęłam w kolejce (bo ludzie byli, ale w środku, pewnie jest wejście od innej ulicy). Chcę kupić bilet, 10 zeta, otwieram portfel, a tam oczywiście zero gotówki. To znaczy miałam euraski i czeskie korony, aaale nawet nie próbowałam zaczynać negocjacji kursu. Dla pewności zapytałam, czy mooooże przyjmują karty. Pani kasjerka spojrzała na mnie tak powoli i tak poważnie, że przez chwilę miałam nadzieję na pozytywną odpowiedź. A potem wybuchnęła gromkim, rubasznym, zupełnie nieprzyzwoitym jak na kobietę śmiechem.
- Karty?!? A czym mam je niby odczytywać? Żelazkiem??
I tutaj nastąpiła demonstracja żelazka. A pół kolejki umierało już ze śmiechu. Drugie pół przyglądało mi się z politowaniem. Jakbym głośno oznajmiła, że wierzę we wróżki, albo wysoką emeryturę od mojego państwa. Taka duża, a kartą na basenie chce płacić, no wstyd...
- A gdzie jest najbliższy bankomat? - pytam grzecznie Panią Kasjerkę i powietrze pytam, tak by wszyscy zebrani wokół pośmiewiska słyszeli.
Nikt nie wie, nie ma. Może gdzieś tam, ale raczej nie. Nie sądzą. I patrzą na mnie wzrokiem pt. 'a weź już spieprzaj odmieńcze w swoje dzikie strony, nie pasujesz do naszej basenowej społeczności'.
No to poszłam, ale zapowiedziałam, że wrócę. Z gotówką. W zębach im te dziesięć zeta przytaszczę i będę pływać, bo się sparłam.
Patrzą i mówią 'nie da rady, wejście jest za 3 minuty, nie da rady'.
Ale czym jest dla kogoś z Warszawy 45 minut do następnego wejścia basenowego. Warszawiaka zahartowanego korkami i kolejkami 45 minut czekania nie przeraża. W węża sobie pogram, fejsa poczytam, bankomat odnajdę i będę pływać, za 45 minut.
Tak też uczyniłam.
Lochami jakimiś dostałam się do szatni, przebrałam się i namoczyć pod prysznicem się chciałam. Sama jedna tam jestem, więc spodziewam się wejścia jakiegoś kata, albo chociażby bazyliszka przestrasznego.
Weszła jednak tylko dziarska staruszka w gumowym czepku. Mokra. Z poprzedniego wejścia. Dzwonek był, a w szatni nie słychać. Dzwonek był, mogę pływać.
No ale namoczyć Jolkę wcześniej chcę. Wypada chyba. A może to takie wielkomiejskie zabobony, że prysznic przed wejściem na basen jest konieczny?
Przełamuję się i naciskam guzik prysznica. Kabin 10, ja sama jedna. Plus staruszka. Patrzy na mnie, patrzy co robię. A ja tylko sprawdzam wodę, czy ciepła, czy nadająca się do moczenia Jolki już. Nieciepła, czekam, woda się leje.
- Ciepła ta woda? - pyta dziarska staruszka.
- No taka sobie - odpowiadam, gdyż woda jest taka sobie.
Staruszka podtyka rękę, mówi 'nooo, taka sobie' i kradnie mi kabinę. Przegródkę. Wskakuje i kradnie mi uruchomiony mój prysznic z taką sobie wodą.
Nerwy się we mnie gotują, mimo że chodzi tylko o taką sobie wodę. No ale przecież! Jednak! Wodę w przegródce uruchomiłam ja, Jolanta. Przegródek w bród, ludzi zero, woda taka sobie. Ukradziona.
Pływałam do dzwonka następnego markotna. A potem wzięłam prysznic. A woda nadal była tylko taka sobie...
cuuudne
OdpowiedzUsuńNo to ci sie udało;))))
OdpowiedzUsuńJakbym jakaś książkę z czasów komuny czytała:)))