oto nastał najszczęśliwszy dzień w moim krótkim życiu matki.
decybel został wysłany do żłobka.
ja mam nadzieję odzyskać własne życie. on, mam nadzieję, uzyska kilka social skillsów i przestanie być dzikusem ze wsi :-)
a dodatkowo nauczy się gwary śląskiej.
myślałam, że będzie mi trudno, że bo ja wiem... no sraczki dostanę z przejęcia, albo chociaż łza mi się zakręci. ale NIE. nie nie nie.
jest bosko!
pierwszy raz mogłam ogarnąć dziecięcy syf z poczuciem, że ma to jakikolwiek sens, gdyż przez najbliższe kilka godzin nikt go nie będzie generował.
pierwszy raz usiadłam z kawą i wypiłam ją gorącą!
pierwszy raz zrobiłam sobie dorosłe śniadanie i pożarłam je bez dzielenia się! (no dobra, koty trochę wyżebrały, ale to się nie liczy)
pierwszy raz włączyłam laptopa w ciągu dnia i mogę z niego skorzystać!
pierwszy raz mogę pojechać na zakupy, pocztę, siłkę, basen, do fryzjera, albo po prostu posiedzieć przed tv. SAMA.
nikt, kto nie spędził roku w domu z dzieckiem nie zrozumie, jakie to piękne uczucie :-)
tak wiem, choroby żłobkowe nas dopadną i zniszczą sielankę.
jasne, będzie tydzień w domu, tydzień w żłobku... ale ale... i tak jestem na tym wygrana, bo to oznacza TYDZIEŃ w żłobku :-)
bym się normalnie upiła ze szczęścia, ale przecież muszę odebrać gada.
no, ale to jakoś wieczorem. a sa sa sa! ;-)
a póki co - jest BOSKO. po raz pierwszy od baaaaaaardzo dawna.
poniedziałek, 20 października 2014
wtorek, 14 października 2014
babie nie dogodzisz
w ramach wychodzenia do ludzi i robienia czegoś dla siebie, spakowałam decybela i pojechaliśmy do babci pod Warszawę.
plan był taki, że ukochany wnuczek płci męskiej zostaje z dziadkami, a ja urywam się ze smyczy i spotykam się ze znajomymi, dawno nie widzianymi dobrymi knajpami i kulturą wysoką.
tak.
plan niestety nie przewidywał choroby małego gada, która to uziemiła mnie w domu. na wsi. tyle tylko, że na wsi pod stolycą i w towarzystwie rodziny.
udało mi się RAZ wyrwać z domu.
przejechałam przez swoje warszawskie osiedle i ryczeć mi się chciało.
tyle nowych knajp.
tyle starych knajp, które uwielbiam.
ten mały sklepik, w którym jest więcej fajnych rzeczy niż w całym wielkim hipermarkecie, do którego ze śląskiego domu mam najbliżej.
ci ludzie, którzy nawet idąc po chleb wyglądają, jakby stali przed lustrem ze dwie godziny, żeby dopracować stylizację...
to życie, które nie kończy się o 18-tej.
eh eh eh.
ale też postałam godzinkę w gigantycznych korkach, 15 minut szukałam miejsca do zaparkowania mojego wiejskiego czołgu i tylko troszkę pogadałam z bratnią duszą. czyli typowe warszawskie zawracacie dupy - żeby zrobić cokolwiek, trzeba się najeździć (nastać w korkach), stracić masę czasu i pieniędzy.
a gdy tylko Brunon pod opieką babci i prababci wydobrzał, wróciliśmy na swoją śląską wieś.
i tak, fajnie było wyjść do ogrodu i huśtając dziecko uzbierać grzybów na kolację.
i tak, fajnie widzieć, że koty są w kocim raju.
i tak, fajnie mieć piękny widok z okna, brak ryczących ulic w okolicy, ciszę i spokój.
ale jestem chyba na etapie, że nigdzie nie jest mi już dobrze, bo ani na wsi, ani w mieście nie jestem w swoim naturalnym środowisku. miasto mnie drażni, ale wieś usypia i dołuje.
i gdybym nawet mogła coś zmienić, to naprawdę nie wiem, co gorsze ;)
masakra...
i kurcze nie wiem, czy to właśnie objawia się u mnie typowe polskie narzekactwo, czy generalnie ludzie tak mają, że nigdy i nigdzie nie jest im idealnie na dłuższą metę.
ehhh...
a zima się nawet nie zaczęła... ba, jesień się nawet nie zaczęła, bo co to za jesień, skoro jest nadal ponad 20 stopni.
eh eh eh...
plan był taki, że ukochany wnuczek płci męskiej zostaje z dziadkami, a ja urywam się ze smyczy i spotykam się ze znajomymi, dawno nie widzianymi dobrymi knajpami i kulturą wysoką.
tak.
plan niestety nie przewidywał choroby małego gada, która to uziemiła mnie w domu. na wsi. tyle tylko, że na wsi pod stolycą i w towarzystwie rodziny.
udało mi się RAZ wyrwać z domu.
przejechałam przez swoje warszawskie osiedle i ryczeć mi się chciało.
tyle nowych knajp.
tyle starych knajp, które uwielbiam.
ten mały sklepik, w którym jest więcej fajnych rzeczy niż w całym wielkim hipermarkecie, do którego ze śląskiego domu mam najbliżej.
ci ludzie, którzy nawet idąc po chleb wyglądają, jakby stali przed lustrem ze dwie godziny, żeby dopracować stylizację...
to życie, które nie kończy się o 18-tej.
eh eh eh.
ale też postałam godzinkę w gigantycznych korkach, 15 minut szukałam miejsca do zaparkowania mojego wiejskiego czołgu i tylko troszkę pogadałam z bratnią duszą. czyli typowe warszawskie zawracacie dupy - żeby zrobić cokolwiek, trzeba się najeździć (nastać w korkach), stracić masę czasu i pieniędzy.
a gdy tylko Brunon pod opieką babci i prababci wydobrzał, wróciliśmy na swoją śląską wieś.
i tak, fajnie było wyjść do ogrodu i huśtając dziecko uzbierać grzybów na kolację.
i tak, fajnie widzieć, że koty są w kocim raju.
i tak, fajnie mieć piękny widok z okna, brak ryczących ulic w okolicy, ciszę i spokój.
ale jestem chyba na etapie, że nigdzie nie jest mi już dobrze, bo ani na wsi, ani w mieście nie jestem w swoim naturalnym środowisku. miasto mnie drażni, ale wieś usypia i dołuje.
i gdybym nawet mogła coś zmienić, to naprawdę nie wiem, co gorsze ;)
masakra...
i kurcze nie wiem, czy to właśnie objawia się u mnie typowe polskie narzekactwo, czy generalnie ludzie tak mają, że nigdy i nigdzie nie jest im idealnie na dłuższą metę.
ehhh...
a zima się nawet nie zaczęła... ba, jesień się nawet nie zaczęła, bo co to za jesień, skoro jest nadal ponad 20 stopni.
eh eh eh...
niedziela, 5 października 2014
odejdę jesienią
wszystkie przykre rzeczy, te naprawdę złe, spotkały mnie jesienią.
śmierć bliskich, upadek ważnych związków, rozwalenie auta, strata pracy, itd.
wszystko co złe, czeka na jesień, żeby przypieprzyć między oczy zmoczone zacinającą mżawką i zmęczone wypatrywaniem słońca we mgle.
bo tak. bo fakap wiosną, czy latem, mógłby może być olany, prześmiany, zajedzony arbuzem i popity szampanem. jesienią za to na bank trafi w środek serca i centralnie pod berecik, żeby mózg przeorać.
a więc - ta jesień też jest jakby więcej fatalna.
rok temu pewnie też nie byłoby najlepiej, gdybym była w stanie chociażby powiedzieć, jak się nazywam i jaki numer buta noszę. bo gdyż po urodzeniu dziecka, człowiek przestaje być człowiek, a staje się więcej wyspecjalizowaną maszyną do obsługi bachorzęcia. zero miejsca na własne odczucia...
ale rok później, rok po urodzeniu dziecka, matka ma akurat tyle czasu dla siebie, żeby do niej dotarło - WTF, co się do cholery dzieje z moim życiem i dlaczego to nie przypomina Dynastii, ani nawet Mody na sukces, a bardziej jednak Klan i to z domieszką Buki.
dopadła mnie depresja związana ze zmianą wszystkiego, począwszy od rodzaju obuwia, które noszę, po język, jakiego używam... zmieniło się moje życie zawodowe z nadaktywności (biorąc pod uwagę mój wiek i płeć) na absolutne zero. zmieniło się moje życie towarzyskie z przenadmiaru możliwości życia "gwiazdy" w stolycy, po zerową ilość wyjść na browar z lokalnymi przyjaciółmi.
nie widuję rodziny, przyjaciół, sushi, ludzi z którymi chciałabym porozmawiać, korków, przecen, bonusu rocznego na koncie, zaproszeń od warszawskich headhunterów, propozycji współpracy biznesowej w skrzynce pocztowej i talonów na masaże gorącą czekoladą, kamieniami, czy odchodami rzadkiego gatunku lisów z ameryki południowej...
za to płacę za gaz więcej niż za kredyt za zajefajne mieszkanie w stolicy, lisy przekopują mi trawnik w poszukiwaniu larw, czy kurwa skarbów oraz kret pomimo lania mu hektolitrów wywaru z lawendy, czosnku i innych zabiegów POWRÓCIŁ jebaniec.
jestem prawie pewna, że jesienią, pytanie tylko którego roku, zwinę żagiel... jesień naprawdę nie jest moją porą roku. mimo grzybów, kolorowych liści i świeżego powietrza pachnącego mrozem.
jesienią dostaję w twarz, żołądek i serce. w zasadzie co roku... :(
jest mi trudno, jest mi źle, gdzie jest mój kokon?!?
i pewnie by mi się nie ulało, gdyż mocno pilnuję bilansu płynów w jolce ostatnio.
ale dziecię moje ząbkuje.
ząbkuje tak, jakby kurwa miało za ojca wilkołaka.
albo było półrekinem, a nie półholendrem.
nie śpi, nie je, sra na zielono.
z paszczy jedzie mu jak z "murzyńskiej chaty" (bez obrazy), a pulpit i wszystko dookoła siebie ma zawsze obleśniacko mokre od śliny.
z mojego nieżycia zrobiło się ćwierćnieżycie.
nie miałam specjalnie czasu na zabiegi pielęgnacyjno-kosmetyczne w łazience, bo wiadomo - małe dziecko.
teraz nie mam czasu na umycie zębów i nalanie sobie wódki i przynajmniej zmieszaniu jej z sokiem :(
ratunku...
byle do wiosny?
byle do miasta?
byle do innego życia?
ten wpis powstawał trzy dni. stop. ratujcie. stop. przyślijcie wódkę. stop.
śmierć bliskich, upadek ważnych związków, rozwalenie auta, strata pracy, itd.
wszystko co złe, czeka na jesień, żeby przypieprzyć między oczy zmoczone zacinającą mżawką i zmęczone wypatrywaniem słońca we mgle.
bo tak. bo fakap wiosną, czy latem, mógłby może być olany, prześmiany, zajedzony arbuzem i popity szampanem. jesienią za to na bank trafi w środek serca i centralnie pod berecik, żeby mózg przeorać.
a więc - ta jesień też jest jakby więcej fatalna.
rok temu pewnie też nie byłoby najlepiej, gdybym była w stanie chociażby powiedzieć, jak się nazywam i jaki numer buta noszę. bo gdyż po urodzeniu dziecka, człowiek przestaje być człowiek, a staje się więcej wyspecjalizowaną maszyną do obsługi bachorzęcia. zero miejsca na własne odczucia...
ale rok później, rok po urodzeniu dziecka, matka ma akurat tyle czasu dla siebie, żeby do niej dotarło - WTF, co się do cholery dzieje z moim życiem i dlaczego to nie przypomina Dynastii, ani nawet Mody na sukces, a bardziej jednak Klan i to z domieszką Buki.
dopadła mnie depresja związana ze zmianą wszystkiego, począwszy od rodzaju obuwia, które noszę, po język, jakiego używam... zmieniło się moje życie zawodowe z nadaktywności (biorąc pod uwagę mój wiek i płeć) na absolutne zero. zmieniło się moje życie towarzyskie z przenadmiaru możliwości życia "gwiazdy" w stolycy, po zerową ilość wyjść na browar z lokalnymi przyjaciółmi.
nie widuję rodziny, przyjaciół, sushi, ludzi z którymi chciałabym porozmawiać, korków, przecen, bonusu rocznego na koncie, zaproszeń od warszawskich headhunterów, propozycji współpracy biznesowej w skrzynce pocztowej i talonów na masaże gorącą czekoladą, kamieniami, czy odchodami rzadkiego gatunku lisów z ameryki południowej...
za to płacę za gaz więcej niż za kredyt za zajefajne mieszkanie w stolicy, lisy przekopują mi trawnik w poszukiwaniu larw, czy kurwa skarbów oraz kret pomimo lania mu hektolitrów wywaru z lawendy, czosnku i innych zabiegów POWRÓCIŁ jebaniec.
jestem prawie pewna, że jesienią, pytanie tylko którego roku, zwinę żagiel... jesień naprawdę nie jest moją porą roku. mimo grzybów, kolorowych liści i świeżego powietrza pachnącego mrozem.
jesienią dostaję w twarz, żołądek i serce. w zasadzie co roku... :(
jest mi trudno, jest mi źle, gdzie jest mój kokon?!?
i pewnie by mi się nie ulało, gdyż mocno pilnuję bilansu płynów w jolce ostatnio.
ale dziecię moje ząbkuje.
ząbkuje tak, jakby kurwa miało za ojca wilkołaka.
albo było półrekinem, a nie półholendrem.
nie śpi, nie je, sra na zielono.
z paszczy jedzie mu jak z "murzyńskiej chaty" (bez obrazy), a pulpit i wszystko dookoła siebie ma zawsze obleśniacko mokre od śliny.
z mojego nieżycia zrobiło się ćwierćnieżycie.
nie miałam specjalnie czasu na zabiegi pielęgnacyjno-kosmetyczne w łazience, bo wiadomo - małe dziecko.
teraz nie mam czasu na umycie zębów i nalanie sobie wódki i przynajmniej zmieszaniu jej z sokiem :(
ratunku...
byle do wiosny?
byle do miasta?
byle do innego życia?
ten wpis powstawał trzy dni. stop. ratujcie. stop. przyślijcie wódkę. stop.
Subskrybuj:
Posty (Atom)