w ramach wychodzenia do ludzi i robienia czegoś dla siebie, spakowałam decybela i pojechaliśmy do babci pod Warszawę.
plan był taki, że ukochany wnuczek płci męskiej zostaje z dziadkami, a ja urywam się ze smyczy i spotykam się ze znajomymi, dawno nie widzianymi dobrymi knajpami i kulturą wysoką.
tak.
plan niestety nie przewidywał choroby małego gada, która to uziemiła mnie w domu. na wsi. tyle tylko, że na wsi pod stolycą i w towarzystwie rodziny.
udało mi się RAZ wyrwać z domu.
przejechałam przez swoje warszawskie osiedle i ryczeć mi się chciało.
tyle nowych knajp.
tyle starych knajp, które uwielbiam.
ten mały sklepik, w którym jest więcej fajnych rzeczy niż w całym wielkim hipermarkecie, do którego ze śląskiego domu mam najbliżej.
ci ludzie, którzy nawet idąc po chleb wyglądają, jakby stali przed lustrem ze dwie godziny, żeby dopracować stylizację...
to życie, które nie kończy się o 18-tej.
eh eh eh.
ale też postałam godzinkę w gigantycznych korkach, 15 minut szukałam miejsca do
zaparkowania mojego wiejskiego czołgu i tylko troszkę pogadałam z
bratnią duszą. czyli typowe warszawskie zawracacie dupy - żeby zrobić cokolwiek, trzeba się najeździć (nastać w korkach), stracić masę czasu i pieniędzy.
a gdy tylko Brunon pod opieką babci i prababci wydobrzał, wróciliśmy na swoją śląską wieś.
i tak, fajnie było wyjść do ogrodu i huśtając dziecko uzbierać grzybów na kolację.
i tak, fajnie widzieć, że koty są w kocim raju.
i tak, fajnie mieć piękny widok z okna, brak ryczących ulic w okolicy, ciszę i spokój.
ale jestem chyba na etapie, że nigdzie nie jest mi już dobrze, bo ani na wsi, ani w mieście nie jestem w swoim naturalnym środowisku. miasto mnie drażni, ale wieś usypia i dołuje.
i gdybym nawet mogła coś zmienić, to naprawdę nie wiem, co gorsze ;)
masakra...
i kurcze nie wiem, czy to właśnie objawia się u mnie typowe polskie narzekactwo, czy generalnie ludzie tak mają, że nigdy i nigdzie nie jest im idealnie na dłuższą metę.
ehhh...
a zima się nawet nie zaczęła... ba, jesień się nawet nie zaczęła, bo co to za jesień, skoro jest nadal ponad 20 stopni.
eh eh eh...
świetnym rozwiązaniem jest wiocha pod Warszawą... my tak zrobilismy.. mam przystanek do starej miłosnej, 20 min do wiatraka.. a i tak wracam zawsze umęczona tym hałasem, korkami, smrodem,że z przyjemnością delektuje się dziurami w drodze i blotem przed domem heheh:)
OdpowiedzUsuńJak sie czlowiek zacznie przeprowadzac to tak ma. A rozwiazanie znajdziesz, polecam Dublin, stolica, ktorej najblizej do byc wioska ;)
OdpowiedzUsuńAlbo wlasnie jakas wioska, albo miasteczko pod innym duzym miastem. Cos znajdziesz, po prostu dawno sie nie przeprowadzalas ;) A kazdy wie, ze Jolka musi miec wiecej opcji socjalizowania niz mniej
Jolka, czy Ty przypadkiem znowu w ciąży nie jesteś?
OdpowiedzUsuńTak marudzisz i stękasz..
Zrób test kochaniutka ;)
Tak....nieraz są takie etapy...jak tak sie czuje wlasnie w tej mojej metropolii w Kanadzie....i rwie mnie do Europy....pozniej waracam do domu (!!) o jest ok. No ale niby bym cos zmieniła tylko nie wiem co...moze wygrała w lotka abym mogła byc gdzie chce i kiedy chce...nic trzymaj sie. I w sumie to jedna jest chyba prawda ze trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu.
OdpowiedzUsuńty to jestes Pani Zmiana i juz, zmiany musza zachodzic w twoim zyciu czesto i regularnie bo inaczej sie nie rozwijasz, taki typ czlowieka po prostu, zadna stabilizacja-stagnacja nie wchodzi w gre
OdpowiedzUsuńLudzie tak majo
OdpowiedzUsuńA jak sie zacznie preprowadzac to tez tak ma
powrotu nie ma a wszystko stoi otworem
co pisze ja dwa dziecki pozniej i trzeci kraj pozniej...