Bez pracy.
Bez wkurzającego szefa.
Bez bezlitosnego zarządu.
Bez KPI.
Bez walki o ARPU.
Bez maratonów spotkań i telekonferencji.
Bez wlepiania wzroku w monitor.
Bez przekleństw rzucanych pod adresem twórców power pointa, czy excela.
Bez sensu...
Moim jedynym zmartwieniem powinno być "co dziś na obiad" oraz jak to coś przygotować jednocześnie doglądając rozbrykanego dziecięcia :)
Niestety, człowiek bez pracy głupieje. A przynajmniej ja.
Bez wlepiania wzroku w monitor.
Bez przekleństw rzucanych pod adresem twórców power pointa, czy excela.
Bez sensu...
Moim jedynym zmartwieniem powinno być "co dziś na obiad" oraz jak to coś przygotować jednocześnie doglądając rozbrykanego dziecięcia :)
Niestety, człowiek bez pracy głupieje. A przynajmniej ja.
Naprawdę potrzebuję powrotu do biznesu. Zajęcia, na które pewnie będę kląć, ale które zmusi mnie do wyjścia z domu, pogadania z ludźmi, ogarnięcia się. Oderwania się od bycia housewifem ;)
Próbowałam jakieś lokalne projekty uruchomić, ale mam wrażenie, że sprawy tutaj dzieją się w tempie i trybie absolutnie godnym prowincji. Ślimaczą się przeokropnie, a cierpliwość to zdecydowanie nie jest moje drugie imię.
Więc dzisiaj postanowiłam wreszcie użyć zawodowych i prywatnych kontaktów, żeby sobie pomóc.
Pomóc sobie nie zwariować, czyli znaleźć zajęcie jakkolwiek związane z tym, co przez lata zawodowo robiłam.
Wysłałam na fejsie setki wiadomości, rozmawiałam (zwykle przez chwilę, ale zawsze) prawie z każdą zaczepioną przez siebie osobą. Strasznie to wszystko męczące. Ale i krzepiące.
Bo naprawdę bardzo wiele osób chciało pomóc.
Kilka z nich pomogło realnie, czyli przesłało moje CV do działu HR, zapytało przełożonych, czy kogoś takiego nie szukają, nasłało na mnie swoich znajomych z branży, albo podpowiedziało kogo zapytać i gdzie szukać dalej.
Pewnie prędzej, czy później to zaowocuje jakąś realną pracą do wykonania, za którą przy dobrych wiatrach nawet ktoś mi zapłaci :)
Próbowałam jakieś lokalne projekty uruchomić, ale mam wrażenie, że sprawy tutaj dzieją się w tempie i trybie absolutnie godnym prowincji. Ślimaczą się przeokropnie, a cierpliwość to zdecydowanie nie jest moje drugie imię.
Więc dzisiaj postanowiłam wreszcie użyć zawodowych i prywatnych kontaktów, żeby sobie pomóc.
Pomóc sobie nie zwariować, czyli znaleźć zajęcie jakkolwiek związane z tym, co przez lata zawodowo robiłam.
Wysłałam na fejsie setki wiadomości, rozmawiałam (zwykle przez chwilę, ale zawsze) prawie z każdą zaczepioną przez siebie osobą. Strasznie to wszystko męczące. Ale i krzepiące.
Bo naprawdę bardzo wiele osób chciało pomóc.
Kilka z nich pomogło realnie, czyli przesłało moje CV do działu HR, zapytało przełożonych, czy kogoś takiego nie szukają, nasłało na mnie swoich znajomych z branży, albo podpowiedziało kogo zapytać i gdzie szukać dalej.
Pewnie prędzej, czy później to zaowocuje jakąś realną pracą do wykonania, za którą przy dobrych wiatrach nawet ktoś mi zapłaci :)
Ale nie to mnie poruszyło.
Niemal co druga osoba, którą zagadnęłam o pracę była bardzo zdziwiona, że chcę pracować. Że szukam zajęcia, chociażby na pół gwizdka, być może poniżej kwalifikacji, prawdopodobnie za marne pieniądze, ale ze wszystkimi gównianymi bonusami typu deadline'y, użeranie się z podwykonawcami, obsługą klientów bez mózgu, itd.
Jak to chcę wrócić do życia zawodowego?!? Czy się z Holendrem pokłóciłam i wracam na stare śmieci? Czy sarny mi zbrzydły i teraz wolę podpatrywać korposzczury? Czy się może z koniem na głowy zamieniłam, że tęsknię za korkami w warszawskim Mordorze, zamiast delektować się ciszą i zielenią?!?
Bo zdaniem większości moich warszawskich znajomych, prowadzę idealne życie i z radością by się ze mną zamienili. Bo oni marzą, żeby nie chodzić do pracy. Żyć na wsi. Czesać owce, czy tam kurna coś...
I ten eksperyment ładnie bardzo pokazał mi, jak kochamy tylko to, czego nie możemy mieć. Trawa jest tak bardzo jaskrawo zielona po drugiej stronie płotu...
Ja wiem, moi drodzy znajomi, że po roku patrzenia w niebo, walki z kretem i sprzątania sarnich gówien z podjazdu, byście jak ja, wyli do miasta. Wiem to, bo jestem, czy raczej byłam, zupełnie taka jak wy...
Nie, zmiana strony płotu niczego nie załatwia. Niestety. Zawsze chcemy być gdzie indziej.
A taki płot wiele ma imion.
Ilość posiadanych pieniędzy na koncie, pięć kg w dupkensie, czy osuszenie kolejnej butelki wina.
Przy czym osuszenie lub nie butelki wina nigdy niczego w życiu nie zmienia, więc nie ma powodu, by trwać w sztucznej trzeźwości ;-)
A narzekanie to ludzka rzecz. Gdy moja babcia pyta jak tam u mnie, a ja zaczynam jechać fatalizmem, ona nawet nie słuchając mówi - oho, narzekasz, czyli jeszcze żyjesz i masz trochę siły, więc nie jest tak źle!
A narzekanie to ludzka rzecz. Gdy moja babcia pyta jak tam u mnie, a ja zaczynam jechać fatalizmem, ona nawet nie słuchając mówi - oho, narzekasz, czyli jeszcze żyjesz i masz trochę siły, więc nie jest tak źle!
Życzę Wam więc, żebyście zawsze mogli sobie ponarzekać i by Wasze marzenia nie spełniały się za często, bo połowa z nich okazałaby się pewnie przekleństwem. No i szkoda je tracić na rzecz nieurywającej dupy rzeczywistości :-)