czwartek, 27 listopada 2014

networking w praktyce

Od ponad roku siedzę w swoim bardzo przyjemnym domu, patrzę na sarnie zadki, gotuję, wycieram gile i kłócę się z kotami.
Bez pracy.
Bez wkurzającego szefa.
Bez bezlitosnego zarządu.
Bez KPI.
Bez walki o ARPU.
Bez maratonów spotkań i telekonferencji.
Bez wlepiania wzroku w monitor.
Bez przekleństw rzucanych pod adresem twórców power pointa, czy excela.
Bez sensu...

Moim jedynym zmartwieniem powinno być "co dziś na obiad" oraz jak to coś przygotować jednocześnie doglądając rozbrykanego dziecięcia :)
Niestety, człowiek bez pracy głupieje. A przynajmniej ja.
Naprawdę potrzebuję powrotu do biznesu. Zajęcia, na które pewnie będę kląć, ale które zmusi mnie do wyjścia z domu, pogadania z ludźmi, ogarnięcia się. Oderwania się od bycia housewifem ;)

Próbowałam jakieś lokalne projekty uruchomić, ale mam wrażenie, że sprawy tutaj dzieją się w tempie i trybie absolutnie godnym prowincji. Ślimaczą się przeokropnie, a cierpliwość to zdecydowanie nie jest moje drugie imię.

Więc dzisiaj postanowiłam wreszcie użyć zawodowych i prywatnych kontaktów, żeby sobie pomóc.
Pomóc sobie nie zwariować, czyli znaleźć zajęcie jakkolwiek związane z tym, co przez lata zawodowo robiłam.
Wysłałam na fejsie setki wiadomości, rozmawiałam (zwykle przez chwilę, ale zawsze) prawie z każdą zaczepioną przez siebie osobą. Strasznie to wszystko męczące. Ale i krzepiące.
Bo naprawdę bardzo wiele osób chciało pomóc.
Kilka z nich pomogło realnie, czyli przesłało moje CV do działu HR, zapytało przełożonych, czy kogoś takiego nie szukają, nasłało na mnie swoich znajomych z branży, albo podpowiedziało kogo zapytać i gdzie szukać dalej.
Pewnie prędzej, czy później to zaowocuje jakąś realną pracą do wykonania, za którą przy dobrych wiatrach nawet ktoś mi zapłaci :)

Ale nie to mnie poruszyło.

Niemal co druga osoba, którą zagadnęłam o pracę była bardzo zdziwiona, że chcę pracować. Że szukam zajęcia, chociażby na pół gwizdka, być może poniżej kwalifikacji, prawdopodobnie za marne pieniądze, ale ze wszystkimi gównianymi bonusami typu deadline'y, użeranie się z podwykonawcami, obsługą klientów bez mózgu, itd.
Jak to chcę wrócić do życia zawodowego?!? Czy się z Holendrem pokłóciłam i wracam na stare śmieci? Czy sarny mi zbrzydły i teraz wolę podpatrywać korposzczury? Czy się może z koniem na głowy zamieniłam, że tęsknię za korkami w warszawskim Mordorze, zamiast delektować się ciszą i zielenią?!?
Bo zdaniem większości moich warszawskich znajomych, prowadzę idealne życie i z radością by się ze mną zamienili. Bo oni marzą, żeby nie chodzić do pracy. Żyć na wsi. Czesać owce, czy tam kurna coś...

I ten eksperyment ładnie bardzo pokazał mi, jak kochamy tylko to, czego nie możemy mieć. Trawa jest tak bardzo jaskrawo zielona po drugiej stronie płotu... 

Ja wiem, moi drodzy znajomi, że po roku patrzenia w niebo, walki z kretem i sprzątania sarnich gówien z podjazdu, byście jak ja, wyli do miasta. Wiem to, bo jestem, czy raczej byłam, zupełnie taka jak wy...

Nie, zmiana strony płotu niczego nie załatwia. Niestety. Zawsze chcemy być gdzie indziej. 

A taki płot wiele ma imion. 
Ilość posiadanych pieniędzy na koncie, pięć kg w dupkensie, czy osuszenie kolejnej butelki wina.

Przy czym osuszenie lub nie butelki wina nigdy niczego w życiu nie zmienia, więc nie ma powodu, by trwać w sztucznej trzeźwości ;-)

A narzekanie to ludzka rzecz. Gdy moja babcia pyta jak tam u mnie, a ja zaczynam jechać fatalizmem, ona nawet nie słuchając mówi - oho, narzekasz, czyli jeszcze żyjesz i masz trochę siły, więc nie jest tak źle!

Życzę Wam więc, żebyście zawsze mogli sobie ponarzekać i by Wasze marzenia nie spełniały się za często, bo połowa z nich okazałaby się pewnie przekleństwem. No i szkoda je tracić na rzecz nieurywającej dupy rzeczywistości :-)

czwartek, 20 listopada 2014

Drwalopodobni czy metroseksualni?

Całe życie narzekam na facetów. Znaczy narzekam na wszystko i wszystkich, ale na facetów narzekam, bo się im należy. Trochę sprawiedliwości.
Nie rodzą, nie ciążują, nie miewają PMSa, nie budzą się rano z myślą o unicestwieniu wszechświata, a zasypiają z sercem przepełnionym miłością nawet do roztoczy, nie walczą z upchnięciem się w ramy obowiązującej aktualnie mody, a przynajmniej nie tak obsesyjnie, jak większość kobiet, no i zazwyczaj nie muszą wybierać pomiędzy karierą, a posiadaniem potomstwa.
Oraz nie rozczulają ich małe kotki, pandy i inne wyderki ze złamaną łapką, czy poszarpanym uszkiem, więc na starość nie kończą otoczeni przez niewdzięczne pchlarze, które leżą i śmierdzą na kanapie, za którą nie zapłaciły w lokalu, za który nie płacą czynszu i raty kredytu...

No ale wracając.
Faceci generalnie mają w życiu łatwiej.
Ale też i trudniej ostatnio, bo kobity mogą wszystko, a oni jakby nie, ale teraz nie o tym.
Mają w życiu łatwiej.
I często są z nich totalne łachudry. Rozbestwieni, roszczeniowi, egoistyczni, wyposażeni w dwie lewe ręce, zakochani w sobie z wzajemnością, itd. Ale chyba najbardziej we współczesnych facetach wkurza mnie to, że gdy są sami, w sensie nie w związku, to sobie dają świetnie radę - se taki koleś ugotuje, posprząta, sprawy ogarnie.
Ale jak tylko znajdą kobietę, to nagle panowie, bardzo WTEM leworęcznieją i gdzieś po drodze gubią całkiem sprawną prawą rękę. Stają się często gęsto jedynie generatorem gotówki na koncie. W ich mniemaniu to jest absolutnie wszystko, co muszą. Resztą zajmie się mamusia, tfu - znaczy ich kobieta.
Ugotuje, posprząta, dzieci wychowa, odrobi z nimi lekcje, zorganizuje wakacje, wyjdzie z psem, skosi trawę, upiecze ciasto, zapłaci rachunki, zrobi zakupy i zaplanuje święta, a po drodze z pracy kupi sobie jakiś tani fatałaszek, żeby wieczorem dobrze wyglądać i w sypialni nie być martwą kłodą.
A on, facet? No przecież jest, prawda? Kasę do domu przynosi, prawda? To się wszyscy mogą odczepić, prawda?

I zawsze jak na mojej drodze stawał taki leworęczniak związkowy, to pomstowałam na jego matkę. Że to w gruncie rzeczy jej wina. Bo pewnie synka we wszystkim wyręczała, bo robiła z niego małego księcia, bo pozwalała być mu Piotrusiem Panem, gdyż przecież bardzo go kochała i dla niego wszystko. Obowiązków w domu nie ma, bo ona sama dom ogarnie, spoko. I kanapeczki przygotuje, nawet jak synuś piernik ma już 20 lat na karku i kanapeczki spożywa z piwem wgapiony w meczyk, a i kotleciki na wynos usmaży, nawet jak książę ma pod 40-tkę i jest dyrektorem w korpo.

A synuś jak to synuś - patrzy ma matkę i matki w swoich kobitach szuka. Takiej, co to kanapeczkę pod nos poda, krytykować go za nicnierobienie nie będzie i jeszcze uczucia swe gorące okaże, bo przecież one mu się należą. Matka go kochała właśnie takiego, to dlaczego ta rura żona ciągle czegoś chce i nie potrafi przestać gderać...

No.
Więc przez lata winiłam matki za produkcję tych lekko ułomnych nadludzi. A teraz sama jestem matką ludzia płci męskiej i bardzo się stresuję, żeby go wychować tak raczej po kobiecemu. To znaczy, żeby ogarniał siebie i życie nie tylko, gdy jest sam, ale też gdy laskę lub lasia sobie kiedyś przygrucha. Słowem, żeby to był dobry materiał na partnera, a nie tylko samczyk.

Często zastanawiam się, na kogo wyrośnie moje dziecko. Pewnie każda matka to robi. Na gada, który będzie upierdliwy jak wrzód na dupie, na lowelasa, na misia przytulaka, na dowcipnisia kryjącego swoje kompleksy żartami, na słodkiego chłopca, z którym można się przyjaźnić, ale nigdy związać? Możliwości jest milion...

Dzisiaj mój mały samczyk dorwał się do mojej kosmetyczki z kolorowymi kosmetykami i wykonał sobie pełny makijaż kolana, w czasie gdy ja brałam prysznic.
A następnie zmusił mnie do udostępnienia mu kilku par moich butów do testów.

Jak tak dalej pójdzie, to na drwalopodobnego chyba nie wyrośnie... ;)

Szkoda, bo teraz niby moda na drwalowatych. Bo że niby faceci zalewający się perfumą już są passe. No, ale moda lubi zataczać koła... Poczekamy, zobaczymy.

środa, 12 listopada 2014

faza wiewiórcza

życie z dzieckiem jest trudne.
czasami nie aż tak bardzo, gdy na ten przykład dziecko w żłobie, a matka moczy dupę w jacuzzi i piszczy jak nastolatka zjeżdżając z przenajlepszej rury w aquaparku... ;)
ale zasadniczo jest trudne.

no bo tak:
lubię mieć w miarę czysto dookoła siebie. znaczy w domu. i nie, zdecydowanie nie ganiam ze szmatą codziennie i nie pucuję kibla co chwilę. ale kanapa w plamy po jogurcie, marchewce, czekoladzie i soczkach mnie wkurza. kupiłam więc specjalny detergent i wypowiedziałam plamom wojnę.
ciachu-machu i rzeczywiście, plamy zostały teleportowane w niebyt. niesamowite są te środki.
kłopot jest niestety taki, że nadal jestem posiadaczką kanapy w plamy. tym razem w czyste plamy...  bo jak się okazało, cała kanapa jest uwalona, co można było przewidzieć posiadając dwa koty...
no ale szorowanie całej kanapy aktywną pianą mnie przerasta.
tak więc nadal oczy pękają...
 
jest trudno, mówię wam.

na rodziców, ale śmiem twierdzić, że głównie na matkę, czekają co chwilę jakieś urocze niespodzianki. a to ząbkowanie, a to sraczka, a to coś zeżre, a to wręcz odwrotnie - niczego do pyska wziąć nie chce i trzeba poić strzykawką... no atrakcji w bród. nieprzerwanie.

moje diableciątko obecnie przeżywa fazę chowania rzeczy w sekretne miejsca.
myślę, że to się powinno nazywać fazą wiewiórczą. bo wiewiórki tak robią, nie?
- oh, jakie piękne i smaczne orzeszki, ale obżarta już jestem pod korek, to se je schowam na później! 
kopią dołek, zakopują orzeszek, czy tam inne weki na zimę, ale zapominają zapisać gdzie też ten skarb pochowany. a potem zimą, jak im futrzane dupy zmrozi, to niestety z pamięcią słabo i zęby w ścianę, znaczy korę.

tak więc moje dziecko ma fazę wiewiórczą.
- oh, jaki piękny samochód! uwielbiam go, ale teraz muszę iść wydepilować kota, więc schowam go sobie na później. gdzieby tu... gdzieby tu... o, tutaj!
już dwa razy wyprałam w zmywarce ulubiony samochód młodego. niekoniecznie dobrze mu to robi na lakier, ale po woskowaniu moim najdroższym kremem, jeszcze jakoś daje radę (chwila nieuwagi, gdy dziecko jest w łazience, a ty myjesz zęby).

faza wiewiórcza jest trudna... bo kryjówek jest wiele, a kilka jest naprawdę tajemnych.
jak nie mogę znaleźć trzepaczki kuchennej, albo praski do ziemniaków, albo tarki do sera, to uruchamiam procedurę antywiewiórczą.
zaczynam szukanie od oczywistości - piekarnik, zmywarka, szafka w której trzymamy wodę mineralną, pod stołem, w szafkach z naczyniami, za lampą i w zamrażalniku (do lodówki jeszcze nie sięga).
potem przechodzę do pokoju - za kanapą, pod kanapą, między poduchami kanapy, w szafkach wiszących (zdecydowanie za nisko), w bagażnikach jeździków wszelakich, pod zasłonami, w koszu na zabawki, pod kominkiem, na półce między szczapami drewna, w szufladach oraz za obrazem (nie pytajcie...).
jak nie ma, to jest jeszcze kilka punktów, ale zaczynam się martwić...
dwa kosze na śmieci, kosz na brudną bieliznę, w rurze odkurzacza, pralka, suszarka, kosz od kosiarki, kocie transportery, w kieszeniach pod siedziskiem dwóch wózków, szafa na kurtki, buty stojące w holu, wnętrze wielkich dekoracyjnych wazonów, kilka moich torebek, do których mógł mieć dostęp oraz trzy kosze do segregacji odpadów...

ewidentnie coś pomijam, bo bezpowrotnie zostały utracone już:
- mały metalowy koszyczek na gąbki i detergenty
- łyżka do lodów
- butelka Ajaxu
- dwa srebrne kieliszki do likieru
- nieogarnialna liczba łyżeczek
- opakowanie sera - tutaj wina może leżeć po stronie kotów, ale one się wszystkiego wypierają, ja natomiast naprawdę martwię się, że kiedyś ten ser znajdę po zapachu...

czwartek, 6 listopada 2014

młody lampucer

ubieram się w pośpiechu, wrzucam do torby ubrania na zmianę dla Brunona, chrupki na drogę, chusteczki do wycierania gila, okulary, no wszystkie wszystkości, jak to przy wyjściu z domu z dzieckiem.
ganiam pomiędzy piętrami, żeby to wszystko zebrać, a następnie próbuję okiełznać wierzgającego drania i założyć mu kurtkę i buciki.

wtrącka:
ten kto opatentuje obuwie w sprayu dla dzieci, będzie obrzydliwie bogaty. albo chociaż coś miękkiego, jak miseczka z budyniem, w którą jednym ruchem wkłada się dziecięcą raciczkę i ta od razu jest ubrana i gotowa do wyjścia. zero sznurówek, które można natychmiast rozwiązać i o które trzeba się potknąć po trzech krokach. zero rzepów, które przyczepiają się do wszystkiego, najchętniej do drogich swetrów matki, ale nigdy nie trzymają się drugiego rzepa na bucie. zero problemu z wciskaniem stopiszcza do ciasnego tworu butowego.
tak, miseczka z szybkoschnącym budyniem, to byłoby to.

wracając:
poranna gonitwa i szykowanie się do wyjścia. oczywiście w towarzystwie kilku telefonów. plus wracanie się po klucze, potykanie o plączące się pod nogami koty, itd. standardowy poranny pół-kontrolowany chaos.
w żłobku rozbieram dzieciaka w locie, bo przecież MUSI obejrzeć zaparkowany tuż obok wózek jakiegoś innego dziecka. on się wyrywa, a ja próbuję zerwać z niego wierzchnie ubranie nie urywając przy tym guzików, rączek i uszu.
pot zalewa mi oczy, niewypowiedziane przekleństwa kłębią się w przełyku i powodują zgagę.
wreszcie oddaję dziecko w ręce wykwalifikowanej do radzenia sobie z diablętami kadry.

- ooo, ale cię mama dzisiaj wystroiła Brunonku! - mówi pani żłobianka.
- nie, to nie ja. to tatuś dzisiaj zaszalał... - mówię ja, bo nadal mam przed oczami gigantyczny rachunek ze sklepu internetowego za ubranka, które zamówił Holender, a które dzisiaj w żłobku będzie niszczył i brudził Decybel.

i tyle.
pani zrobiła dziwną minę, odwróciła się i poszła. pomyślałam, że ją ząb boli. albo że może ma kaca? przechlapane taka praca, nawet jak jesteś w mega nieformie, to masz przed sobą cały dzień z wrzeszczącymi, srającymi i zaglutowanymi potworami...
pomachałam, drzwi się za nimi zamknęły, a ja w ostatniej chwili, w małym okienku w drzwiach zobaczyłam o co chodziło pani żłobiance.
Brunon był na twarzy totalnie wymazany moim pudrem. podkładem w płynie dokładnie rzecz ujmując.
JEZZZZU. skąd on go wziął?! i jak to możliwe, że tego nie zauważyłam?!

a potem usłyszałam w głowie raz jeszcze naszą małą poranną konwersację z panią żłobianką.
- ooo, ale cię mama dzisiaj wystroiła Brunonku!
- nie, to nie ja. to tatuś dzisiaj zaszalał...

tak.
moja wtem zburaczona twarz i skurczona wstydem cała ja oddaliłyśmy się do samochodu chyłkiem i boczkiem, kryjąc się w cieniach. odjechałam z piskiem...

co mi grozi, jeśli nie odbiorę dziecka ze żłobka? ani dzisiaj, ani już nigdy?! ;)

wtorek, 4 listopada 2014

moje życie to cyrk


mieszkam na wygwizdowie. dosłownie. wieje tutaj często, bardzo często, a jak wieje, to głowę urywa. a od wczoraj nie wieje, ale WIEJE.
na początku się nawet cieszyłam, bo mi wszystkie wyrzuto-sumieniowe suche liście z ogrodu wywiało na łąkę, ale w nocy zabrakło prądu. pewnie jakieś drzewo zerwało linie energetyczne.
a brak prądu = sraczka. bo tak:

budzik nie zadzwonił, gdyż budzik mam w telefonie. a telefon padł, gdyż w nocy nie było prądu...
ale spoko, obudziło nas wycie alarmu.
- wyje i wyje. co za ludzie, którzy budzą całą wieś alarmem, mogliby to wreszcie wyłączyć! - mówię przykrywając głowę poduszką.
dopiero po piątym interwale zorientowaliśmy się, że to nasz alarm wyje i budzi całą wieś. w środku zaskakująco słabo go słychać... a wył, bo nie było prądu, ale ewidentnie próbowali go włączać, co powodowało jeszcze więcej wycia.
masakra.

- która godzina? - pytam Holendra, bo mój telefon padnięty.
- nie wiem, telefon mi się nie naładował, ale pewnie coś koło 5-6, nie?
- nosz kurna, albo 9? nie mamy żadnego zegarka w domu? (PANIKA!)
- yyy... no nie.
- nie masz żadnego analogowego zegarka?!?
- nie, a ty masz?
- nie... normalnie wystarcza mi zegar na kuchence.
- hmmm.... pójdę sprawdzić godzinę w samochodzie.
- czekaj... LAPTOP! ...... osz fak, 7.30!

tutaj nastąpiła typowa krzątanina poranna, tyle tylko że w przyspieszonym tempie i z większą ilością kurew na ustach. bo naprawdę trudno nakarmić dziecko, które zwykle rano do śniadania ogląda bajkę i nagle tej bajki dostać nie może. płacz, histeria, jogurt na suficie, kilka przełkniętych kurew i dwie zmiany t-shirtów.
no ale spoko, wychodzimy, zje w żłobku.
dzieciak: buty, czapka, szalik, kurtka. plus pieprzone zielone balony pętające się pod nogami, bo dzisiaj Dzień Koloru Zielonego. ja - jakiś but, jakaś szmatka na grzbiet. IDZIEMY.

- aaaa...!!! brama się nie otwiera, nie ma prądu przecież!
- yhym... dobrze, że nie parkujesz w garażu, bo byś nie wyjechała.
- ale przecież właśnie nie mogę wyjechać! da się otworzyć bramę bez prądu? mamy taki specjalny kluczyk??
- nie mamy. znaczy może i GDZIEŚ mamy, ale raczej uznałbym go za trwale zgubiony.
- jak zgubiony?!? szukać! szukać ale już...!

zaczynamy szukać. nie ma.
dziecko robi mi się czerwone na pyszczku, ale w pełnym umundurowaniu zajęło się wraz z kotem intensywnym unicestwianiem balonów, więc co chwilę dochodzi głośne BUM!
Holender też szuka.
i nie wiem, czy to jest cecha wspólna dla wszystkich mężczyzn, ale ci, których znam, szukają zawsze tak, jakby byli tornadem. mrocznym księciem siejącym popłoch i zniszczenie. zostawiają za sobą wybebeszone szafki, pootwierane szuflady, dokumenty rozrzucone na blatach, rozbebeszone segregatory, rozpirzgnięte długopisy i pogniecione kartki zmieszane z ubraniami na podłodze.

ale nigdzie nie ma kluczyka do bramy. no nie ma. NIE MA.
jesteśmy uwięzieni we własnym domu.

nagle przychodzi oświecenie!
- brama dla traktora!!!
- brum brum!! - mówi dziecko i zaczyna jeździć swoim traktorem po kocie. kot nie docenia tej pieszczoty i prychając skacze z kanapy przewracając Brunona. wycie, kwiczenie, obrażone miny, zaglutowany nos, kępki sierści unoszące się w powietrzu...
Holender otwiera naszą zapasową bramę, która prowadzi do łąki z tyłu posesji, tak żeby traktor mógł tam wjechać i raz na jakiś czas skosić trawę.
- nooo, teraz już wszystko pod kontrolą! - cieszy się Holender i wraca do golenia niewidzialnego dla innych zarostu.

ubieram jeszcze raz siebie i dzieciaka, bo przecież zdążyłam nas już rozpłaszczyć na czas poszukiwań klucza do bramy. z zielonych balonów zostały tylko marne strzępki, a JEDYNY zielony t-shirt od dwóch zmian ubrań jest już brudny, więc moje dziecko w Dzień Koloru Zielonego pójdzie do żłobka totalnie zielone, czyli nieprzygotowane.

po założeniu bucików, decybel jak zaczarowany przykleja się do lodówki i krzyczy AM AM! co za podły gad, naprawdę. jak go karmiłam, to oczywiście nie chciał niczego przełknąć, a jak się spieszymy i WRESZCIE wychodzimy, to nagle AM, jakbym go głodziła.
arghh...
dobra, parówka w łapę i idziemy. IDZIEMY.

przy wyjściu zauważam, że akacja jest nadal zielona, więc zrywam kilka liści, czuję się mniej beznadziejną mamą i idziemy do samochodu. myślę o taśmie klejącej i przyklejeniu tych liści do ubranka, ale odpuszczam. jeszcze będą mówić, że go za szamana przebrałam, albo coś... i tak już jesteśmy postrzegani jako dość egzotyczna rodzina, nie trzeba tego podsycać przebraniem dziecka za krzak.

wsadzam umazanego parówką dzieciaka do samochodu. i już WIEM, że od teraz moje piękne i czyste auto pozostanie jedynie piękne. oraz że zapach parówki pozostanie w tym wnętrzu na zawsze...
pakuję się sama za kierownicę i ruszamy. RUSZAMY!
ruszamy przez mój trawnik. pomiędzy lampami ogrodowymi, osssstrożnie. przez rabaty, pomiedzy drzewkami i krzewami. bo przecież muszę przejechać z miejsca gdzie zaparkowałam samochód na drugą stronę działki, żeby wyjechać bramą traktorową.
jedyna satysfakcja, to przejeżdżanie po kretowiskach. to znacznie lepsze niż ich deptanie. ha! taka mała zemsta... :)
wszystko szło gładko aż do momentu wyjazdu na drogę. jakiś rów się tam trafił. samochodem zachwiało i wtedy usłyszałam MIAAAAU!
odwracam się do tyłu, a tam niepojęcie głupi kot siedzi na moim dziecku i wpieprza jego parówkę...
wpieprza i opieprza mnie, że samochód się trzęsie i on nie może spokojnie jeść.

ale musicie czuć tę scenę. ja wkurzona jak dziki dzik, włosy rozwiane jak młody szopen, dziecko umazane parówką, ale dziwnie ciche (może kupsztali?!?) kot siedzący na dziecku i wpieprzający parówkę krzyczący na mnie, że źle prowadzę...
a do tego czeskie wycie z radia w tle (bo mieszkamy tak blisko granicy i tak daleko od cywilizacji, że żadnego rozsądnego polskiego radia nie łapiemy).
zacnie. naćpany wariat by tego lepiej nie wymyślił...

cała będąc tykającą bombą oglądam się na dom, a tam półnagi Holender macha nam z okna i kciukami pokazuje, że wszystko jest git i żebym ten dołek prawą stroną objechała.

LITOŚCI...
kot out. OUT!!! natychmiast!!!
przysięgam, wyrzuciłam go przez otwartą szybę, a tuż za nim poleciały resztki parówki. ale spoko, samochód wtedy stał.
jakoś wytoczyliśmy się na drogę, ale nie odważyłam się sprawdzić stanu trawnika i rabat.

to pierwszy poranek od dawna, kiedy nie potrzebowałam kawy :-)

niedziela, 2 listopada 2014

lokalna egzotyka

mieszkam na Śląsku już niemal 1,5 roku, ale pewnie rzeczy nadal mnie zadziwiają.
niby wiedziałam, że nowe życie tutaj będzie diametralnie inne od tego, które miałam w warszawie, ale nie można się przygotować na wszystko.

niby nie spodziewałam się, że w Raciborzu będę miała Starbucksa, albo inną kawową sieciówkę, ale jak przyjechał do mnie znajomy ze stolycy i chciałam z nim odbyć biznesowe śniadanie, to się okazało, że sorry, ale albo Statoil, albo McDonald's, bo wszystko inne otwarte od 9 lub 10, więc wylądowaliśmy u mnie w s...salonie ;-)

do kina się wybrałam z koleżanką. lokalnego. troszkę tylko śmierdziało pleśnią, ale:
miejsca na nogi było tyle, że z ledwością udało mi się moją nie-aż-taką-krótką raciczką dosięgnąć do fotela przede mną. najdroższy możliwy bilet (bez ulg, w weekend) kosztuje 16 zeta. przed filmem nie wyświetlono ANI JEDNEJ reklamy. było bosko :-)

z okazji bycia osobą niezatrudnioną (bo gdyż "niepracującą" mi przez palce nie przejdzie), mogę wybierać się na shopping spożywczy o porach absolutnie wcześniej dla mnie niedostępnych, np. o 11 rano. zwykle jest to świetny pomysł, bo w moim lokalnym centrum rozrywki światowej, czyli CH Auchan, grasują tylko mi podobne istoty.
ale nie w czwartek.
bo gdyż w czwartek w Auchan, jak była mi łaskawa wyjaśnić pani kasjerka, jest Dzień Emeryta.
japierdolękurwamać... przepraszam, ale nadal na wspomnienie dostaję palpitacji serca. otóż wyglądało to tak, jakby od dnia następnego w naszym kraju miało zabraknąć cebuli, ziemniaków, buraków, jabłek i kwasu chlebowego. oraz oczywiście szyny, kiełbas i jaj. na worki tego brali, przysięgam. te zaszuszone staruszki. ile to takie chuchro może zjeść tych ziemniaków?! i ile potrzebuje cebuli się pytam? codziennie robią sobie zupę cebulową, przyrządzają 20l smalcu z cebulką na zimę i nacierają się syropem cebulowym przed snem?
a zresztą - co mnie to, niech se żrą cebulę i zagryzają burakami, spoko. tylko czemu ZAWSZE muszą te babcie stać na środku alejek?! a jak idą, to oczywiście muszą iść absolutnie mega wolno, ale tak żeby nie dało się wyprzedzić... i zawracać w najmniej oczekiwanym momencie, bo przecież zapomniała o worku marchewki...
naprawdę, babcie mnie rozwaliły. bo jedna babcia spoko, nie jest groźna. ale w stadzie, to one są naprawdę zabójcze. a nie zna życia ten, kto nie przeżył Dnia Emeryta w czwartek w Auchan i nie musiał się zmagać ze stadami dziarskich babć i dziadków.
takie to to schorowane i zagubione niby, nie? ale umysł jak żyleta! zbierają te punkty na karcie emeryta i kłócą się przy kasie, że nie nienie, wcale nie powinni mieć 428 punktów, tylko 530, bo przecież ziemniaki liczą się dzisiaj podwójnie, a 20 punktów wykorzystali, żeby kupić znicze w promocji 50%, plus z gazetką mają trzeci worek buraków gratis, itd.
kto wymyśla te zasady?!?
siedzi sobie w HQ firmy Auchan na Polskę jakiś biurw i knuje. ha, zaskoczę ich tym razem. tak zagmatwam zasady, że żaden się nie połapie i weźmie drugą doniczkę chryzantem, bo będzie sądził, że półdarmo, ale NIE! ha!
ale dziadków nie oszukasz. oni zaraz po tym, jak rozwiążą już wszystkie krzyżówki z TeleTygodnia biorą się za rozkminianie regulaminów promocji Auchan. zwykły korpoczłowiek nie ma z nimi najmniejszych szans, bo przecież zaczyna pracę o 9 i kończy o 18, a dziadki nie śpią od 4 rano, a z korzystania z promocji uczynili swoisty sport...
RATUNKU.

ale wiecie, co naprawdę jest inaczej i co za każdym razem mnie rusza?
to, że jak wyjdę u siebie na wsi do sklepu, to po drodze słyszę jakieś 10-20 razy "dzień dobry", chociaż nie znam nikogo.
w swoim bloku w wawie miałam kilka knajp, do których chodziłam regularnie, sklepy w których kupowałam prawie codziennie. spotykałam wciąż tych samych ludzi, ale nikt nie mówił sobie "dzień dobry", nawet sąsiedzi w windzie...

no i oczywiście język. nadal jak widzę "szef kuchni poleca golonko", to mam ochotę wziąć flamaster i to poprawić na polski ;-)