ubieram się w pośpiechu, wrzucam do torby ubrania na zmianę dla Brunona, chrupki na drogę, chusteczki do wycierania gila, okulary, no wszystkie wszystkości, jak to przy wyjściu z domu z dzieckiem.
ganiam pomiędzy piętrami, żeby to wszystko zebrać, a następnie próbuję okiełznać wierzgającego drania i założyć mu kurtkę i buciki.
wtrącka:
ten kto opatentuje obuwie w sprayu dla dzieci, będzie obrzydliwie bogaty. albo chociaż coś miękkiego, jak miseczka z budyniem, w którą jednym ruchem wkłada się dziecięcą raciczkę i ta od razu jest ubrana i gotowa do wyjścia. zero sznurówek, które można natychmiast rozwiązać i o które trzeba się potknąć po trzech krokach. zero rzepów, które przyczepiają się do wszystkiego, najchętniej do drogich swetrów matki, ale nigdy nie trzymają się drugiego rzepa na bucie. zero problemu z wciskaniem stopiszcza do ciasnego tworu butowego.
tak, miseczka z szybkoschnącym budyniem, to byłoby to.
wracając:
poranna gonitwa i szykowanie się do wyjścia. oczywiście w towarzystwie kilku telefonów. plus wracanie się po klucze, potykanie o plączące się pod nogami koty, itd. standardowy poranny pół-kontrolowany chaos.
w żłobku rozbieram dzieciaka w locie, bo przecież MUSI obejrzeć zaparkowany tuż obok wózek jakiegoś innego dziecka. on się wyrywa, a ja próbuję zerwać z niego wierzchnie ubranie nie urywając przy tym guzików, rączek i uszu.
pot zalewa mi oczy, niewypowiedziane przekleństwa kłębią się w przełyku i powodują zgagę.
wreszcie oddaję dziecko w ręce wykwalifikowanej do radzenia sobie z diablętami kadry.
- ooo, ale cię mama dzisiaj wystroiła Brunonku! - mówi pani żłobianka.
- nie, to nie ja. to tatuś dzisiaj zaszalał... - mówię ja, bo nadal mam przed oczami gigantyczny rachunek ze sklepu internetowego za ubranka, które zamówił Holender, a które dzisiaj w żłobku będzie niszczył i brudził Decybel.
i tyle.
pani zrobiła dziwną minę, odwróciła się i poszła. pomyślałam, że ją ząb boli. albo że może ma kaca? przechlapane taka praca, nawet jak jesteś w mega nieformie, to masz przed sobą cały dzień z wrzeszczącymi, srającymi i zaglutowanymi potworami...
pomachałam, drzwi się za nimi zamknęły, a ja w ostatniej chwili, w małym okienku w drzwiach zobaczyłam o co chodziło pani żłobiance.
Brunon był na twarzy totalnie wymazany moim pudrem. podkładem w płynie dokładnie rzecz ujmując.
JEZZZZU. skąd on go wziął?! i jak to możliwe, że tego nie zauważyłam?!
a potem usłyszałam w głowie raz jeszcze naszą małą poranną konwersację z panią żłobianką.
- ooo, ale cię mama dzisiaj wystroiła Brunonku!
- nie, to nie ja. to tatuś dzisiaj zaszalał...
tak.
moja wtem zburaczona twarz i skurczona wstydem cała ja oddaliłyśmy się do samochodu chyłkiem i boczkiem, kryjąc się w cieniach. odjechałam z piskiem...
co mi grozi, jeśli nie odbiorę dziecka ze żłobka? ani dzisiaj, ani już nigdy?! ;)
Joluś, nic.
OdpowiedzUsuńCo najwyżej dostaniesz jakiś medal za odwagę... ;)
Aaaa i będą mówić o Tobie w TVN24 :D
sława? wchodzę w to! ;)
UsuńTo Dżender go zaatakował! Tak się tłumacz, Brunon ma Dżendera!
OdpowiedzUsuńhaha, nie wiem tylko, czy to bezpieczne. a co, jak go ukrzyżują?? ;)
UsuńNie ukrzyzuja tylko wsadza do klatki I beda obwozic po lokalnych odpustach ku przestrodze bogobojnym rodzinom. Mozesz pobierac za pokaz stosowna oplate...
UsuńTo niech tatuś odbierze :) Jakby padały niewygodne pytania, to zawsze może nie zrozumieć ;)
OdpowiedzUsuńha_lucynka
dobre:) myślę że nie jesteś pierwsza z taką akcją:)
OdpowiedzUsuńmalarka
E tam, trochę się chłopak popudrował i co z tego :))
OdpowiedzUsuńbyło powiedzieć, że się tak mocno do Ciebie przytulał, że mu zostało ;)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam,
Ewa