- Co ty tutaj robisz?!?
- Kto, ja..?
- A kto? Tak, ty! Wyłaź z łóżka, ale już...
- Jeszcze momencik...
- Wyłaź, natychmiast! To ja tyram jak głupia w ogrodzie, od świtu szaleję z kosiarką, a ty nadal śpisz?
- Noo... i co z tego.
- Dużo mój drogi, dużo. Nie będzie tak, że to ja muszę wszystko ogarnąć, wszystko pod nos ci podstawić, a ty łaskawie to zaakceptujesz, bądź nie. Dosyć tego. Nie podoba mi się taki układ i się na niego nie godzę! I przestań do cholery lizać łapę, gdy do ciebie mówię!
- Spoko, Mariola, wyluzuj bo ci żyłka pęknie...
- Nie mów do mnie Mariola!!! Trochę szacunku do kogoś, kto po tobie sprząta, kto cię karmi i kto o ciebie dba!
- Ta, dba.. jasne. Kiedy coś dla mnie zrobiłaś kobieto?! Kiedy ostatnio była świeża wątróbka na obiad? A przecież wiesz, jak ją lubię... Nigdy o mnie nie pamiętasz, a ze sklepu to tylko te pieluchy znosisz dla tego swojego tego, jak mu tam, Decybela... psia jego kostka. Jak ja śpię w łóżku, to źle, ale on to może. Może, prawda? A ja nie mogę. A byłem pierwszy, słyszysz, PIERWSZY!!! Co z twoją logiką, kobieto?!?
- Ty, ty mi będziesz logiką wymachiwał przed nosem?!? Może zatem mi wytłumaczysz jaką logiką kierujesz się wchodząc po raz setny na pergolę, skoro dobrze wiesz, że nie umiesz z niej zejść? I kto za każdym razem organizuje dla ciebie akcję ratunkową?!? KTO?? Ale oczywiście, nic dla ciebie nie robię. NIC...
- Masakra, a ty znowu swoje!!! Zmieniłaś się Mariolka, mówię ci. Kiedyś byłaś inna. Kiedyś nam się układało...
- Tak, zmieniłam się, oczywiście. Wszystko się zmieniło. Za to ty jesteś ten sam. Nigdy nie wydoroślejesz, co? Jak ja mam żyć z kimś takim, skoro tobie w głowie tylko spanie, zabawa i żarcie. A obowiązki? Że niby zmęczony jesteś, tak? No jak się całą noc baluje po wsi, to nic dziwnego...
- Przynajmniej coś robię, mam jakieś życie, wiesz? A ty co? Całkiem ci odwaliło z tym dzieckiem i domem. Nic na kanapie nie posiedzisz, tv nie oglądasz, książek nie czytasz... Nawet nie mam kiedy przyjść i ci udeptać brzucha. A przecież wiesz, jakie to jest dla mnie ważne, dla naszej relacji... Mariolka, dlaczego my już nie spędzamy czasu razem? Jak kiedyś, co? Nalej sobie wina i weź mnie na kolana... Pogadamy i wszystko się ułoży, zobaczysz. Przecież nadal jestem twoim Koteckiem... No jestem, czy nie jestem?!?
- Jesteś, jesteś...
czwartek, 28 maja 2015
wtorek, 26 maja 2015
Dzień Matki
Dwa lata temu rzuciłam pracę, sprzedałam ukochane mieszkanie, spakowałam zabawki, dwa miejskie koteły i pokaźny już brzuch z niewyklutym jeszcze Decybelem i przyjechałam na Śląsk.
A wszystko po to, żeby wraz z moim facetem, rozpocząć misję Rodzicielstwo.
Przez całe swoje dorosłe życie sądziłam, że nie będę miała dzieci, że to nie dla mnie. No bo skoro wywołują u mnie wyłącznie przewracanie oczami i ból głowy, to może nie powinnam się pchać w ten temat.
Ale po różnych zakrętach, górach i dolinach, nagle i wtem wiedziałam, że tak, no chcę mieć dziecko. A najlepiej jutro... ;)
"Życzliwe" ciocie, które namawiają niedzieciatych na dziecko, a wiem to aż za dobrze ze swojego wieloletniego doświadczenia, ciągle powtarzają, że jasne, wiele się zmienia, ale masz maaaasę czasu, żeby się na to przygotować.
Otóż ciocie gówno wiedzą. Znaczy pewnie wiedzą doskonale, ale jest to wiedza z ich świata, nie z mojego...
Tak, jesteś w ciąży te 9 miesięcy (ale przekonasz się, że to znacznie krócej niż sądziłaś, zwłaszcza że początek ciąży liczy się wcale nie od dnia poczęcia), ale w ciąży masakrycznie dużo się dzieje. A przecież prócz ciąży chcesz mieć jeszcze swoje normalne życie, nie?
Wszystko zaczyna się od testu ciążowego. I w sumie nie jest ważne, czy czekasz na dziecko z utęsknieniem, czy w zasadzie nie pamiętasz po prostu, co robiłaś w piątek te kilka tygodni temu, ale impreza była dobra... ;) Test prawdę ci powie, a kolana się ugną. Gwarantuję.
Potem są badania. Przeróżne. Frikałtujesz, bo skoro badają cię na tylu polach, to przecież na którymś możesz nie zdać, prawda? Jesteś tylko człowiekiem, nie?
Badania, wizyty lekarskie, oglądanie setek odcinków "Porodówki" / "Położnych", które przyprawiają cię o mdłości, ale oglądasz celem przygotowania się, co cię czeka w szpitalu. Nijak się to ma do rzeczywistości i gdzieś tam w głębi duszy o tym wiesz, ale lepsze to, niż czytanie internetu, albo pytanie znajomych...
Potem ten moment, gdy dowiadujesz się i płci dziecka. Wybieracie imię. A później ten moment, gdy dowiadujesz się o prawdziwej płci dziecka i jeszcze raz wybieracie imię... To masakryczne skupienie się na swoim ciele, na pierwszych pół-symptomach zbliżającego się porodu. To odliczanie dni. Cotygodniowy rytuał sprawdzania, co też nienarodzony potworek ogarnia od teraz. Słyszy? Ma czkawkę? Wyhodował wątrobę? Wow...
A potem szpital, porodówka. Pierwsze spotkania z dzieckiem, pierwsze spotkanie ojca z dzieckiem, pierwszy raz twój partner w nowej, ważniejszej dla ciebie roli - ojca twojego dziecka, a nie tylko faceta. Ty pierwszy raz ogarniająca żale i smuteczki dziecka. To uczucie niezastąpioności, które uskrzydla i przytłacza z nieprawdopodobną siłą. Jednocześnie.
Pierwsza kąpiel, pierwsza pielucha, pierwsza noc we troje.
Pierwsza choroba, pierwszy ząb, pierwsze słowa, pierwsze kroki...
To wszystko jest nieprawdopodobnie naturalne, ale i koszmarnie trudne. Wzruszające, ale okupione wkurwem, niedospaniem, lękiem i wyrzeczeniami.
Dzieci są cudowne (te własne), ale i wkurzające. Rozmiękczają kolana i serce w sekundę, to prawda, ale też gotują cię do białości wielokrotnie w ciągu dnia.
Czy zrobiłabym to jeszcze raz, gdybym mogła cofnąć czas? Jasne.
Czy narzekałabym i klęła tak samo? Oczywiście.
A piszę to wszystko dlatego, że dzisiaj (polski) Dzień Matki.
I tutaj użyję swego matczynego autorytetu ;)
Otóż NIKT, kto nie ma dziecka, nie ma bladego pojęcia, jak ciężką pracą jest macierzyństwo, rodzicielstwo.
Śmiem twierdzić, że w 99% przypadków to kobieta ponosi większość trudów związanych z posiadaniem dziecka, nawet jeśli ojciec nie jest z tych w dupie mających. Zapewniam was też, że po dorobieniu się własnych dzieci, inaczej się patrzy na swoją Mamę.
Zadzwońcie do niej, powiedzcie, że ją kochacie. Bo ona kocha was nad życie, nawet jak ty ją / ona was wkurwia, albo jesteście skłóceni od lat.
Dzisiaj w sieci widziałam coś w punkt trafiającego:
Dla świata jesteś tylko matką dziecka. Dla dziecka, jesteś całym światem.
A wszystko po to, żeby wraz z moim facetem, rozpocząć misję Rodzicielstwo.
Przez całe swoje dorosłe życie sądziłam, że nie będę miała dzieci, że to nie dla mnie. No bo skoro wywołują u mnie wyłącznie przewracanie oczami i ból głowy, to może nie powinnam się pchać w ten temat.
Ale po różnych zakrętach, górach i dolinach, nagle i wtem wiedziałam, że tak, no chcę mieć dziecko. A najlepiej jutro... ;)
"Życzliwe" ciocie, które namawiają niedzieciatych na dziecko, a wiem to aż za dobrze ze swojego wieloletniego doświadczenia, ciągle powtarzają, że jasne, wiele się zmienia, ale masz maaaasę czasu, żeby się na to przygotować.
Otóż ciocie gówno wiedzą. Znaczy pewnie wiedzą doskonale, ale jest to wiedza z ich świata, nie z mojego...
Tak, jesteś w ciąży te 9 miesięcy (ale przekonasz się, że to znacznie krócej niż sądziłaś, zwłaszcza że początek ciąży liczy się wcale nie od dnia poczęcia), ale w ciąży masakrycznie dużo się dzieje. A przecież prócz ciąży chcesz mieć jeszcze swoje normalne życie, nie?
Wszystko zaczyna się od testu ciążowego. I w sumie nie jest ważne, czy czekasz na dziecko z utęsknieniem, czy w zasadzie nie pamiętasz po prostu, co robiłaś w piątek te kilka tygodni temu, ale impreza była dobra... ;) Test prawdę ci powie, a kolana się ugną. Gwarantuję.
Potem są badania. Przeróżne. Frikałtujesz, bo skoro badają cię na tylu polach, to przecież na którymś możesz nie zdać, prawda? Jesteś tylko człowiekiem, nie?
Badania, wizyty lekarskie, oglądanie setek odcinków "Porodówki" / "Położnych", które przyprawiają cię o mdłości, ale oglądasz celem przygotowania się, co cię czeka w szpitalu. Nijak się to ma do rzeczywistości i gdzieś tam w głębi duszy o tym wiesz, ale lepsze to, niż czytanie internetu, albo pytanie znajomych...
Potem ten moment, gdy dowiadujesz się i płci dziecka. Wybieracie imię. A później ten moment, gdy dowiadujesz się o prawdziwej płci dziecka i jeszcze raz wybieracie imię... To masakryczne skupienie się na swoim ciele, na pierwszych pół-symptomach zbliżającego się porodu. To odliczanie dni. Cotygodniowy rytuał sprawdzania, co też nienarodzony potworek ogarnia od teraz. Słyszy? Ma czkawkę? Wyhodował wątrobę? Wow...
A potem szpital, porodówka. Pierwsze spotkania z dzieckiem, pierwsze spotkanie ojca z dzieckiem, pierwszy raz twój partner w nowej, ważniejszej dla ciebie roli - ojca twojego dziecka, a nie tylko faceta. Ty pierwszy raz ogarniająca żale i smuteczki dziecka. To uczucie niezastąpioności, które uskrzydla i przytłacza z nieprawdopodobną siłą. Jednocześnie.
Pierwsza kąpiel, pierwsza pielucha, pierwsza noc we troje.
Pierwsza choroba, pierwszy ząb, pierwsze słowa, pierwsze kroki...
To wszystko jest nieprawdopodobnie naturalne, ale i koszmarnie trudne. Wzruszające, ale okupione wkurwem, niedospaniem, lękiem i wyrzeczeniami.
Dzieci są cudowne (te własne), ale i wkurzające. Rozmiękczają kolana i serce w sekundę, to prawda, ale też gotują cię do białości wielokrotnie w ciągu dnia.
Czy zrobiłabym to jeszcze raz, gdybym mogła cofnąć czas? Jasne.
Czy narzekałabym i klęła tak samo? Oczywiście.
A piszę to wszystko dlatego, że dzisiaj (polski) Dzień Matki.
I tutaj użyję swego matczynego autorytetu ;)
Otóż NIKT, kto nie ma dziecka, nie ma bladego pojęcia, jak ciężką pracą jest macierzyństwo, rodzicielstwo.
Śmiem twierdzić, że w 99% przypadków to kobieta ponosi większość trudów związanych z posiadaniem dziecka, nawet jeśli ojciec nie jest z tych w dupie mających. Zapewniam was też, że po dorobieniu się własnych dzieci, inaczej się patrzy na swoją Mamę.
Zadzwońcie do niej, powiedzcie, że ją kochacie. Bo ona kocha was nad życie, nawet jak ty ją / ona was wkurwia, albo jesteście skłóceni od lat.
Dzisiaj w sieci widziałam coś w punkt trafiającego:
Dla świata jesteś tylko matką dziecka. Dla dziecka, jesteś całym światem.
poniedziałek, 18 maja 2015
Ogrodniczy horror
Wszyscy lubią wypoczywać na świeżym powietrzu. Wietrzyk, słoneczko, zieloność, zapach kwiatów, zimne piwo lub dobry drink z widokiem na las. Dlatego tak strasznie fajnie jest mieć ogród. Im większy, tym lepszy. Wypielęgnowany i wyczesany, albo dziki i naturalny. Co kto lubi. Ale liczy się przestrzeń, zieleń, natura...
Wszystko to prawda, ale pod jednym warunkiem. Że ten ogród nie jest Wasz. Twój. MÓJ kurwa... :-/
Podobnież istnieją ludzie, którzy lubią kosić trawę, walczyć z krzaczorami, kretem, chwastami, ślimorami, a przygotowywanie kompostu jest dla nich taką przyjemnością, jak dla miłośnika kuchni gotowanie. Wszyscy oni, jak sądzę, mają działkę wielkości znaczka pocztowego. Robią bziu-bziu kosiarką w jakieś 10 minut, potem wyrywają dwa źdźbła perzu, pogadają chwilę z jedynym ślimakiem, zanim go odtransportują na pobliską łąkę. A kret? No tak, to ten fajny koleś z czeskiej bajki, wiadomo... A gdyby im się przytrafił w ogrodzie, to będą pułapki na niego zakładać i wywozić kilka km w przyjemniejsze krecie tereny.
Taaaak.
No moja rzeczywistość jest ciut inna i mimo, że naprawdę kocham to miejsce, to jest to typowa relacja oparta na toksycznej miłości, miłościonienawiści... ;)
W moim ukochanym serialu Przystanek Alaska / Northern Exposure (tak, tak... stąd między innymi nazwa blogaska), Maggie O'Connell uśmierca swoich chłopaków. Oczywiście nie że specjalnie. Samo się tak jakoś dzieje, że spadają na nich meteoryty, zamarzają, albo przytrafiają im się inne dość niepospolite okoliczności śmierci.
Ja mam podobnie. Tyle, że nie z moimi chłopakami. Z ogrodnikami...
Jak się wprowadziliśmy na wieś, to dziecię moje miało chyba ze dwa tygodnie. Facet mój, Holender znaczy, nie jest typem ogrodnika, nie ma czasu, nie lubi, nie zna się. Więc jasne było, że będzie nam potrzebna pomoc do ogrodu. Ktoś zaufany, kto ogarnie nam teren także wtedy, gdy nie będzie nas w domu, a nie ma nas przecież bardzo często. Ktoś, komu będziemy mogli zostawić klucze do chałupy. A więc ktoś z polecenia.
Nie było łatwo, ale pojawił się Pan Wujek. Pan Wujek jest wujkiem znajomych. Zawodowym ogrodnikiem, z tytułami że tak powiem i doświadczeniem. Idealny!
Ustaliliśmy cenę za prace wstępne (doprowadzenie ogrodu do porządku) i za tygodniowe utrzymanie.
Świetnie.
Nie było świetnie, gdy doszło do płacenia, gdyż ustalona cena okazała się być nieaktualna i nagle podskoczyła o 30%, a i warunki współpracy okazały się być inne. Rozstaliśmy się wszyscy z kwaśnymi minami...
Potem poszliśmy w prostotę. Niech będzie student. Prosta fizyczna praca, szybka kasa, gotówka do ręki i małe piwko w cieniu czereśni w przerwie na lancz, który mogę dostarczyć. Moim zdaniem powinno działać. Nie działało. Student ogrodnik pojawiał się raz na miesiąc, albo tylko na pół trawnika...
Dziecko podrosło, wysłałam je do żłobka, zaczęłam kosić sama. Spoko. Aktywność fizyczna na świeżym powietrzu jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Jednakowoż.
Jakoś mnie tak walnęło po oczach, że naprawdę nie jest szczególnie kobiecym zajęciem popieprzanie 3 dni w tygodniu z KOSĄ spalinową oraz kosiarką wielką i ciężką jak kombajn. Że przecież koszenie, szczególnie to wyczynowe, to jednak męskie zajęcie. Że lepiej się czuję w szpilkach niż w gumowcach, cała pokryta trawiastym pyłem i kurzem. Że mam prawo powiedzieć, że to chrzanię...
No i akcja ogrodnik powróciła. Inni znajomi, inne polecenie. Cena ustalona, wszystko będzie pięknie.
Miał zacząć pod naszą nieobecność, bo musieliśmy wyjechać, a trawa nie może czekać kolejnego tygodnia.
Spoko.
Zostawiłam cały sprzęt, instrukcje co i jak. Miałam nawet z góry, w ciemno, zapłacić, ale całe szczęście nie miałam gotówki... Całe szczęście, bo pan się nie pojawił, co wnioskuję po nieskoszonej trawie, a na kontakt telefoniczny nie reaguje.
Sami widzicie... naprawdę wykańczam ogrodników.
Holender mówi, że pewnie jestem super mega suką w kontaktach z podwładnymi i że pewnie mam to z korpo i że ci biedni ogrodnicy to czują. Obiecują przyjść, bo się mnie boją, ale potem zwiewają z wyłączoną komórką...
Masakra.
Jest też jeden ciekawy wniosek ze wszystkich tych doświadczeń ogrodniczych. Nie jest prawdą, że w PL nie ma pracy, że jest źle. Źle jest tym, którym się nie chce. A nie mają pracy, żadnej pracy, tylko ci, którzy tej pracy nie chcą...
Ogród mam zarośnięty, sama walczę z kosiarką i moje kurwy wykrzykiwane przy kolejnym problemie z kosiarką na bank są słyszane w całej wsi. Czy przyszedł ktoś, kto zaproponowałby, że mnie wyręczy za taką lub inną kwotę? Oh, no skąd. Wszyscy przecież żyją tutaj dostatnie i nikomu nie jest potrzebnych tych kilka dodatkowych stów...
ARGH.
Trawa wzywa :(
Wszystko to prawda, ale pod jednym warunkiem. Że ten ogród nie jest Wasz. Twój. MÓJ kurwa... :-/
Podobnież istnieją ludzie, którzy lubią kosić trawę, walczyć z krzaczorami, kretem, chwastami, ślimorami, a przygotowywanie kompostu jest dla nich taką przyjemnością, jak dla miłośnika kuchni gotowanie. Wszyscy oni, jak sądzę, mają działkę wielkości znaczka pocztowego. Robią bziu-bziu kosiarką w jakieś 10 minut, potem wyrywają dwa źdźbła perzu, pogadają chwilę z jedynym ślimakiem, zanim go odtransportują na pobliską łąkę. A kret? No tak, to ten fajny koleś z czeskiej bajki, wiadomo... A gdyby im się przytrafił w ogrodzie, to będą pułapki na niego zakładać i wywozić kilka km w przyjemniejsze krecie tereny.
Taaaak.
No moja rzeczywistość jest ciut inna i mimo, że naprawdę kocham to miejsce, to jest to typowa relacja oparta na toksycznej miłości, miłościonienawiści... ;)
W moim ukochanym serialu Przystanek Alaska / Northern Exposure (tak, tak... stąd między innymi nazwa blogaska), Maggie O'Connell uśmierca swoich chłopaków. Oczywiście nie że specjalnie. Samo się tak jakoś dzieje, że spadają na nich meteoryty, zamarzają, albo przytrafiają im się inne dość niepospolite okoliczności śmierci.
Ja mam podobnie. Tyle, że nie z moimi chłopakami. Z ogrodnikami...
Jak się wprowadziliśmy na wieś, to dziecię moje miało chyba ze dwa tygodnie. Facet mój, Holender znaczy, nie jest typem ogrodnika, nie ma czasu, nie lubi, nie zna się. Więc jasne było, że będzie nam potrzebna pomoc do ogrodu. Ktoś zaufany, kto ogarnie nam teren także wtedy, gdy nie będzie nas w domu, a nie ma nas przecież bardzo często. Ktoś, komu będziemy mogli zostawić klucze do chałupy. A więc ktoś z polecenia.
Nie było łatwo, ale pojawił się Pan Wujek. Pan Wujek jest wujkiem znajomych. Zawodowym ogrodnikiem, z tytułami że tak powiem i doświadczeniem. Idealny!
Ustaliliśmy cenę za prace wstępne (doprowadzenie ogrodu do porządku) i za tygodniowe utrzymanie.
Świetnie.
Nie było świetnie, gdy doszło do płacenia, gdyż ustalona cena okazała się być nieaktualna i nagle podskoczyła o 30%, a i warunki współpracy okazały się być inne. Rozstaliśmy się wszyscy z kwaśnymi minami...
Potem poszliśmy w prostotę. Niech będzie student. Prosta fizyczna praca, szybka kasa, gotówka do ręki i małe piwko w cieniu czereśni w przerwie na lancz, który mogę dostarczyć. Moim zdaniem powinno działać. Nie działało. Student ogrodnik pojawiał się raz na miesiąc, albo tylko na pół trawnika...
Dziecko podrosło, wysłałam je do żłobka, zaczęłam kosić sama. Spoko. Aktywność fizyczna na świeżym powietrzu jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Jednakowoż.
Jakoś mnie tak walnęło po oczach, że naprawdę nie jest szczególnie kobiecym zajęciem popieprzanie 3 dni w tygodniu z KOSĄ spalinową oraz kosiarką wielką i ciężką jak kombajn. Że przecież koszenie, szczególnie to wyczynowe, to jednak męskie zajęcie. Że lepiej się czuję w szpilkach niż w gumowcach, cała pokryta trawiastym pyłem i kurzem. Że mam prawo powiedzieć, że to chrzanię...
No i akcja ogrodnik powróciła. Inni znajomi, inne polecenie. Cena ustalona, wszystko będzie pięknie.
Miał zacząć pod naszą nieobecność, bo musieliśmy wyjechać, a trawa nie może czekać kolejnego tygodnia.
Spoko.
Zostawiłam cały sprzęt, instrukcje co i jak. Miałam nawet z góry, w ciemno, zapłacić, ale całe szczęście nie miałam gotówki... Całe szczęście, bo pan się nie pojawił, co wnioskuję po nieskoszonej trawie, a na kontakt telefoniczny nie reaguje.
Sami widzicie... naprawdę wykańczam ogrodników.
Holender mówi, że pewnie jestem super mega suką w kontaktach z podwładnymi i że pewnie mam to z korpo i że ci biedni ogrodnicy to czują. Obiecują przyjść, bo się mnie boją, ale potem zwiewają z wyłączoną komórką...
Masakra.
Jest też jeden ciekawy wniosek ze wszystkich tych doświadczeń ogrodniczych. Nie jest prawdą, że w PL nie ma pracy, że jest źle. Źle jest tym, którym się nie chce. A nie mają pracy, żadnej pracy, tylko ci, którzy tej pracy nie chcą...
Ogród mam zarośnięty, sama walczę z kosiarką i moje kurwy wykrzykiwane przy kolejnym problemie z kosiarką na bank są słyszane w całej wsi. Czy przyszedł ktoś, kto zaproponowałby, że mnie wyręczy za taką lub inną kwotę? Oh, no skąd. Wszyscy przecież żyją tutaj dostatnie i nikomu nie jest potrzebnych tych kilka dodatkowych stów...
ARGH.
Trawa wzywa :(
środa, 13 maja 2015
Dziki kraj. Holandia.
Jestem generalnie osobą dziwiącą się wielu rzeczom. Ludziom najczęściej. Patrzę, dziwię się i próbuję ogarnąć obraz (a czasem i fonię lub gorzej jak zapach).
Ale Holandia, odkąd znam ją trochę lepiej niż z rozmów z kaczkami na kempingu pod Rotterdamem (miałam jakieś 7 lat), nie przestaje mnie zadziwiać.
No bo jak to jest możliwe, że ten mały w sumie naród, w sensie nieliczny (16mln głów nierogatych), nie wyginął jeszcze od tego wynalazku szatana jakim są holenderskie schody?!? Strome jak pierun, często kręte i szerokie na ćwierć stopy!
Jak chcę wejść na górę, a jestem trzeźwa, to jest trudno. Dość. Jak jestem w szpilkach, to przyklejam się całą sobą do ścian i jakoś daję radę. Jak jestem lekko pojana, to dodatkowo paszczą robię glonojada. A jak muszę wnieść lub znieść dzieciaka, to wzywam na ratunek dowolną osobę z holenderskim paszportem, bo ja nie mam w sobie takiej super mocy, żeby ogarnąć schody i żywe 15kg...
I zawsze, za każdym jednym wejściem lub zejściem zadziwia mnie, że na tych koszmarnych schodach nie leży papier ścierny, tylko syntetyczna, śliska jak skórka od banana, wykładzinka...
Czy ktoś prowadzi statystyki, ile osób ginie rocznie na schodach w NL?!?
Dziki kraj, słowo daję.
Albo te ich przekąski. Snack bary, system gorących przegryzek ze ściany... Naprawdę rozumiem, że nie samym serem i piwem człowiek żyje. Ogarniam, że komuś mogą smakować tłuste fryty z dodatkowym tłuszczem w postaci majonezu. Oraz że panierka ma swoich wielbicieli. No ale kuuuuurna! Te ich fastfoody są naprawdę plastikowo-gumowe. Twory z przemielonej gumy o różnych kształtach, panierowane i smażone w głębokim tłuszczu. Plus koniecznie majonez do tego.
I nie ma mniejszego zła.
Byłam zmuszona wybrać na kolację coś z menu snackbaru. Grillowany hamburger wydawał mi się bezpieczną opcją. Otóż. Mięso było w panierce. Ser był w panierce. Majonez też był rzecz jasna, ale za mało, żeby zabić smak tego... yyy... dania ;-)
I ja się pytam - jak to kurcze możliwe, że jako naród Holendrzy wcale nie są otyli i żyją średnio ciut dłużej niż 35 lat, a zawały serca wcale nie są ich zmorą?!?
Albo kolejna niejasność i sprzeczność:
Holendrzy są skąpi. No można to nazwać oszczędnością, jasne. Mój Holender i jego rodzina absolutnie się w tę cechę nie wpisują, bo to, khem, specyficzna rodzina jest... ;-)
Ale generalnie wszystkie te dowcipy o Holendrach liczących ile sztuk ziemniaków potrzebują na wakacje spędzone w kamperze w sąsiednim miasteczku (po co jechać dalej niż 30min), a następnie zabraniu ich ze sobą z domu (bo taniej), nie są wcale dowcipami ;-)
Rachunki dzielą nawet na pierwszych randkach, jest zupa, albo drugie, dwa dania są niepotrzebne, a kota się dokarmia, a nie karmi, przecież ma darmowe myszy... ;-)
I oni z tym swoim skąpstwem, oszczędnością znaczy, nigdy nie zrezygnują z ogrodnika, profesjonalnej firmy do postawienia płota, czy dobrego garażu, w którym serwisują samochód. Bo są rzeczy, które muszą być zrobione dobrze. A za to się płaci. Bez mrugnięcia. Liczą ziemniaki, ale ściany sami nie pomalują, rośliny w ogrodzie nie posadzą, płynu do chłodnicy sami nie naleją, trzeba zapłacić te kilkadziesiąt EUR za czyjąś pracę i to jest ok...
Polska zaradność i eksperckość na każdym polu, tego nie ogarnia ;-) Wiadomo przecież, że jako naród, znamy się na wszystkim. Panie umieją szyć i gotować oraz dobierać leki na każdą dolegliwość. Panowie specjalizują się w byciu trenerami sportowymi, budowlance, elektryce i samochodach... No a remont, wiadomo, robi się samemu, ostatecznie z pomocą kumpli i kraty piwa ;-)
I pewnie właśnie dlatego polska prowincja nie prezentuje się tak, jak holenderska ;-)
czwartek, 7 maja 2015
Bezwzględna względność
Tak mnie to dzisiaj uderzyło. Że naprawdę wszystko zależy, znaczy się punkt widzenia zależy od punktu siedzenia...
Uwielbiam zapach świeżo skoszonej trawy. Prawie każdy go chyba lubi. Wiosna, wakacje, słońce, boso po trawniku, zraszacze, beztroska, świeżość, czad.
Ale dzisiaj, po kilku godzinach walki z kosiarką i ogoleniu zaledwie części tego, co ogolone być musi, NIENAWIDZĘ zapachu trawy. Trawy generalnie nienawidzę. Jest wredna. Rośnie za szybko, albo w ogóle nie rośnie. No ostatecznie rośnie tam, gdzie nie powinna, czyli np. na rabatach, więc trzeba ją pielić...
Albo takie dzieci na ten przykład. Kochane są. Sól ziemi, sens życia bardzo wielu ludzi, przyszłość narodu, rozkoszniaczki, itd. Aha. Pod warunkiem, że to mowa akurat nie o tym dziecięciu, co ciągnie za rękaw, gdy próbujesz zrobić siku, albo siekasz czosnek, a ono, dziecię niedoczekane, chce ci pilnie zaprezentować, jak jego samochód robi TU TU. Po raz siedemnasty. W ostatnich 15 minutach.
A wino? Szampan? Cudownie schłodzone bąble w cudownym towarzystwie w cudownym otoczeniu. Uskrzydlają duszę, rozwiązują języki, zmiękczają serce. Ulepszają świat generalnie. Ale zwykle już dnia następnego rano moje uwielbienie do tego trunku nie jest takie bezgraniczne. Dlaczego ten pyszny napój sprawia, że rano napieprza głowa, żołądek się zwija w chińskie 8 i masz wrażenie, że ktoś przepuścił cię przez wyżymaczkę?!?
Czekolada jest pyszna, kaca nie powoduje, ale włazi w dupsko.
Szoping poprawia nastrój, ale powoduje przeciągi na koncie i moralniaka...
Koty są absolutnie przeboskie i przezabawne do momentu, gdy musisz wyjechać na dwa tygodnie, albo gdy codziennie przynoszą do domu po martwej myszy, o czym dowiadujesz się wchodząc w nią gołą stopą...
Czy prócz arbuzów są jeszcze jakieś bezwzględne przyjemności na tym świecie? ;)
Tylko mi tu z miłością nie wyskakujcie, bo Wam przypomnę ileż to łez, a nawet śmierci spowodowało złamane serce, zdrady, albo odrzucenie zalotów ;)
Uwielbiam zapach świeżo skoszonej trawy. Prawie każdy go chyba lubi. Wiosna, wakacje, słońce, boso po trawniku, zraszacze, beztroska, świeżość, czad.
Ale dzisiaj, po kilku godzinach walki z kosiarką i ogoleniu zaledwie części tego, co ogolone być musi, NIENAWIDZĘ zapachu trawy. Trawy generalnie nienawidzę. Jest wredna. Rośnie za szybko, albo w ogóle nie rośnie. No ostatecznie rośnie tam, gdzie nie powinna, czyli np. na rabatach, więc trzeba ją pielić...
Albo takie dzieci na ten przykład. Kochane są. Sól ziemi, sens życia bardzo wielu ludzi, przyszłość narodu, rozkoszniaczki, itd. Aha. Pod warunkiem, że to mowa akurat nie o tym dziecięciu, co ciągnie za rękaw, gdy próbujesz zrobić siku, albo siekasz czosnek, a ono, dziecię niedoczekane, chce ci pilnie zaprezentować, jak jego samochód robi TU TU. Po raz siedemnasty. W ostatnich 15 minutach.
A wino? Szampan? Cudownie schłodzone bąble w cudownym towarzystwie w cudownym otoczeniu. Uskrzydlają duszę, rozwiązują języki, zmiękczają serce. Ulepszają świat generalnie. Ale zwykle już dnia następnego rano moje uwielbienie do tego trunku nie jest takie bezgraniczne. Dlaczego ten pyszny napój sprawia, że rano napieprza głowa, żołądek się zwija w chińskie 8 i masz wrażenie, że ktoś przepuścił cię przez wyżymaczkę?!?
Czekolada jest pyszna, kaca nie powoduje, ale włazi w dupsko.
Szoping poprawia nastrój, ale powoduje przeciągi na koncie i moralniaka...
Koty są absolutnie przeboskie i przezabawne do momentu, gdy musisz wyjechać na dwa tygodnie, albo gdy codziennie przynoszą do domu po martwej myszy, o czym dowiadujesz się wchodząc w nią gołą stopą...
Czy prócz arbuzów są jeszcze jakieś bezwzględne przyjemności na tym świecie? ;)
Tylko mi tu z miłością nie wyskakujcie, bo Wam przypomnę ileż to łez, a nawet śmierci spowodowało złamane serce, zdrady, albo odrzucenie zalotów ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)