poniedziałek, 30 grudnia 2013

Rosomak po japońsku

Wyzywam swoje dziecko od przeróżnych. Dzisiaj padło na rosomaka.
- Hej Rosomaku! - krzyczę do niego, a Holender podłapuje.
- What did Rosomaku do?!?

Pytam go więc, czy w ogóle ogarnia, co to jest rosomak.
- Oczywiście! To takie sushi maki w rosole. Mniam, mniam!

piątek, 20 grudnia 2013

Z czasem wyścigi

Nie słuchajcie żadnych rad, jeśli myślicie o dziecku, a nie wiecie jak to będzie. Nawet najskuteczniejsze próby przestraszenia mijają się z prawdą. Zresztą - nie można się na to, co czeka was w pakiecie z dzieckiem w żaden sposób przygotować (acz nie zaszkodzi potrenować wykonywanie codziennych czynności z 5-litrowym baniakiem wody pod pachą).
Aaaale w pralkę warto zainwestować. 
Jeeeza, to są maszynki do brudzenia. Dzieci znaczy. Nieprawdopodobne jak szybko i w jaki sposób potrafią się upieprzyć...

Chyba jeszcze nam się nie zdarzyło przetrwać całego dnia w jednym zestawie ubranek. Zawsze albo coś jest zarzygane, albo zasikane, albo zamusztardzone. A najczęściej wszystko na raz. I niestety nie przesadzam, chociaż przesadyzm wyczynowy to mój ulubiony sport ;-)

Decybel brudzi się tak często, że robimy z Holendrem zakłady, jak szybko będziemy musieli go przebrać. Jak młody osiąga 10 minut w stanie czystości, to już jest nieźle, bo stan ten jest niezwykle nietrwały.
Zazwyczaj już podczas zakładania skarpet, albo tuż przed zapięciem ostatniego guzika, młody zalewa śliną wymieszaną z mlekiem czysty sweterek i cyrk zaczyna się od nowa - 7 razy wycieramy i udajemy, że wcale nie śmierdzi i wcale nie widać plam, ale potem wszystko jest już tak mokre i obrzydliwe, że udawać się dłużej nie da. A przynajmniej nie bez silnego wspomagania alkoholem ;-)

Swoją drogą dzieci są jak krowy - jedzenie im wraca z żołądka do paszczy kilka razy. Wielkie fuj.

A dzisiaj młody przeszedł sam siebie i pobił rekord utrzymywania w nieczystości swoich ubrań. Otóż dzierżąc gada pod pachą, wygarniałam z suszarki czyste i suche pranie... Czyste i suche było przez jakieś 7 sekund, a następnie wszystko pokryło się kwaśnawym, białawym bełtem... Nawet nie zdążyłam poskładać!
Aaaaaaaaaaaaaa!!!

No ale szukam pozytywów, nie?
Więc:
- miałam bliziutko do pralki
- mogło mu się ulać marchewką, a tu takie szczęście, tylko mleko! ;-)

środa, 18 grudnia 2013

Przedświąteczny meksyk

Wybrałam się do sklepu wczoraj. 17-go grudnia. W południe, czyli liczyłam, że spotkam na miejscu emerytów i inne matki z decybelami.
Błąd, wielbłąd...
Niech ktoś mi proszę wytłumaczy o co chodzi z tą gorączką zakupów przed świętami? Zakupów spożywczych, bo prezenty rozumiem, ale przecież ich się nie kupuje w hipermarkecie. A może o czymś nie wiem?
Dlaczego nagle ludzie potrzebują 5x więcej jedzenia? Normalnie głodują, a w święta wreszcie jedzą do woli? A może w święta jedzą więcej? No ale ile razy więcej, bo przecież nie 5x więcej...?!?

Stanęłam, o głupia ja, w kolejce do stoiska rybnego, bo chciałam rybę na kolację. Wczorajszą kolację, a nie na żadne święta. Stoję w tej kilkunastoosobowej (!!!) kolejce i nie mogę się nadziwić co się dzieje. Skąd taka nagła potrzeba spożywania ryb w narodzie... Gdy wreszcie nadeszła moja kolej, okazało się, że to była kolejka wyłącznie po żywe karpie! Arghhh.....
Karpia nie lubię, a kupowanie żywego i przetrzymywanie w wannie napawa mnie obrzydzeniem.
Stanęłam więc jeszcze raz w kolejce, z drugiej strony stoiska. No i tam też cuda... Nawet świętami nie jestem sobie w stanie wytłumaczyć po co ludziom 3 łososie w całości. Albo 5 płatów wielkości dużego kota. Będą jeść tylko łososia przez najbliższe dwa tygodnie? Mają 7 dzieci, 21 wnucząt i wszyscy wpadają na przedświąteczną fiestę? No bo przecież świeża ryba kupiona wczoraj, w święta nie będzie już świeża, tak?

Rozumiem, że niektórzy muszą kupić więcej, bo będą gościć rodzinę, czy znajomych. Ale wtedy ta rodzina, czy znajomi nie muszą już tyle kupować, bo będą się stołować u kogoś, tak? Równowaga jest mimo świąt zachowana. A przynajmniej powinna być zachowana w teorii...

Arma-kurwa-gedon.

A do tego Pepiki. Dopóki się tutaj nie przeprowadziłam, do głowy by mi nie przyszło, że Czesi mogą przyjeżdżać na shopping do PL. Po co, przecież to my do nich przez tyle lat jeździliśmy... No ale teraz u nas podobnież taniej i lepszej jakości jedzenie. No może.
Tak czy siak - ich też było od zarąbania, jakby nagle granicę otworzono... A przecież z tego co wiem, to nie jest to naród bardzo religijny, święta celebrować powinni przy abstncie, albo becherovce... ;-)

Nooo. I teraz jest tylko jedna kwestia - jak dotrwać na tym, co kupiłam wczoraj do świąt, bo do sklepu nawet woda święcona mnie nie przepędzi. Za skarby świata tam nie pojadę...
A mogłam kurna kupić 5x więcej, jak wszyscy! ;-) 

sobota, 14 grudnia 2013

Krety to świnie

Nasza wiejska 'posiadłość' składa się z dwóch części - pierwszej okiełznanej i wydartej naturze, na której stoi dom wraz z przylegającym ogrodem i drugiej - totalnie dzikiej łąki, na której drzewa i krzewy radzą sobie bez ingerencji człowieka, a dla przyzwoitości kosimy tam trawę raz, czy dwa razy w roku.
Czyli mała część cywilizowana i duuużo większa część dzika.

I oczywiście mamy krety. Norma... 
Tylko dlaczego te podłe zwierzęta kopią wyłącznie w moich rabatach, między kwiatami i w centralnej części trawnika?!? Mają dookoła pierdyliard hektarów, ale nie, kopią właśnie tam, gdzie im nie wolno.
Na początku mnie to nawet bawiło, ale całkiem szybko okazało się, że to wcale nie jest zabawa w zasypywanie nowych kopców, to jest wojna! I to kosztowna wojna...! Pod rabatami mam, a raczej miałam zainstalowaną folię przeciw chwastom. Absolutnie kasa wywalona w błoto (dosłownie), bo przecież Pan Krecik musiał ją poprzecinać absolutnie kurna wszędzie, co 10-20cm... Nie znam się na kreciej architekturze, ale kurna serio? Musiałam trafić na kreta lubującego się w przepychu, który musi mieć okna w swoim domu co 20cm?!?
Do tego kosiarka. Po jednym sezonie nadawała się niemal do wyrzucenia, bo gdyż zbyt często trafiała na piasek...

Czy można się ubezpieczyć od strat wyrządzonych przez kreta?!?
I jak się tego chama pozbyć skutecznie? Przecież on ewidentnie chce, żebym to ja się wyniosła... Jesteśmy więc w stanie wojny! Wojny podkopowej.

Ale najlepsze są koty... 'Mądry kot lub cwany pies potrafią złapać kreta'. Nooo... Moje koty nie są najmądrzejsze, ale są dwa! W zespole siła! Tak przynajmniej sądziłam. 

Kilka razy przyłapałam je przy świeżych kopcach. Byłam przeszczęśliwa! 
Niestety szybko okazało się, że te głupki zamiast polować na kreta, srają mu do okien!! Bo przecież fajnie jest kupsztalić do takiego przekopanego, czystego piasku...  Dwa półgłówki nie dają jednak jednego mądrego, a szkoda.
W zasadzie się nie dziwię - też bym kopała nowe okna, gdyby mi do posiadanych okien ktoś srał.

Masakra.

Po totalnym przeoraniu ogrodu, kret wziął się za dom. Dzisiaj odkryłam kilka nowych kopców tuż przy ścianach budynku. Myślę, że on coś knuje, że pod domem jest plątanina korytarzy i wystarczy kilka sprytnych ruchów krecich pazurów i wszystko się zawali... 
Luuuub, któregoś dnia, gdy będę leżała na kanapie, podłoga w salonie się uniesie i Pan Kret wpadnie obejrzeć serwis informacyjny...

Pomocy!
Naprawdę sądziłam, że po sarnach i zającach, które opieprzają wszystko co wyrośnie ładne i zielone, nic gorszego nie może mnie ogrodowo spotkać... A tu proszzz - masz babo kreta! :-/

piątek, 13 grudnia 2013

Marchewka twój wróg

Weszliśmy w etap marchewki.
I nie, nie chodzi o dziecko...
Chodzi o kanapę, o parkiet, o moje bluzki, spodnie, skarpetki, nawet bieliznę. Wszędzie pieprzona marchewka...
Moja biała kuchnia bardzo ładnie prezentuje się z pomarańczowym rzucikiem przez wszystkie fronty, blaty i sprzęty... Butelki, łyżeczki, blender, ściereczki, miseczki, ściany... Wszystko jest obecnie pomarańczowe. Moje dłonie, paznokcie i usta też, bo przecież trzeba spróbować paszy przed zaserwowaniem...
Obłęd!
Ale jak mi ekspres do kawy przygotował pianę do cappuccino w kolorze marchwii (bo najwidoczniej jakiś bryzg soku/papki się tam dostał), to się po prostu zalałam krwią. Dla odmiany na czerwono...

Ja rozumiem, że marchew jest zdrowa. Ale dlaczego zdrowie fizyczne decybela ma rujnować moje zdrowie psychiczne? Dlaczego niby nie może jeść papek z białych owoców wyłącznie?!?

I dlaczego w ogóle produkuje się białe ubranka w rozmierze dookoła marchwiowym?!? Wszystko powinno być pomarańczowe lub ostatecznie czarne, przecież nic tego cholerstwa nie spiera! 

Czekam kiedy szanowny jegomość sam zrobi się w kolorze marchwiowym, jakby przedawkował solarium. Będę mu robić kompromitujące zdjęcia w dresach, ze złotym łańcuchem. Oraz zainwestuję te kilka stów w małe złote BMW, które widziałam jakiś czas temu w salonie, będzie się idealnie komponować...

Nie wiem jak decybel, ale ja właśnie zyskałam pierwszą alergię pokarmową. Na sam widok marchewki wywraca mnie na lewą stronę i dostaję pryszczy.

środa, 11 grudnia 2013

Macierzyństwo bez lukru

Nigdy nie byłam fanką dzieci i w zasadzie większość swojego dorosłego życia spędziłam w przekonaniu, że dzieci mieć nie będę. No ale wystarczyło kilka rewolucji w moim życiu i zdanie co do posiadania potomstwa zmieniłam, a ponieważ nie wymyślono innej metody tworzenia małych decybeli - zostałam inkubatorem.
Nie czytałam poradników dla przyszłych matek, ani nawet artykułów na ten temat w prasie kobiecej. Uważam to za swój ogromny sukces. Powiecie - co to za sukces nie czytać. Ale musicie wiedzieć, że gdy zapadła decyzja o dziecku, pracowałam w wydawnictwie publikującym między innymi jakieś makabryczne ilości prasy kobiecej i moim zawodowym, codziennym obowiązkiem było przeglądanie tych magazynów. Bardziej lub mniej szmatławych. Raz w miesiącu trafiała też na moje biurko gazeta skierowana wyłącznie do młodych, masochistycznych matek. Nikt inny przecież nie chciałby czytać kilkudziesięciu stron o papkach, wysypkach, smoczkach i pieluchach. A udręczone przez niemowlęta matki lubią się najwyraźniej jeszcze bardziej udręczać...
No w każdym razie robiłam wszystko, żeby nie czytać, nie oglądać i nie nasiąkać powszechną paranoją na temat bycia w ciąży i uroków czekającego mnie macierzyństwa. Jasne, chodziłam na badania, (niemal) porzuciłam alkohol, a sushi i carpaccio jadłam okazjonalnie i tylko w miejscach, co do których miałam zaufanie, ale starałam się nie zwariować.

I może dlatego macierzyństwo, a później dzierżenie wyklutego potomka w ramionach nigdy nie jawiło mi się jako sama różowości, łakocie i witaminy i rzeczony lukier.
I słusznie, gdyż macierzyństwo to krew, pot i łzy. I morze alkoholu, żeby to jakoś przetrwać i zresetować się przed snem i kolejnym jakże ekscytującym i IDENTYCZNYM dniem wypełnionym krwią, potem i łzami...

Nie wiem, jak sobie dają radę matki cycem karmiące, ale proponuję dla każdej medal. Oraz bezpłatnà lobotomię na życzenie, jeśli po wszystkim będą chciały te czarujące wspomnienia usunąć z mózgu.

Macierzyństwo bez lukru. 
A cóż to za palant wymyślił to określenie?!? To tak jakby mówić 'Obóz przetrwania bez lukru', albo ja wiem... 'Przewlekła biegunka bez lukru'. 
No raczej, że macierzyństwo jest bez lukru. Ono nawet nie jest lekko słodkie... Jest cierpkie, kwaśne, bolesne i przereklamowane... Co nie znaczy, że nie może smakować ;-)

Bo co jest słodkiego w pchaniu po domu wózka z małym terrorystą w środku przez kilka godzin dziennie? Pchaniu jedną ręką, bo drugą ręką wleczesz za sobą odkurzacz, gdyż błocko z kół nie koresponduje z moją wizją parkietu i chodzeniu boso po domu. Wolę zestaw wózek & odkurzacz niż taszczenie potwora na ręku & zakwasy. I takie właśnie jest to wytrawne macierzyństwo - wybierasz mniejsze zło.
I tak do zarąbania... Wózek, odkurzacz. 178 kółek wokół komina, zmiana pieluchy, butla, kieliszek wina, 178 kółek wokół komina, pielucha, butla, spacer. Bo przecież trzeba przywieźć nowe błocko...
To jest może komiczne i nie do ogarnięcia przez kogoś, kto nie ma dzieci, ale z pewnością nie zawiera lukru.

Nie ma też niczego słodkiego w tym, że młody dyktator nie sypia. Te słodkie dzieci, które śpią od jednego karmienia do drugiego, to chyba tylko w zoo, filmach s-f i reklamach występują. Mój decybel przez cały dzień śpi może z godzinę. Niestety nie ciągiem, a po kilka minut po każdej butli... A jak nie śpi i jest sam, to bardzo jasno (i głośno) komunikuje swoje oburzenie, mimo że przecież gad jeszcze nie mówi. 
Szczęście w nieszczęściu jest takie, że po całym dniu maltretowania, oboje przesypiamy całe noce. Od 20 do 8 rano. Zresztą, gdyby nie chciał spać również w nocy, to dawałabym mu wódki, słowo. Jakieś granice przyzwoitości muszą przecież być... 

Po chwili namysłu doszłam do wniosku, że całkiem możliwe, że ten diabeł wcielony wcale w nocy nie śpi, tylko że ja jestem tak zmęczona, że go zwyczajnie nie słyszę.
To niezbyt dobrze. Bo to oznacza, że gdyby nagle dom stanął w płomieniach, przyjechała na sygnale straż i nawet koty darłyby ryje najgłośniej jak potrafią (oj a potrafią!), a obok spadłby z hukiem meteoryt, to ja bym spała dalej...

sobota, 7 grudnia 2013

Kuchenne ewolucje

Czasami rzucę okiem na jakiś konkurs kucharski. Tak z ciekawości, żeby sprawdzić dlaczego ludzie lubią oglądać takie rzeczy. I tak sobie myślę, że jakieś nudne i dziecinnie proste są te ich wyzwania kuchenne.
Wielka mi łałałiła gotować pod presją czasu... Ale za to z odpowiednim sprzętem, wszystkimi niezbędnymi składnikami, twarzą do garów i to z użyciem dwóch rąk!! To nie jest wyzwanie! 
Prawdziwe wyzwanie to gotowanie przez matkę kilkumiesięcznego potwora.
Mamy dwie kategorie konkursowe:

1) ugotuj dowolną kolację z tego co znajdziesz w lodówce; czas na wykonanie zadania 8h, ale w każdej jednej godzinie możesz przebywać w kuchni od 5 do 9 minut, a następnie musisz biec do bachora

2) ugotuj danie na zamówienie dla 4-6 osób, ze składników których nie masz i których nie ma w sklepach w promieniu 50km (bądź kreatywna!), czas na wykonanie zadania 3h; dodatkowe utrudnienia: dziecko na ręku, głodne koty pod nogami

Pierwsza kategoria wydaje się być prosta. Ale nie dajcie się nabrać! 8x kilka minut w kuchni to jest masakra. Nikt nie podaje w przepisach - gotuj 3x po kilka minut, prawda? Więc finalna struktura dań to duuuża niespodzianka dla wszystkich :-)

Druga kategoria to już zabawa dla zaawansowanych. Na początek trzeba znać masę sztuczek. Jak zastąpić drogie i niedostępne składniki polskimi podstawowymi przyprawami, tak żeby finalnie nie podać berbeluchy przypominającej zawartość pieluchy ukochanego maleństwa. Maleństwa, które przez cały czas wisi ci na ręku, więc możesz smażyć tylko tyłkiem do kuchennki (szalenie wygodne, polecam!). No i możesz używać tylko jednej ręki! Szczególnie polecane podczas obierania czosnku lub wydłubywania miąższu z avokado. Sieknie cebuli podczas trzymania wijącego się dzieciątka to jest oczywiście pikuś. Zwłaszcza gdy tak jak moje waży prawie 8kg... To 1.5 pięciolitrowego bukłaka wody, które robi wszystko żeby wykąpać się w gorącym oleju, albo po prostu spaść! 
Do tego koty. A więc musisz znaleźć czas na komendy głosowe 'złaźmikurwaztegostołu', 'nienieniewołowinaniejestdlawas', 'gdziesiępętaszpodnogamikurrrrwa'. Plus podobne. Plus wyłapywanie latających kłaków, bo nikt ich nie lubi w jedzeniu, nawet koty...
Do tego piruety i przeskoki nad dwoma futrami, odbieranie telefonów od zmartwionych twoim milczeniem babć potomka i oglądaniem Friendsów jednym okiem, bo przecież nie chcesz rezygnować z siebie i odmawiać sobie drobnych przyjemności, heloooł!!
Nie zapominajmy też o odpowiednim stroju. Chcesz się czuć kobieca, więc wąska spódnica, lśniąca bluzka i szpilki. Tak. Plus pełny makijaż, bo po gotowaniu nie będzie czasu na takie głupoty, a nie chcesz się pokazać przychodzącym na kolację gościom niezrobiona...

No.
Także... Te wszystkie śmieszne konkursiki to każda gotująca matka ogląda chyba tylko po to, żeby podejrzeć, jakiż to makijaż kuchenny jest w tym sezonie modny... ;-)

czwartek, 5 grudnia 2013

Wizytacja

Dzisiaj był ten dzień. Nadejszła wiekopomna chwila i pół roku po mojej przeprowadzce na Śląsk (aaaaa to już pół roku?!?), zdecydowałam się odwiedzić Holendra w jego fabryce. Zobaczyć gdzie, jak i z kim pracuje. Poznać i obwąchać prawdziwą przyczynę, dla której się tutaj znalazłam. Dziecko jego, karmicielkę i przekleństwo w jednym. Fabrykę, którą od kilku lat żyje mój facet. Przy czym, gdy mówię 'fabryka' mam na myśli Prawdziwa Fabryka, a nie fabryka w znaczeniu korpo-biuro, jak to zwykłam mawiać.

Wyprawa z dzieckiem w takie miejsce to był koszmar... No bo przecież jako 'żona' szefa, nie mogłam się tam pojawić w rozciągniętych spodniach i utytłana mlekiem decybela. Cza było wyglądać jak człowiek, a nie zdziczała wiedźma z bagien. 
Wypadało zacząć przygotowania do wyjścia z domu od  prysznica (i szybkiej szklanki wódki), wbicia się w rajstopy (i popicia tego szklanką wódki), użycia łyżki do butów, żeby dopiąć się w ulubionej sukience (i uczczenia sukcesu odrobiną wódki). Wszystko to poprzedzone kneblowaniem potomka i zabezpieczaniem go fortyfikacją z poduszek, żeby zdobyć 10 minut dla siebie, wiadomo. (I szklanką wódki na odwagę.)

Potem to już z górki... Kupno ciasta z 7,5 kilogramowym wierzgającym w nosidełku potworem to sama radość. Śmietana była zupełnie niepotrzebnie wcześniej ubita. 
Po wbiciu adresu fabryki w nawigację mojego samochodu okazało się, że nie istnieje żadna optymalna, rekomendowana lub szybka trasa dojazdu... Mój bystry samochód zapytał, czy jestem pewna adresu i czy chcę włączyć tryb terenowy.
Tak kurna, taaak! Zabierz mnie w dzikie ostępy tego dzikiego kraju mój ty samochodzie terenowy, który brzydzisz się błotem... 

Na miejscu okazało się, że mimo że to prawdziwa fabryka, z wielkimi groźnymi maszynami, które robią ziuu, z chmurami pyłu, z tabunami panów mietków, którzy mówią 'uszanowanko szefowo', to jednak ta niepowtarzalna atmosfera pracy i kumpelstwa nadal się tam unosiła. No może nie w części produkcyjnej, ale w tych małych kanciapkach, gdzie panowie mietkowie po studiach obsługują kompy i panie halinki parzą kawę, tam było czuć to coś. Ludzie znają się jak łyse konie, czasami się przyjaźnią, czasami nienawidzą, ale muszą ze sobą spędzać ogromną część życia, więc jakoś się docierają. Dowcipy, docinki, plotki, kawa, stres... 
Jeeeeej, jak mi tego brakowało! Brakuje.

No cóż, pozostaje mi mieć nadzieję, że kasjerki w pobliskim hipermarkecie też czasami dobrze bawią się w pracy, bo innego korpo tutaj nie znajdę... ;-)

A buuuuu - ja chcę do Waaaarszaaaaawyyyy.... :-/