czwartek, 5 grudnia 2013

Wizytacja

Dzisiaj był ten dzień. Nadejszła wiekopomna chwila i pół roku po mojej przeprowadzce na Śląsk (aaaaa to już pół roku?!?), zdecydowałam się odwiedzić Holendra w jego fabryce. Zobaczyć gdzie, jak i z kim pracuje. Poznać i obwąchać prawdziwą przyczynę, dla której się tutaj znalazłam. Dziecko jego, karmicielkę i przekleństwo w jednym. Fabrykę, którą od kilku lat żyje mój facet. Przy czym, gdy mówię 'fabryka' mam na myśli Prawdziwa Fabryka, a nie fabryka w znaczeniu korpo-biuro, jak to zwykłam mawiać.

Wyprawa z dzieckiem w takie miejsce to był koszmar... No bo przecież jako 'żona' szefa, nie mogłam się tam pojawić w rozciągniętych spodniach i utytłana mlekiem decybela. Cza było wyglądać jak człowiek, a nie zdziczała wiedźma z bagien. 
Wypadało zacząć przygotowania do wyjścia z domu od  prysznica (i szybkiej szklanki wódki), wbicia się w rajstopy (i popicia tego szklanką wódki), użycia łyżki do butów, żeby dopiąć się w ulubionej sukience (i uczczenia sukcesu odrobiną wódki). Wszystko to poprzedzone kneblowaniem potomka i zabezpieczaniem go fortyfikacją z poduszek, żeby zdobyć 10 minut dla siebie, wiadomo. (I szklanką wódki na odwagę.)

Potem to już z górki... Kupno ciasta z 7,5 kilogramowym wierzgającym w nosidełku potworem to sama radość. Śmietana była zupełnie niepotrzebnie wcześniej ubita. 
Po wbiciu adresu fabryki w nawigację mojego samochodu okazało się, że nie istnieje żadna optymalna, rekomendowana lub szybka trasa dojazdu... Mój bystry samochód zapytał, czy jestem pewna adresu i czy chcę włączyć tryb terenowy.
Tak kurna, taaak! Zabierz mnie w dzikie ostępy tego dzikiego kraju mój ty samochodzie terenowy, który brzydzisz się błotem... 

Na miejscu okazało się, że mimo że to prawdziwa fabryka, z wielkimi groźnymi maszynami, które robią ziuu, z chmurami pyłu, z tabunami panów mietków, którzy mówią 'uszanowanko szefowo', to jednak ta niepowtarzalna atmosfera pracy i kumpelstwa nadal się tam unosiła. No może nie w części produkcyjnej, ale w tych małych kanciapkach, gdzie panowie mietkowie po studiach obsługują kompy i panie halinki parzą kawę, tam było czuć to coś. Ludzie znają się jak łyse konie, czasami się przyjaźnią, czasami nienawidzą, ale muszą ze sobą spędzać ogromną część życia, więc jakoś się docierają. Dowcipy, docinki, plotki, kawa, stres... 
Jeeeeej, jak mi tego brakowało! Brakuje.

No cóż, pozostaje mi mieć nadzieję, że kasjerki w pobliskim hipermarkecie też czasami dobrze bawią się w pracy, bo innego korpo tutaj nie znajdę... ;-)

A buuuuu - ja chcę do Waaaarszaaaaawyyyy.... :-/

3 komentarze:

  1. Jak mi tego twojego pisania brakowalo! Jestes w znakomitej formie!!! Poplakalam sie (i popilam szklanaka wodki;))... jestes boska!!!
    pozdrowienia z metropolii ;)) alex

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Za tą metropolię, to powinnaś się podpisać 'metropolitańska świnia' ;-)
      Całusy!

      Usuń
    2. no ja tak troche z rozmyslem cie ta metropolia szczuje;))
      ale nieprzejmuj sie, nic nie tracisz, przyjdzie dzien (jak mawia moj stary i za co go kiedys zabije;)) dzieci dorosna i pojda na swoje to i ty sobie po metropoliach polatasz ;))
      a tak serio, to nie zdziczejesz tak szybko na tej wsi! byle do wiosny! :))
      swinia metropolitanska (ladnie brzmi i nawet pasuje;))

      Usuń