niedziela, 29 marca 2015

W podróży

Weekend miałam spędzić w Warszawie, bo w poniedziałek miałam zeznawać w sądzie. Ale jak to u mnie, nawet sąd wczuł się w klimat zmieniania planów i nie traktowania ich zbyt serio i uwaga - odwołał swoje zawezwanie mnie na rozprawę...
A szkoda. Liczyłam, że spotkam te wszystkie Persony, z którymi wspólnie zostałam oskarżona o zmowę, kartel i spisek przeciwko konsumentom, ponieważ prowadziliśmy międzyoperatorski projekt, którego efekty UOKiK uznał za na tyle niebezpieczne, że trzymano nas w separacji, pod obserwacją uzbrojonych funkcjonariuszy policji, podczas gdy rekfirowano nasze laptopy i przeszukiwano biurka :-)
Się stęskniłam za przygodami, które oferował mi mój były pracodawca. I piszę to zupełnie serio.
No ale. Świadków było pierdyliard, więc lasce mieszkającej z kozami pod czeską granicą, oderwanej od biznesu, podziękowano... ;-)

W związku z tym, w 17,5 min spakowałam siebie i Decybela, pożegnałam koty i zajęłam miejscówkę w samochodzie Holendra, bo ten się właśnie do Niderlandów wybierał.
Bo dlaczegoby nie.
W byciu luksusową kurą domową najbardziej luksusowa jest właśnie ta wolność :-) nie muszę wystawiać wniosków urlopowych i martwić się nieskończonymi projektami, biorę portfel i pieluchy i ciao!

Mieliśmy posiedzieć chwilę w Holandii, ale co za niespodzianka, jest zimno i pada, więc wybraliśmy się do Belgii.
Nad morze. 

W Belgii prócz deszczu dostaliśmy w bonusie silny wiatr, więc pewnie nawet nie wyjdziemy z samochodu... ;-)
A piszę pewnie, bo nadal jesteśmy w drodze.



Natomiast piszę ten post, gdyż dzieciak mój, półtoraroczniak, właśnie odwiedza dziesiąty kraj w swoim życiu!
Jest to dla mnie niesamowite.
No i rozumie, bo jeszcze nie mówi, w trzech językach.
Świat się mocno skurczył.

Czujecie się obywatelami Świata? Bo nasze dzieci, mam na myśli dzieci naszego pokolenia, na bank będą się tak czuły :-)

czwartek, 19 marca 2015

kretofobia

wyjedź na wieś, mówili. będzie fajnie, mówili. odpoczniesz, mówili...
wczoraj rozwaliłam grubo ponad sto kretowisk.
i nie tam takich mikro popierdółek, żadne kopczyki nornic, czy innych myszowatych, czy dżdżownicowatych. nie.
kretowisk godnych kretów z Rosji. wielkich, złoconych, na absurdalnym wypasie.

myślę, że na mojej ogrodowej działce mieszka kilkadziesiąt kretów. nie bardzo ogarniam (i nie chcę ogarniać) ich zwyczajów rodzinych, nie wiem czy żyją samotnie, czy w stadach, ale to co tutaj mi wyprawiają wygląda jak odpowiednik kreciego Manhattanu. kopiec przy kopcu. kret na krecie... a obok pola i łąki. oraz nietknięte ogrody sąsiadów.
kurzastopa oraz kreciaichtwarz!

i rozwaliłam te kopce w pocie czoła, sukces swój i zmęczenie opiłam lampką schłodzonego białego.
a w nocy mi się przyśniło.
przyszły po mnie.
małe, czarne, wąsate, ślepawe, skwaszone. zapazurzone! złe.
przyszły. wykopały moje łóżko wraz z fundamentami i podłogą. poniosły w czerń.
zeżreć może nawet i nie chciały, ale dom mi do góry nogami przekopały. garnki całe w glinie, stół pokryty piaskiem, zażwirowana kanapa, przekopana podłoga...

i chyba nabawiłam się kretofobii.
bo niby dlaczego można się bać pająków, albo pszczół, a kretów to już nie?
jaki interes ma pająk, albo pszczoła, żeby nas kąsnąć?
żadnego.
a kret z czystej chęci zemsty wykopać, przekopać dom może.
oko za oko, dom za dom.

rano otworzyłam oczy i z okna dostrzegłam 4 nowe kopce...
to nie tylko senny koszmar, słowo daję.

środa, 18 marca 2015

błąd. wielbłąd.

piękny, słoneczny, wiosenny poranek.
podśpiewując szykujemy się do pracy.
Holender prasuje sobie koszulę, ja maluję oko.
schodzimy na dół do kuchni, pijemy kawę.

a potem ubieramy się do wyjścia z domu.
on w nówki sztuki nieśmigane zamszowe buty od projektanta.
do fabryki.
produkcyjnej fabryki.
z maszynami, kurzem i zastępami panów mietków.

ja, chociaż w teorii mogłabym leżeć i pachnieć, w gumowce... do kreta i krzorów...

a wczoraj poszłam na szoping. bo słonecznie, bo wiosenne kolekcje w sklepach, bo przecież coś nowego w garderobie poprawia nastrój.
wróciłam z piłą...

gdzie popełniłam błąd?!?

oddajcie mi dawną jolkę! ;)

poniedziałek, 16 marca 2015

Wroclove

czy ja już wspominałam, że u mnie stałe są tylko zmiany?
otóż, jakieś dwie chwile przed tym, jak zdecydowaliśmy się na kupno pięknego, ale siedemnaście razy za drogiego mieszkania w Krakowie, odmieniło nam się iiiii... rozważamy Wrocław :)

bo gdzieś mi się wymsknęło, że jest plan na Kraków.
Krakusy zacierały ręce, kawy były planowane i inne niecne występki.
ale niekrakusy skrakowione, czyli element napływowy, zaczął mnie bombardować wiadomościami, zdjęciami, przemyśleniami i wynikami analiz powietrza w mieście. że nie. że to nie dla mnie. że cepelia. że turystycznie. że poza starym miastem, to bieda. że oni wszędzie pieszo. że na starówce ładnie, ale do mieszkania za głośno, za tłoczno, za turystycznie. że knajpy nie trzymają poziomu, bo głównie na turystów są nastawione. że z parkowaniem dramat. że nie pokocham i że mi się odciski zrobią, a paznokieć niechybnie zejdzie...

se pomyślałam - a gówno wiedzą. na warszawę moją ukochaną też większość psioczy. ja tam miałam mikroraj. że w krakowie też se taki raj zorganizuję, że blisko starówki, ale z boku, w ciszy. że knajpy MUSZĄ być dobre przecież jakieś do cholery, chociaż ze dwie. że i tak to nie na zawsze. że ładnie. że kraków!

ale dziurę w brzuchu wiercili, zdjęcia zasyłali, kazusy z życia obywatela, i tak dalej.
dobra, niech będzie, pojedziemy na weekend do Wrocławia i się zobaczy.
a wcześniej się w rynku nieruchomości rozejrzymy, bo w sumie dlaczego by nie.

no i pojechaliśmy. taki wyjazd ostatniej szansy przed podpisaniem papierów w KRK.
padało.
było zimno.
polecane sushi było zamknięte.
ale znaleźliśmy miejsce, które urzekło nas pod każdym względem.
skradło nasze serca w pierwszej sekundzie.
piękne.
z klasą.
nowe. ale i stare.
blisko centrum. i na uboczu.

jedyny problem był taki, że nie zabrałam swoich rzeczy, nie? bo bym normalnie została.
chrzanić, że stan deweloperski... nie takie rzeczy się z rodzicami w rumunii dawało przetrwać ;)

i tak o.
wydaje się, że nie ma odwrotu, bo miłość nasza do miejsca i Wrocławia jest przeogromna, nagła i płomienna.
tak się w sobie zakochaliśmy z Holendrem, tak podjęliśmy decyzję o dziecku, tak kupiłam samochód (w jakieś 15 min z podpisaniem papierów włącznie), tak działamy.
oczywiście przed nami długa droga formalności i wszystko się może zdarzyć, ale na tę chwilę - wpisuję wirtualne 71 przed moim numerem telefonu, moczę giry w Odrze (tutaj też mam Odrę przepływającą, ale jeszcze jej nie dotykałam), wyławiam z niej Decybela, pasę koty w okolicznym parku, snuję się po Rynku i robię selfie na mostach.
no jestem tam. u siebie :)
oraz planuję kuchnię. niestety znów będzie biała, bo niby jaka inna ;)
Holender już obmyśla najlepszą podłogę, meble i dodatki i gdzie będzie pokój gier.
- jaki pokój gier?
- no gier, dzieciak rośnie, zaraz będzie potrzebował konsoli, telewizora, szafy na gry...
- to w jego pokoju, przecież się zmieści.
- a tam się zmieści, potrzebujemy pokoju gier.
- -my?
- nooo... a gdzie ja będę grał, jak ty będziesz oglądała serial?

także tak.

a teraz zapytuję Was oficjalnie.
co z tym Wrocławiem? tak, czy nie? warto? lepiej niż kraków? jak się ma do wawy?

i albo mówcie teraz, albo zamilknijcie na wieki, gdyż dzień podpisu już blisko ;)

sobota, 7 marca 2015

W pociągu

Siedzę w pociągu do Pragi. Mam w ten weekend wychodne i jadę odwiedzić przyjaciółkę w Dojczlandii.
Jest świetnie :-) Poranny pożar w burdelu związany z wyjazdem już za mną, teraz już tylko przyjemności.

Taaaak, jest bosko :-) 
Próbuję czytać, ale jestem tak podekscytowana, że nie mogę się skupić na książce. Fascynują mnie moi współpasażerowie... :-) Czesi.

Tuż koło mnie matka z trzylatkiem. Jeeeeeeza ale mam przechlapane. Znaczy będę miała, jak ten mój jeszcze trochę słodki niemowlak zamieni się w mowlaka, czyli zacznie mówić. Bo to dziecię szczeka non stop. Ciągle. Śpiewa, recytuje, ma przymus nazwania wszystkiego co zobaczy, gada z matką, prowadzi dyskusje ze swoim miśkiem oraz sam ze sobą. No jadaczka mu się nie zamyka, chyba że akurat połyka. Bo jak żuje, to nadal oczywiście gada. 
Biedna matka. Biedne matki! Biedna ja za chwilę...

Przede mną państwo, którzy wbiegli do pociągu jakby prosto z zakupów spożywczych. Dwie czy trzy reklamówki z Billa. Zero innego bagażu. Odkąd weszli, robią i pożerają kanapki. Ona rozrywa palcami bułki, smaruje masłem małym plastikowym nożem ich wnętrze i podaje jemu. On wkłada do bułki kilka plasterków jakiejś wędliny i albo oddaje taką kanapkę kobiecie, albo sam zjada na trzy gryzy. Po kanapce zagryza pomidora i upija Sprite'a z 2-litrowej butli. Ona to samo. Nie wiem ile kanapek już zjedli, 16? A nadal jedzą z łapczywością, od której nie potrafię odwrócić wzroku...

Nastolatka po przekątnej wygląda na porządną dziewczynę, która robi wszystko, żeby na taką nie wyglądać. Pisze coś w swoim pamiętniku, a następnie ozdabia stronę wielkim penisem. O i kilkoma małymi...

Jakiś koleś nie może znaleźć swojego miejsca, przedziera się z ogromną torbą przez cały pociąg potrącając wszystkie wystawione łokcie i czubki butów. Stęka i sapie i skupia się wyłącznie na przechodzeniu, a nie na patrzeniu na numery miejsc. Mam ochotę wyrwać mu bilet i pokazać, gdzie ma posadzić dupsko... Mija mnie już chyba piąty raz. Albo sześdziesiąty piąty. Też lubię wyolbrzymiać, ale tak natapirowanego szukania miejscówki jeszcze nie widziałam ;-)

Za mną jakiś ktoś słucha techno, czy tam innego łomotu. Nie znam się. Chyba przez słuchawki, ale niestety wszystko słyszę.
Aha, zasnął, słuchawki wypadły z uszu. Jak można zasnąć przy takiej muzie?!?
Kubek z niedopitą kawą ze Starbucksa kiwa mu się w dłoni. Wróżę kompromitujące plamy na spodniach.

Państwo od kanapek pakują reklamówki. Jedna w drugą, wszystko zjedli. Wszystko zjedli?!? Sprite pusty.
Pośpieszają się wzajemnie i wychodzą. Wygląda na to, że wpadli tylko na śniadanie...

Jakaś babka wisi na telefonie od 20minut. Wydaje się, że czyta komuś jakieś dokumenty... Piszczy strasznie. Jakby połknęła gumową piłeczkę dla psów. Przy każdym wdechu słyszę skłłłiiiik! Nie chcę sobie tego wyobrażać, ale już za późno, już słyszę jak musi piszczeć podczas seksu...

Przychodzi konduktorka, pięknie mówi po angielsku. Sprawdza mój bilet, marszczy wydepilowane brwi:
- Oh fuck!
Zamieram.
- Planujemy się spóźnić do Pragi. Być może nie złapie pani następnego pociągu... No nic, będziemy dzwonić!
Odchodzi.
Nie wiem do kogo będą dzwonić. Do mnie? Do mojego drugiego pociągu? Do przyjaciółki, że nie dotrę na czas?
Czy to może taki czeski odpowiednik polskiego - proszę do nas nie dzwonić, my zadzwonimy do pana!

Jadę pociągiem. Czeskim pociągiem.
Jest bosko, jest bosko :-)

środa, 4 marca 2015

siłka to podstawa

w poprzednim roku, za swój wielki i zupełnie nieoczekiwany sukces uznaję fakt, że zaczęłam biegać.
nie jestem antysportowa, ale ostatni raz regularny wysiłek fizyczny fundowałam sobie chyba w liceum. ba, należałam nawet do klubu sportowego i trenowałam prawie codziennie.
ojciec mi zawsze powtarzał, żebym uważała, bo do tego sportowania to mózg mi się utrzęsie.
pewnie miał rację...
a potem jakoś mi przeszło. niby jeździłam konno, sporo pływałam, na siłkę zaglądałam, ale to były jakieś takie ruchy z dupy. szłam, żeby się poruszać i tyle.
a w tamtym roku cyk - zaczęłam biegać.
oczywiście chęć wrócenia do formy po ciąży miała w tym swój udział.

ale jolka nie jest taka, żeby robiła coś, co jej przykrość sprawia. i jak zaczęło być zimno i więcej niesucho, to ani kijem, ani marchewką mnie na dwór wypędzić się nie dało.
została siłka.
i kurcze bardzo mi się nie chciało, bo oczywiście wizualizowałam sobie tutejsze siłki jako pakernie w piwnicy. śmierdzące potem i odżywkami dla mięśniaków. hantle i ławeczki do wyciskania. pełne zsamczenie.
oczywiście bardzo się myliłam.
znalazłam super siłownię w starej fabryce jakiejś, czy czymś takim. ceglaste ściany, lustra i maaasa nowoczesnych sprzętów. chyba żadna z siłek w wawie, które znam nie miała tylu sprzętów. plus fitnesy i inne zumby.

i tak se chodzę tam, jak akurat Brunosław nie przywlecze grypy srającej ze żłobka, albo innej zarazy kichającej uniemożliwiającej bieg.
i se tak chodzę i se paczę, bo zawsze paczać lubiłam.

i wiele rzeczy mnie zadziwia.
na przykład to, ile osób ma czas i możliwości finansowe, żeby w ciągu dnia dymać na siłownię! i to nie na godzinkę, ale po prostu spędzać tam życie!
oraz jak bardzo zmieniły się realia siłkowe. kobitki po 60-tce, młode matki, faceci którzy po wypoceniu piwa i tiramisu idą na targ i kupują jarzyny na obiad.
no i pakersi, moi ulubieni :)
oni teraz są oczywiście lepiej ubrani i lepiej się może wysławiają niż ci, których kojarzyłam sprzed wielu lat. nie widać też tylu złotych łańcuchów. ale to nadal ci sami goście. kwadratowi. bez szyi. jak przechodzą, to z trudem łapię powietrze, bo oblali się wiaderkiem diora, czy tam innego pachnidła.

i patrzę na nich, chociaż wcale nie chcę. i podsłuchuję, chociaż to nieładnie.
ale po prostu nie potrafię przestać... to jest jak patrzenie na zupełnie obcy mi gatunek. nie znam nikogo takiego osobiście, w moim bąblu rzeczywistości ci panowie nie goszczą. no chyba, że na siłce właśnie :)

wchodzą. zapach za nimi smugą szeroką, jak cień. jak przestaną iść, to się rozprzestrzenia na boki. dyfuzja.
- uszanowanko! - ciach, ciach, ciach kilka szufli z kolegami.
patrzy taki w moją stronę i się kłania. mnie się kłania!
za pierwszym razem pomyślałam, że może jednak skądś się znamy, że może ze żłobka, albo to ktoś z warsztatu, gdzie wymieniam opony, albo coś... ale po drugim i trzecim kłanianiu się pakersa zrozumiałam, że oni ot tak się kłaniają. bo jesteśmy razem na siłce.
nigdy mi się to w warszawie nie zdarzyło... a tutaj to absolutna norma :)
- jak leci, co dzisiaj robimy? - panowie ustalają plan. uda, boczki, trochę ramiona. no i pośladki, bo pośladki to podstawa.
i zaczynają machać łapami, jakby chcieli odfrunąć. jakby od tego machania życie ich buldoga zależało. albo reputacja.
znaczy rozgrzewka. bo rozgrzewka to podstawa.  
machają i gadają.
- ja to się najlepiej czuję, jak ważę te swoje 76 kilo. zeszłem do 71, ale to nie to. słaby się czułem, wiatr mną pomiatał, a od pomiatania to mam żonę. ale 80 też źle. opuchnięte wszystko miałem, ruszać się nie mogłem. daj pan żyć. to nie dla mnie.
- dla mnie optimum to osiemdziesiąt trzy do pięciu. ale to tylko jak na odżywce jestem. bo jak bez, to takiej wagi nie utrzymam. dobra odżywka to podstawa.

i se tak panowie jadą. o odżywkach, o wadze, o dietach, sałatach. czy w sosie to jest dużo węgli, czy może wcale, czy to się opłaca żreć te naszpikowane chemią kurczaki i że jest promocja na jajka w lidlu. oraz, że ten dres to z promocji, ale najwyższej jakości. z internetu. odesłać można, jak się w barach nie zmieścisz, nie bój nic. możliwość zwrotu to podstawa!

PLOTKARY. napakowane, natestosterowane przekupy w dresach.
pięć szybkich machnięć na ławce i gadka.
wtedy janusz siada i się przygotowuje do machnięć. zapina skórzane bransoletki, poprawia spodnie w kroku, macha. schodzi oddycha. pięć groszy o diecie dukana żony dorzuci.
sokół, mały, albo inny piter siada na ławce, poprawia uchwyt na żelazie.
jeszcze dwie serie.
praca w seriach to podstawa... ;)

i kurcze jakoś kobit w ławicach nie widać.
laski owszem, przychodzą razem, ale ustawiają sobie sąsiadujące ze sobą biegaczki i w milczeniu zasuwają te swoje 5km, albo odparzają dupkensy na rowerach.
a tamci od sprzętu do sprzętu, od odżywki po ceny butów sportowych i rekomendacje żelu do włosów :)
aż miło popatrzeć i posłuchać. bo muza to raczej taka z lokalnego disco niestety.. ;)

niedziela, 1 marca 2015

odchaming nieudany

w związku z tym, że chciałam żyć z moim facetem i wspólnie z nim wychowywać decybela, zrezygnowałam z życia w wielkim mieście. z życia, które bardzo, bardzo lubiłam, bo miałam wszystko zorganizowane dokładnie tak, jak tego chciałam.
Holender mój nie pochodzi z dużej metropolii, ale jakby nie było, oboje kisimy się w wiejskim, polskim sosie na tej naszej śląskiej prowincji i czasami potrzebujemy pooddychać spalinami. dla zdrowotności. to nam po prostu dobrze robi na głowę ;)

więc wyrywamy się jak się da. gdzie się da. czasami.

w ten weekend wreszcie udało nam się wyjechać.
padło na kraków. bo blisko, bo bez zadęcia, bo fajnie.

sprawami hotelowymi zajmuje się on. ja oczywiście też bym mogła, ale Holender nie podziela, nie rozumie i nie ogarnia, jak można nie z mega biedy, a z wyboru, podróżować z plecakiem i spać z karaluchami. niezwykle się cieszę, że podróż do indii, chin, wietnamu, syrii i libanu, na kubę i w kilka innych miejsc, odbyłam zanim go poznałam, bo wiem, że te klimaty nie będą mi już prawdopodobnie dane. nawet jeśli będę chciała jechać sama. bo przecież matka jego dziecka nie może być narażona na kąsanie szczurów i w żadnym razie nie może przywieźć z wakacji jakiejś zarazy tropikalnej...
taaak.
więc on wybiera hotele, a ja się staram nie wtrącać, a jedynie endżojować konstelacją gwiazdek i urokami pławienia się w luksusie.

niestety, ilekroć udajemy się w tak zwaną polskę, to ten luksus, to taki jest więcej luksusowy jak mydło luksja. w kostce. z przylepionymi włochami...

kraków.
hotel pięciogwiazdkowy, samiusieńki rynek starego miasta. chyba nie da się drożej...
wybieramy apartament, bo przecież jedziemy z dzieckiem i fajnie jest mieć gdzie te wszystkie bambetle rozłożyć. kosztuje, ale niech tam, czasami trzeba zaszaleć.
przyjeżdżamy. nie ma jak dojechać pod hotel, bo to strefa bez ruchu samochodowego. trza mieć przepustkę, czy tam inne pozwolenie. nie mamy.
hotel nie poinformował nas, gdzie zaparkować, żeby z bagażami nie robić maratonów, więc olewamy przepisy i wjeżdżamy pod samo wejście. ryzykując mandat, albo porysowane gwoździem drzwi.
wsypujemy się z całym dobytkiem do lobby.
jest pięknie.
dostajemy kartę-klucz i instrukcje co i jak w hotelu.
ale nikt nie proponuje, że nas do pokoju odprowadzi. nikt nie proponuje pomóc nam z bagażami. a mamy ich w cholerę, mimo że to tylko weekend. dziecko, wózek, miśki, walizki...
jestem wkurzona i mokra, bo prócz ganiania za dzieckiem, walczę na schodach z walizką i wózkiem, nie możemy znaleźć pokoju...
ARGH - gdzie się podział pan wyciągający łapę po napiwek, który zabierze walizki i objaśni, że tamte drzwi prowadzą do toalety, a łóżko znajduje się tutaj?!? chętnie bym mu zapłaciła. w cholernych eurasach.
dlaczego nikt nie informuje nas, że pod hotel nie da się podjechać samochodem? a tak, wiedzieli, że przyjedziemy autem, bo zarezerwowaliśmy parking! za 70 zeta / noc...

idziemy na kolację.
zamawiamy, wybieramy pasujące do naszych dań wino. ja nie jestem szczególnie wybredna, ale jak karta liczy ze sto stron, to się napalam na dobry trunek, bo wiem, że mój facet wybiera doskonałe wino.
przychodzi jedzenie, a pan kelner, ze smutną miną i złamanym sercem, informuje nas, że no niestety, tego wina co to je wybraliśmy, akuracik pacz pan, nie ma już na stanie.
a jedzenie na stole.
więc wertujemy znów kartę, jedzenie stygnie.
ok, wybraliśmy coś...
i co? jemy, czy czekamy?
jemy.
wino dotarło pod koniec ostatniego przeżucia.
no jakby musztarda po obiedzie.
jakbyśmy chcieli coś deserowego, to byśmy sobie bułgarską Sophię strzelili...

akcja z winem powtórzyła się jeszcze raz, gdy chcieliśmy wziąć butelkę do pokoju i wyżłopać ją podczas usypiania dzieciaka. tego co chcieliśmy i było oczywiście w spasionej i rozbuchanej karcie, nie było. a na to, które wybraliśmy po tej informacji, czekaliśmy ze 20 minut...
myślę, że ktoś szybko pobiegł do sklepu, bo inaczej sobie tego wytłumaczyć nie potrafię. hotel był pusty, nie musieliśmy walczyć o wolny slot czasowy obsługi.

a na dowidzenia wisienka na torcie.
uprzedzono nas, że jeśli będziemy potrzebowali odebrać z parkingu samochód, to powinniśmy to zgłosić w recepcji 20 minut wcześniej, bo ktoś musi po niego pójść i przyjechać nim pod wejście.
no spoko. acz średnio nam się podobała wizja, że ktoś przez pół miasta jedzie naszym samochodem... nie wiem - parking za miastem został wybrany z oszczędności, czy jak?
po śniadaniu daliśmy znać, że potrzebujemy auto, bo wyjeżdżamy.
dwadzieścia minut później zeszliśmy do recepcji się wycheckoutować. samochodu nie było.
samotny pan recepcjonista, porzucił recepcję i pobiegł po nasze auto. z jakiegoś powodu wziął ze sobą koleżankę kelnerkę. no nie powiem - średnio mi się podobało, że sobie towarzysko idą razem odebrać nasze auto. wycieczkę taką organizują. piwo i kanapki pewnie mieli w torbie.
jeszcze mniej mi się podobało, jak na opuszczonej recepcji (nie przyszedł nikt na zastępstwo) musieliśmy się kisić przez 20 minut. z wkurzonymi tabunami ludźmi, którzy też czekali na swoje samochody i checkout.
no kto by się spodziewał, że goście będą wyjeżdżać po śniadaniu? i że będą potrzebowali swoich samochodów...?
w końcu pan recepcjonista wrócił z naszym autem.
ale to nie koniec atrakcji.
bo podbiegła do nas pani kelnerka. zawstydzona. że kłopot jest.
że zostawiła w naszym aucie dokumenty, cały portfel, wszystko.
nosz kurwa.
szkoda, że zużytych prezerwatyw nie zostawili...
rzuciłam jej bardzo kąśliwą uwagę i trochę mi głupio, ale byłam naprawdę zła.
pańcia zaczęła tłumaczyć, że nie, że oni nie jechali razem, że kolega ją tylko podrzucił na parking swoim samochodem, żeby szybciej było. i że ona sama przyjechała naszym.
no może.
wyszła jednak mega skucha.
zwłaszcza, jak odkryliśmy zmienione ustawienia radia, foteli i klimy.
KURWA NOOOO.

zapłaciliśmy kilka tysi, bo niestety (nie)przyjemności kosztują.
i zwykle nie mam z tym problemu, bo hotele i tzw. luksusy są drogie, a cennik jawny.
ale tym razem po prostu było mi przykro, że nas tak naciągnięto.
że nas tak potraktowano.
tak kurwa po polsku.

bo w polskich, pięciokurwagwiazdkowych hotelach takie rzeczy zdarzają nam się non stop.
w niemieckich, holenderskich, europejskich, jakoś kurcze nigdy. a jeśli już, to jesteśmy natychmiast przekupieni koszem czekolady, balonikami dla małego, darmową kolacją, albo homarem przysłanym do pokoju.
wchodzi taki homar, śpiewa, trochę stepuje, przyciąga pod pachą dwa kieliszki dobrego zimnego białego i naprawdę zapominasz o tym, że łóżko nie jest podwójne jak zamawialiśmy, a łączone z dwóch (to ma znaczenie nie tylko podczas seksu, ale zwłaszcza, gdy dzieciak spędza pół nocy pomiędzy nami...), albo że pokój nie ma balkonu, a za taki zapłaciliśmy i nie o kasę chodzi, ale o brzydki nawyk papierosowy Holendra. bo to oznacza, że żeby zapalić musi dymać na zewnątrz. co nie zawsze jest takie super fajne cool, jak dzieciak darciem ryja oznajmia światu, że bez ojca, to on definitywnie za chwilę zejdzie z tego łez padołu, a mnie się kończy wódka-pozwól-żyć-z-dzieckiem w minibarze...

wszędzie poza polską czuję się dopieszczona. wpadki się zdarzają, nawet najlepszym, jasne. ale obsługa powinna zrobić wszystko, żeby na koniec wizyty gość chciał z uśmiechem zadowolenia zapłacić i wrócić. i polecić miejsce znajomym.

z polskich hotelów zwykle wyjeżdżamy zażenowani.
nasza rodzima obsługa klienta leży i kwiczy. jest na poziomie pola namiotowego, albo ja wiem - akademika. człowiek ma przyjść do pokoju spać i nie wydziwiać.

w Zakopcu, tak - pięć gwiazdek, mieliśmy w pokoju 35 stopni. obsługa nie widziała problemu, że nie dało się ustawić mniej. se państwo okno otworzą. tak. niemowlę właśnie takie warunki uwielbia. tropiki z dodatkiem przeciągów o temperaturze -10 stopni, bo był siarczysty mróz.
plus restauracja, w której w teorii było sporo dań kuchni niepolskiej, ale w praktyce dało się zjeść jedynie rozmrażane, odgrzewane pseudo-polsko-swojskie jedzenie. które akurat dla nas nie jest żadną atrakcją. co innego porządne steki wołowe, jagnięcina, czy dobre, świeże ryby, które trzeba było zamawiać z dwudniowym wyprzedzeniem!!

we Wrocławiu, nadal pięć gwiazdek, rano okazało się, że korytarz pod naszymi drzwiami zamienia się w restaurację. śniadaniownię. stoliki stały jakieś dwa metry od naszych drzwi, a gwar śniadaniowy rozpoczynał się na wiele godzin przed naszą planowaną pobudką. idealne warunki, żeby wypocząć, a po to tam pojechaliśmy...

i tak dalej.
zawsze kurna coś.
zawsze.

jest mi niezwykle przykro, że jako naród, jesteśmy tak głęboko w dupie. tak nic nie rozumiemy z podstaw obsługi klienta. że takie ogromne klapki na oczach mamy.
dlaczego właściciel luksusowego w założeniu hotelu zatrudnia wyłącznie studentów do jego obsługi? w sumie to nie ma w tym nic złego, jeśli ich dobrze wyszkoli i zapłaci, bo wtedy będą pracowali tam długo, nabiorą doświadczenia...

mamy taki hotel w niemczech. Holender śpi tam ZAWSZE jak jedzie do/z Holandii. od lat.
jego rodzina także, bo też do Polski ze względu na interesy od lat przyjeżdża. tysiące euro z radością tam zostawiają, mimo że żadnych specjalnych zniżek nie mają.
i wiecie co?
jak nie ma wolnego pokoju, bo nie zawsze chce im się rezerwować, to wolą przejechać całą drogę na raz, niż spać gdzie indziej.
i mimo, że to bardzo duży hotel, obsługa (od lat niezmienna!) zna nas wszystkich po imieniu. na urodziny, święta i tzw. okazje dostajemy buziaki i czekoladowe upominki. i nie, nie jest najtaniej. i nie, nie ma wodotrysków.
ale jest obsługa klienta.
bo klient i jego portfel jest dla tych niemców najważniejszy.
i za to będę wielbić ich po wieki. i dlatego nigdy nie będziemy na tej trasie spali gdzie indziej...
bo zadowolony klient, to wierny klient. wierny jak pies...
polacy zdają się tej wiedzy nie posiadać :(

i tak - znam kilka FAJNYCH hoteli w PL. idealnych bym nawet powiedziała. no, ale ileż razy można pojechać w to samo miejsce...