w związku z tym, że chciałam żyć z moim facetem i wspólnie z nim wychowywać decybela, zrezygnowałam z życia w wielkim mieście. z życia, które bardzo, bardzo lubiłam, bo miałam wszystko zorganizowane dokładnie tak, jak tego chciałam.
Holender mój nie pochodzi z dużej metropolii, ale jakby nie było, oboje kisimy się w wiejskim, polskim sosie na tej naszej śląskiej prowincji i czasami potrzebujemy pooddychać spalinami. dla zdrowotności. to nam po prostu dobrze robi na głowę ;)
więc wyrywamy się jak się da. gdzie się da. czasami.
w ten weekend wreszcie udało nam się wyjechać.
padło na kraków. bo blisko, bo bez zadęcia, bo fajnie.
sprawami hotelowymi zajmuje się on. ja oczywiście też bym mogła, ale Holender nie podziela, nie rozumie i nie ogarnia, jak można nie z mega biedy, a z wyboru, podróżować z plecakiem i spać z karaluchami. niezwykle się cieszę, że podróż do indii, chin, wietnamu, syrii i libanu, na kubę i w kilka innych miejsc, odbyłam zanim go poznałam, bo wiem, że te klimaty nie będą mi już prawdopodobnie dane. nawet jeśli będę chciała jechać sama. bo przecież matka jego dziecka nie może być narażona na kąsanie szczurów i w żadnym razie nie może przywieźć z wakacji jakiejś zarazy tropikalnej...
taaak.
więc on wybiera hotele, a ja się staram nie wtrącać, a jedynie endżojować konstelacją gwiazdek i urokami pławienia się w luksusie.
niestety, ilekroć udajemy się w tak zwaną polskę, to ten luksus, to taki jest więcej luksusowy jak mydło luksja. w kostce. z przylepionymi włochami...
kraków.
hotel pięciogwiazdkowy, samiusieńki rynek starego miasta. chyba nie da się drożej...
wybieramy apartament, bo przecież jedziemy z dzieckiem i fajnie jest mieć gdzie te wszystkie bambetle rozłożyć. kosztuje, ale niech tam, czasami trzeba zaszaleć.
przyjeżdżamy. nie ma jak dojechać pod hotel, bo to strefa bez ruchu samochodowego. trza mieć przepustkę, czy tam inne pozwolenie. nie mamy.
hotel nie poinformował nas, gdzie zaparkować, żeby z bagażami nie robić maratonów, więc olewamy przepisy i wjeżdżamy pod samo wejście. ryzykując mandat, albo porysowane gwoździem drzwi.
wsypujemy się z całym dobytkiem do lobby.
jest pięknie.
dostajemy kartę-klucz i instrukcje co i jak w hotelu.
ale nikt nie proponuje, że nas do pokoju odprowadzi. nikt nie proponuje pomóc nam z bagażami. a mamy ich w cholerę, mimo że to tylko weekend. dziecko, wózek, miśki, walizki...
jestem wkurzona i mokra, bo prócz ganiania za dzieckiem, walczę na schodach z walizką i wózkiem, nie możemy znaleźć pokoju...
ARGH - gdzie się podział pan wyciągający łapę po napiwek, który zabierze walizki i objaśni, że tamte drzwi prowadzą do toalety, a łóżko znajduje się tutaj?!? chętnie bym mu zapłaciła. w cholernych eurasach.
dlaczego nikt nie informuje nas, że pod hotel nie da się podjechać samochodem? a tak, wiedzieli, że przyjedziemy autem, bo zarezerwowaliśmy parking! za 70 zeta / noc...
idziemy na kolację.
zamawiamy, wybieramy pasujące do naszych dań wino. ja nie jestem szczególnie wybredna, ale jak karta liczy ze sto stron, to się napalam na dobry trunek, bo wiem, że mój facet wybiera doskonałe wino.
przychodzi jedzenie, a pan kelner, ze smutną miną i złamanym sercem, informuje nas, że no niestety, tego wina co to je wybraliśmy, akuracik pacz pan, nie ma już na stanie.
a jedzenie na stole.
więc wertujemy znów kartę, jedzenie stygnie.
ok, wybraliśmy coś...
i co? jemy, czy czekamy?
jemy.
wino dotarło pod koniec ostatniego przeżucia.
no jakby musztarda po obiedzie.
jakbyśmy chcieli coś deserowego, to byśmy sobie bułgarską Sophię strzelili...
akcja z winem powtórzyła się jeszcze raz, gdy chcieliśmy wziąć butelkę do pokoju i wyżłopać ją podczas usypiania dzieciaka. tego co chcieliśmy i było oczywiście w spasionej i rozbuchanej karcie, nie było. a na to, które wybraliśmy po tej informacji, czekaliśmy ze 20 minut...
myślę, że ktoś szybko pobiegł do sklepu, bo inaczej sobie tego wytłumaczyć nie potrafię. hotel był pusty, nie musieliśmy walczyć o wolny slot czasowy obsługi.
a na dowidzenia wisienka na torcie.
uprzedzono nas, że jeśli będziemy potrzebowali odebrać z parkingu samochód, to powinniśmy to zgłosić w recepcji 20 minut wcześniej, bo ktoś musi po niego pójść i przyjechać nim pod wejście.
no spoko. acz średnio nam się podobała wizja, że ktoś przez pół miasta jedzie naszym samochodem... nie wiem - parking za miastem został wybrany z oszczędności, czy jak?
po śniadaniu daliśmy znać, że potrzebujemy auto, bo wyjeżdżamy.
dwadzieścia minut później zeszliśmy do recepcji się wycheckoutować. samochodu nie było.
samotny pan recepcjonista, porzucił recepcję i pobiegł po nasze auto. z jakiegoś powodu wziął ze sobą koleżankę kelnerkę. no nie powiem - średnio mi się podobało, że sobie towarzysko idą razem odebrać nasze auto. wycieczkę taką organizują. piwo i kanapki pewnie mieli w torbie.
jeszcze mniej mi się podobało, jak na opuszczonej recepcji (nie przyszedł nikt na zastępstwo) musieliśmy się kisić przez 20 minut. z wkurzonymi tabunami ludźmi, którzy też czekali na swoje samochody i checkout.
no kto by się spodziewał, że goście będą wyjeżdżać po śniadaniu? i że będą potrzebowali swoich samochodów...?
w końcu pan recepcjonista wrócił z naszym autem.
ale to nie koniec atrakcji.
bo podbiegła do nas pani kelnerka. zawstydzona. że kłopot jest.
że zostawiła w naszym aucie dokumenty, cały portfel, wszystko.
nosz kurwa.
szkoda, że zużytych prezerwatyw nie zostawili...
rzuciłam jej bardzo kąśliwą uwagę i trochę mi głupio, ale byłam naprawdę zła.
pańcia zaczęła tłumaczyć, że nie, że oni nie jechali razem, że kolega ją tylko podrzucił na parking swoim samochodem, żeby szybciej było. i że ona sama przyjechała naszym.
no może.
wyszła jednak mega skucha.
zwłaszcza, jak odkryliśmy zmienione ustawienia radia, foteli i klimy.
KURWA NOOOO.
zapłaciliśmy kilka tysi, bo niestety (nie)przyjemności kosztują.
i zwykle nie mam z tym problemu, bo hotele i tzw. luksusy są drogie, a cennik jawny.
ale tym razem po prostu było mi przykro, że nas tak naciągnięto.
że nas tak potraktowano.
tak kurwa po polsku.
bo w polskich, pięciokurwagwiazdkowych hotelach takie rzeczy zdarzają nam się non stop.
w niemieckich, holenderskich, europejskich, jakoś kurcze nigdy. a jeśli już, to jesteśmy natychmiast przekupieni koszem czekolady, balonikami dla małego, darmową kolacją, albo homarem przysłanym do pokoju.
wchodzi taki homar, śpiewa, trochę stepuje, przyciąga pod pachą dwa kieliszki dobrego zimnego białego i naprawdę zapominasz o tym, że łóżko nie jest podwójne jak zamawialiśmy, a łączone z dwóch (to ma znaczenie nie tylko podczas seksu, ale zwłaszcza, gdy dzieciak spędza pół nocy pomiędzy nami...), albo że pokój nie ma balkonu, a za taki zapłaciliśmy i nie o kasę chodzi, ale o brzydki nawyk papierosowy Holendra. bo to oznacza, że żeby zapalić musi dymać na zewnątrz. co nie zawsze jest takie super fajne cool, jak dzieciak darciem ryja oznajmia światu, że bez ojca, to on definitywnie za chwilę zejdzie z tego łez padołu, a mnie się kończy wódka-pozwól-żyć-z-dzieckiem w minibarze...
wszędzie poza polską czuję się dopieszczona. wpadki się zdarzają, nawet najlepszym, jasne. ale obsługa powinna zrobić wszystko, żeby na koniec wizyty gość chciał z uśmiechem zadowolenia zapłacić i wrócić. i polecić miejsce znajomym.
z polskich hotelów zwykle wyjeżdżamy zażenowani.
nasza rodzima obsługa klienta leży i kwiczy. jest na poziomie pola namiotowego, albo ja wiem - akademika. człowiek ma przyjść do pokoju spać i nie wydziwiać.
w Zakopcu, tak - pięć gwiazdek, mieliśmy w pokoju 35 stopni. obsługa nie widziała problemu, że nie dało się ustawić mniej. se państwo okno otworzą. tak. niemowlę właśnie takie warunki uwielbia. tropiki z dodatkiem przeciągów o temperaturze -10 stopni, bo był siarczysty mróz.
plus restauracja, w której w teorii było sporo dań kuchni niepolskiej, ale w praktyce dało się zjeść jedynie rozmrażane, odgrzewane pseudo-polsko-swojskie jedzenie. które akurat dla nas nie jest żadną atrakcją. co innego porządne steki wołowe, jagnięcina, czy dobre, świeże ryby, które trzeba było zamawiać z dwudniowym wyprzedzeniem!!
we Wrocławiu, nadal pięć gwiazdek, rano okazało się, że korytarz pod naszymi drzwiami zamienia się w restaurację. śniadaniownię. stoliki stały jakieś dwa metry od naszych drzwi, a gwar śniadaniowy rozpoczynał się na wiele godzin przed naszą planowaną pobudką. idealne warunki, żeby wypocząć, a po to tam pojechaliśmy...
i tak dalej.
zawsze kurna coś.
zawsze.
jest mi niezwykle przykro, że jako naród, jesteśmy tak głęboko w dupie. tak nic nie rozumiemy z podstaw obsługi klienta. że takie ogromne klapki na oczach mamy.
dlaczego właściciel luksusowego w założeniu hotelu zatrudnia wyłącznie studentów do jego obsługi? w sumie to nie ma w tym nic złego, jeśli ich dobrze wyszkoli i zapłaci, bo wtedy będą pracowali tam długo, nabiorą doświadczenia...
mamy taki hotel w niemczech. Holender śpi tam ZAWSZE jak jedzie do/z Holandii. od lat.
jego rodzina także, bo też do Polski ze względu na interesy od lat przyjeżdża. tysiące euro z radością tam zostawiają, mimo że żadnych specjalnych zniżek nie mają.
i wiecie co?
jak nie ma wolnego pokoju, bo nie zawsze chce im się rezerwować, to wolą przejechać całą drogę na raz, niż spać gdzie indziej.
i mimo, że to bardzo duży hotel, obsługa (od lat niezmienna!) zna nas wszystkich po imieniu. na urodziny, święta i tzw. okazje dostajemy buziaki i czekoladowe upominki. i nie, nie jest najtaniej. i nie, nie ma wodotrysków.
ale jest obsługa klienta.
bo klient i jego portfel jest dla tych niemców najważniejszy.
i za to będę wielbić ich po wieki. i dlatego nigdy nie będziemy na tej trasie spali gdzie indziej...
bo zadowolony klient, to wierny klient. wierny jak pies...
polacy zdają się tej wiedzy nie posiadać :(
i tak - znam kilka FAJNYCH hoteli w PL. idealnych bym nawet powiedziała. no, ale ileż razy można pojechać w to samo miejsce...