poniedziałek, 5 stycznia 2015

strzelanka na drodze


zima w tym roku nie zaskoczyła drogowców.
zima w tym roku zaskoczyła jolkę.
no bo kto by się spodziewał śniegu w grudniu? ;)
ale też zaraz śniegu. jakaś taka biała posypka spadła niedawno, stopiła się już 6 razy, dopadało trochę nowej. generalnie trawnik nawet nie jest jeszcze biały.
ale co dla Polki nie jest śniegiem, dla Holendra jest klęską żywiołową... oni tam owszem słyszeli o śniegu, ale nikt z żyjących go nie pamięta ;)

no i całkiem wtem okazało się, że zapomniałam zmienić opony w moim czołgu.
żadna tam tragedia, bo mój samochód, jak już będzie na sprzedaż, będzie musiał się przejechać na południe francji i back, żeby licznik kilometrów nie wyglądał na przekręcony ;) po 1,5 roku mam ich tyle, ile Holender swoim wykręca w niecałe dwa miesiące. znaczy się jeżdżę bardzo mało, bo tutaj wszędzie jest blisko... i w zasadzie rower z podgrzewanym siodełkiem by wystarczył ;)
no więc żadna tragedia, że nie mam zimowych opon, bo do żłobka mam całe 12 minut podróży w czymś, co lokalesi nazywają korkami (5 stojących w kolejce samochodów do wjechania na rondo), a centrum handlowe mam po drodze...

no ale spadł centymetr śniegu.
ja się spokojnie pakuję do czołgu, bo jasne, opony ważna sprawa i muszę to dzisiaj załatwić, ale kuuurde, nie takie rzeczy się ze szwagrem po wódce robiło ;) no i mam napęd 4x4, nie ma mrozu, a drogi są czarne.
ale gdzie ja się z dzieckiem w taką ZAMIEĆ samochodem letnim wybieram i czy na głowę upadłam wielokrotnie i co ze mnie za matka i że łańcuchy mogłabym założyć, a nie na letnich oponach do miasta jechać... - to oczywiście głos mojego zewnętrznego sumienia w postaci sparaliżowanego śniegiem Holendra.

no to mówię, że spoko, nie jadę, że on może dziecko odstawić, albo taksówkę zawezwiemy. taksówkę lokalną, czyli józkowóz na letnich oponach i że oczywiście to będzie dużo bardziej bezpieczne, bo jak wiadomo w każdej taksówce jest krzesełko dla dziecka...

widziałam, że serce mu krwawiło, a powieka drgała. no ale dał mi kluczyki do swojego samochodu. i nie, nie chodzi o to, że samochód jego, a nie mój. chodzi o to, że jego nowa zabaweczka ma dopiero kilka tygodni, a jak wiadomo ja jestem szalonym warszawskim kierowcą i nic innego mi w głowie, jak tylko rzucanie się na inne samochody...

i teraz już wiem, że opon nie zmienię tak gdzieś do marca. planuję nie znaleźć na to czasu :)
bo większego funu z jazdy chyba nigdy nie miałam.
i nie, nie chodzi o prędkość, komfort jazdy, czy gadżeto-bajery.
chodzi o to, że jego nowy samochód strzela do ludzi!

nie bardzo czaiłam dlaczego takie rzesze człowieków, a w zasadzie facetów, fascynuje się strzelaniem do ludzi, czy innych potworów. filmy wojenne, gry strzelanki, paintball... ja tego w ogóle nie kumałam.
aż do jazdy samochodem z systemem aktywnego oświetlenia, czy jak to się tam po polsku może nazywać.
wszystko jedno.
samochód strzela światłem do ludzi!
sam! :)
jedziesz se jedziesz, światła są genialnie mocne i same rozpoznają, czy teren zabudowany, czy autostrada, czy las, czy jadą inne auta. i se tam reguluje, zmienia i dopasowuje, dodatkowo oświetla tablice ze znakami. nowa technologia, świetna.
ale strzelanie do ludzi idących poboczem wiązkami światła, to jest kurwa czad! :)
to jest lepsze niż jakakolwiek gra, bo nie dość, że to strzelanka na żywo, to jeszcze połączona z jazdą samochodem. czyli ściganka ze strzelanką w jednym! ;)


i nie, nie strzela im tym światłem w twarz, tylko pod nogi. ale efekt dla kierowcy jest piorunujący! fascynujący!
czułam się jak na bezkrwawych łowach ;)
trochę się zagalopowałam i na desce rozdzielczej postawiłam kilka kresek odpowiadającej ilości upolowanych ludzi :) teraz mi lekko głupio, ale że dziecko nasze jeszcze nie mówi, a często jest widziane z kredkami, to teges... sorry Brunon ;)

2 komentarze: