nic w moim życiu nie jest wieczne.
znaczy w życiu każdego z nas, wiadomo. ale w moim jakby bardziej...
zmiana to moje drugie imię.
a mój facet też do tych stojących w miejscu nie należy.
dlatego, żeby dobrze rozpocząć 2015, pomyśleliśmy z Holendrem, że może jedna mała przeprowadzeczka do miasta dobrze nam zrobi.
a w zasadzie to on tak pomyślał. jakieś 3,5 minuty po tym, jak ostatnim razem zaparkowaliśmy pod Wawelem. dokładnie tydzień temtu.
może to odezwała się jego smocza natura, albo to sławne skąpstwo Krakusów i Holendrów zagrało, wszystko jedno - zapragnął tam zamieszkać. natentychmiast.
oh, że ma fabrykę na Śląsku, to drobiazg jest.
że dopiero co kupiliśmy i wyremontowaliśmy dom - pierdoła. zresztą - już 1,5 roku minęło!
fajnie byłoby się ruszyć.
a więc po tygodniu od zakochania się w Krakowie, pojechaliśmy dzisiaj oglądać mieszkania.
ja staram się pozostać chłodna w temacie.
znaczy klaszczę uszami na samą myśl o dostępie do cywilizacji i kilku potencjalnych pracodawcach, ale ponieważ od pomysłu do jego realizacji jest zwykle długa droga przez góry i bagna, to teges... nie pastuję jeszcze szpilek ;-)
a zatem serce moje jest chłodne niczym śląski węgiel w piwnicy. Holender sam mieszkań poszukuje i sam się dogaduje na prowizje z pośrednikami, a moje polskie, oszczędne serce krwawi. no, ale ja nie o tym.
ja o pośrednikach nieruchomości.
bo w takiej to na przykład Holandii, to nie do pomyślenia jest, żeby jeden pośrednik obsługiwał obie strony. to znaczy brał prowizję od sprzedającego i od kupującego. bo niby kogo w takim razie reprezentuje? przecież te strony mają sprzeczne interesy - jedna chce jak najwyższej ceny, druga jak najniższej, jak to pogodzić? na czyją korzyść powinien działać?
w Polsce pośrednicy w zasadzie nie angażują się w negocjacje, prawda? wyszukują oferty z rynku, prezentują mieszkanie, ale nie negocjują w imieniu klienta. przekazują tylko informacje między jedną i drugą stroną. to też jest pomocne, bo oddziela się biznes od emocji i nikt sobie do oczu nie skacze, gdy ktoś zaproponuje za niską cenę za ojcowiznę ;)
ale chyba w Holandii jest to lepiej urządzone.
no ale.
dzisiaj poznaliśmy pośredniczkę. bardzo sympatyczna dziewczyna, czy w zasadzie kobieta.
ja oczywiście nic na jej temat nie wiedziałam, bo co też mnie obchodzi, kto nam te mieszkania pokaże. ale Holender ją zgooglował przed spotkaniem.
no więc... to była nasza gwiazda tenisa. gwiazda jak się domyślacie nie z dzisiaja, ale też nie z lat pięćdziesiątych. duże nazwisko z międzynarodowymi sukcesami.
mieszkała i uczuła się za granicą, wygrywała turnieje, a dzisiaj pokazała nam kilka mieszkań w Krakowie. i w zasadzie zdradzały ją tylko sportowe buty ;)
i tak se na początku myślałam - kurde, ale dupiasto, świecić na piedestale przez ładnych kilka lat, zarabiać grubą kasę, żyć międzynarodowym życiem, poświęcić pół życia na zdobycie tego wszystkiego, pewnie okupić to milionem wyrzeczeń... a potem pokazywać mieszkania.
i jasne, z tego też można mieć radość na koncie i spokój w sercu, ale jakoś to jednak zaskakujące dla mnie było.
więc ja miałam w głowie jeden stereotyp.
a ona drugi.
bo gdy dowiedziała się, że Holender jest Holendrem, to zapytała mnie, czy długo byłam w NL zanim się poznaliśmy.
ha ha ha, NOT.
nie, nie poznałam swojego faceta pieląc truskawki ;)
i wyjaśniłam jej z grubsza sytuację. że jestem warszawianką, że po błyskotliwej karierze w city, obecnie zajmuję się domem na śląskiej prowincji ;) czy jakoś tak... ;)
i se spojrzałyśmy w oczy i obie wiedziałyśmy, że nie wszystko jest takim, jakim się wydaje...
no ale ale.
nie wiem, czy do Krakowa się wyprowadzimy. pierwszy krok niby został uczyniony, ale następnych wcale stawiać nie trzeba. się zobaczy jak bardzo kochają nas banki, jak bardzo Holender będzie stały w uczuciach do grodu Smoka i czy nie powrócą na tapetę niezliczone dawne miłości - Włochy i Francja. A także Praga, Wrocław i pewna część Warszawy ;)
no i oczywiście zaczęłam się martwić.
nie wysokością czesnego za międzynarodowe przedszkole. albo drastyczny spadek jakości na życia kotów.
ale o nazwę bloga...
no cóż za głupotę popełniłam z tym śląskiem w adresie... eh ;)
Szkoda, że bloga nie można przechrzcić. Swojemu też bym to uczyniła :)
OdpowiedzUsuńNazwe bloga mozna zmienic, ale adres zostaje... :-/
UsuńNa jedno wychodzi, że to przebieraniec będzie.
OdpowiedzUsuńwg mnie nazwa jest jak najbardziej ok - przecież Śląsk to tylko PRZYSTANEK :-)
OdpowiedzUsuńZgadzam się, ze Śląsk to tylko przystanek. Aleze mu po sushi tak siespidobalo ;) jak się zdarze ogarnąć i przeprowadzić w odpowiednim czasieto moze nawet uda nam się w końcu spotkać osobiście. Właściwie to i tak do Krakowa mi po drodze bardziej niż na Śląsk ;) wiec oby Holender był stały w uczuciach
OdpowiedzUsuńOn byl kilka razy w Krk, ale ostatnim zaparkowalusmy w dobrym miejscu i od razu go za serce chwycilo ;-)
UsuńPrzystanek - srystanek. Zawsze możesz załozyć nowego bloga. Przecież wiemy, że umiesz :D
OdpowiedzUsuńAle kiedy ja nie chce nowego. Zreszta, poki co sie nie ruszam ;-)
UsuńNie podniecaj się przesadnie krakowskim rynkiem pracy, wykonał efektowne „jeb!” w okolicach 2008 i nie wstał do dziś.
OdpowiedzUsuńNo widze. Ofert pracy jest bardzo malo :-/ ale i tak x razy wiecej niz w obecnym miejscu zamieszkania ;-)
UsuńTylko wiesz, przed kryzysem to samodzielny specjalista, żaden tam menedżer, mógł spokojnie liczyć na 7-8 k brutto, dziś proponują połowę z tego.
UsuńDo tematu zarobków jeszcze nie doszłam. Póki co przerażająco mało widzę ogłoszeń ze swojej działki :(
UsuńOj, najwyżej zajmę się hodowlą kotów ;)
Jolcia,
OdpowiedzUsuńa nie możesz założyć bloga o adresie np. jolinda-wiecznie-w-drodze.blogspot.pl czy jakoś tak? :)
No, chyba trzeba bedzie ;-) ale poki co - nadal Slask :-)
UsuńJak sie przeprowadzicie to idziemy na piwo :) dagm.
OdpowiedzUsuńZaklepane :-)
Usuń