poniedziałek, 30 grudnia 2013

Rosomak po japońsku

Wyzywam swoje dziecko od przeróżnych. Dzisiaj padło na rosomaka.
- Hej Rosomaku! - krzyczę do niego, a Holender podłapuje.
- What did Rosomaku do?!?

Pytam go więc, czy w ogóle ogarnia, co to jest rosomak.
- Oczywiście! To takie sushi maki w rosole. Mniam, mniam!

piątek, 20 grudnia 2013

Z czasem wyścigi

Nie słuchajcie żadnych rad, jeśli myślicie o dziecku, a nie wiecie jak to będzie. Nawet najskuteczniejsze próby przestraszenia mijają się z prawdą. Zresztą - nie można się na to, co czeka was w pakiecie z dzieckiem w żaden sposób przygotować (acz nie zaszkodzi potrenować wykonywanie codziennych czynności z 5-litrowym baniakiem wody pod pachą).
Aaaale w pralkę warto zainwestować. 
Jeeeza, to są maszynki do brudzenia. Dzieci znaczy. Nieprawdopodobne jak szybko i w jaki sposób potrafią się upieprzyć...

Chyba jeszcze nam się nie zdarzyło przetrwać całego dnia w jednym zestawie ubranek. Zawsze albo coś jest zarzygane, albo zasikane, albo zamusztardzone. A najczęściej wszystko na raz. I niestety nie przesadzam, chociaż przesadyzm wyczynowy to mój ulubiony sport ;-)

Decybel brudzi się tak często, że robimy z Holendrem zakłady, jak szybko będziemy musieli go przebrać. Jak młody osiąga 10 minut w stanie czystości, to już jest nieźle, bo stan ten jest niezwykle nietrwały.
Zazwyczaj już podczas zakładania skarpet, albo tuż przed zapięciem ostatniego guzika, młody zalewa śliną wymieszaną z mlekiem czysty sweterek i cyrk zaczyna się od nowa - 7 razy wycieramy i udajemy, że wcale nie śmierdzi i wcale nie widać plam, ale potem wszystko jest już tak mokre i obrzydliwe, że udawać się dłużej nie da. A przynajmniej nie bez silnego wspomagania alkoholem ;-)

Swoją drogą dzieci są jak krowy - jedzenie im wraca z żołądka do paszczy kilka razy. Wielkie fuj.

A dzisiaj młody przeszedł sam siebie i pobił rekord utrzymywania w nieczystości swoich ubrań. Otóż dzierżąc gada pod pachą, wygarniałam z suszarki czyste i suche pranie... Czyste i suche było przez jakieś 7 sekund, a następnie wszystko pokryło się kwaśnawym, białawym bełtem... Nawet nie zdążyłam poskładać!
Aaaaaaaaaaaaaa!!!

No ale szukam pozytywów, nie?
Więc:
- miałam bliziutko do pralki
- mogło mu się ulać marchewką, a tu takie szczęście, tylko mleko! ;-)

środa, 18 grudnia 2013

Przedświąteczny meksyk

Wybrałam się do sklepu wczoraj. 17-go grudnia. W południe, czyli liczyłam, że spotkam na miejscu emerytów i inne matki z decybelami.
Błąd, wielbłąd...
Niech ktoś mi proszę wytłumaczy o co chodzi z tą gorączką zakupów przed świętami? Zakupów spożywczych, bo prezenty rozumiem, ale przecież ich się nie kupuje w hipermarkecie. A może o czymś nie wiem?
Dlaczego nagle ludzie potrzebują 5x więcej jedzenia? Normalnie głodują, a w święta wreszcie jedzą do woli? A może w święta jedzą więcej? No ale ile razy więcej, bo przecież nie 5x więcej...?!?

Stanęłam, o głupia ja, w kolejce do stoiska rybnego, bo chciałam rybę na kolację. Wczorajszą kolację, a nie na żadne święta. Stoję w tej kilkunastoosobowej (!!!) kolejce i nie mogę się nadziwić co się dzieje. Skąd taka nagła potrzeba spożywania ryb w narodzie... Gdy wreszcie nadeszła moja kolej, okazało się, że to była kolejka wyłącznie po żywe karpie! Arghhh.....
Karpia nie lubię, a kupowanie żywego i przetrzymywanie w wannie napawa mnie obrzydzeniem.
Stanęłam więc jeszcze raz w kolejce, z drugiej strony stoiska. No i tam też cuda... Nawet świętami nie jestem sobie w stanie wytłumaczyć po co ludziom 3 łososie w całości. Albo 5 płatów wielkości dużego kota. Będą jeść tylko łososia przez najbliższe dwa tygodnie? Mają 7 dzieci, 21 wnucząt i wszyscy wpadają na przedświąteczną fiestę? No bo przecież świeża ryba kupiona wczoraj, w święta nie będzie już świeża, tak?

Rozumiem, że niektórzy muszą kupić więcej, bo będą gościć rodzinę, czy znajomych. Ale wtedy ta rodzina, czy znajomi nie muszą już tyle kupować, bo będą się stołować u kogoś, tak? Równowaga jest mimo świąt zachowana. A przynajmniej powinna być zachowana w teorii...

Arma-kurwa-gedon.

A do tego Pepiki. Dopóki się tutaj nie przeprowadziłam, do głowy by mi nie przyszło, że Czesi mogą przyjeżdżać na shopping do PL. Po co, przecież to my do nich przez tyle lat jeździliśmy... No ale teraz u nas podobnież taniej i lepszej jakości jedzenie. No może.
Tak czy siak - ich też było od zarąbania, jakby nagle granicę otworzono... A przecież z tego co wiem, to nie jest to naród bardzo religijny, święta celebrować powinni przy abstncie, albo becherovce... ;-)

Nooo. I teraz jest tylko jedna kwestia - jak dotrwać na tym, co kupiłam wczoraj do świąt, bo do sklepu nawet woda święcona mnie nie przepędzi. Za skarby świata tam nie pojadę...
A mogłam kurna kupić 5x więcej, jak wszyscy! ;-) 

sobota, 14 grudnia 2013

Krety to świnie

Nasza wiejska 'posiadłość' składa się z dwóch części - pierwszej okiełznanej i wydartej naturze, na której stoi dom wraz z przylegającym ogrodem i drugiej - totalnie dzikiej łąki, na której drzewa i krzewy radzą sobie bez ingerencji człowieka, a dla przyzwoitości kosimy tam trawę raz, czy dwa razy w roku.
Czyli mała część cywilizowana i duuużo większa część dzika.

I oczywiście mamy krety. Norma... 
Tylko dlaczego te podłe zwierzęta kopią wyłącznie w moich rabatach, między kwiatami i w centralnej części trawnika?!? Mają dookoła pierdyliard hektarów, ale nie, kopią właśnie tam, gdzie im nie wolno.
Na początku mnie to nawet bawiło, ale całkiem szybko okazało się, że to wcale nie jest zabawa w zasypywanie nowych kopców, to jest wojna! I to kosztowna wojna...! Pod rabatami mam, a raczej miałam zainstalowaną folię przeciw chwastom. Absolutnie kasa wywalona w błoto (dosłownie), bo przecież Pan Krecik musiał ją poprzecinać absolutnie kurna wszędzie, co 10-20cm... Nie znam się na kreciej architekturze, ale kurna serio? Musiałam trafić na kreta lubującego się w przepychu, który musi mieć okna w swoim domu co 20cm?!?
Do tego kosiarka. Po jednym sezonie nadawała się niemal do wyrzucenia, bo gdyż zbyt często trafiała na piasek...

Czy można się ubezpieczyć od strat wyrządzonych przez kreta?!?
I jak się tego chama pozbyć skutecznie? Przecież on ewidentnie chce, żebym to ja się wyniosła... Jesteśmy więc w stanie wojny! Wojny podkopowej.

Ale najlepsze są koty... 'Mądry kot lub cwany pies potrafią złapać kreta'. Nooo... Moje koty nie są najmądrzejsze, ale są dwa! W zespole siła! Tak przynajmniej sądziłam. 

Kilka razy przyłapałam je przy świeżych kopcach. Byłam przeszczęśliwa! 
Niestety szybko okazało się, że te głupki zamiast polować na kreta, srają mu do okien!! Bo przecież fajnie jest kupsztalić do takiego przekopanego, czystego piasku...  Dwa półgłówki nie dają jednak jednego mądrego, a szkoda.
W zasadzie się nie dziwię - też bym kopała nowe okna, gdyby mi do posiadanych okien ktoś srał.

Masakra.

Po totalnym przeoraniu ogrodu, kret wziął się za dom. Dzisiaj odkryłam kilka nowych kopców tuż przy ścianach budynku. Myślę, że on coś knuje, że pod domem jest plątanina korytarzy i wystarczy kilka sprytnych ruchów krecich pazurów i wszystko się zawali... 
Luuuub, któregoś dnia, gdy będę leżała na kanapie, podłoga w salonie się uniesie i Pan Kret wpadnie obejrzeć serwis informacyjny...

Pomocy!
Naprawdę sądziłam, że po sarnach i zającach, które opieprzają wszystko co wyrośnie ładne i zielone, nic gorszego nie może mnie ogrodowo spotkać... A tu proszzz - masz babo kreta! :-/

piątek, 13 grudnia 2013

Marchewka twój wróg

Weszliśmy w etap marchewki.
I nie, nie chodzi o dziecko...
Chodzi o kanapę, o parkiet, o moje bluzki, spodnie, skarpetki, nawet bieliznę. Wszędzie pieprzona marchewka...
Moja biała kuchnia bardzo ładnie prezentuje się z pomarańczowym rzucikiem przez wszystkie fronty, blaty i sprzęty... Butelki, łyżeczki, blender, ściereczki, miseczki, ściany... Wszystko jest obecnie pomarańczowe. Moje dłonie, paznokcie i usta też, bo przecież trzeba spróbować paszy przed zaserwowaniem...
Obłęd!
Ale jak mi ekspres do kawy przygotował pianę do cappuccino w kolorze marchwii (bo najwidoczniej jakiś bryzg soku/papki się tam dostał), to się po prostu zalałam krwią. Dla odmiany na czerwono...

Ja rozumiem, że marchew jest zdrowa. Ale dlaczego zdrowie fizyczne decybela ma rujnować moje zdrowie psychiczne? Dlaczego niby nie może jeść papek z białych owoców wyłącznie?!?

I dlaczego w ogóle produkuje się białe ubranka w rozmierze dookoła marchwiowym?!? Wszystko powinno być pomarańczowe lub ostatecznie czarne, przecież nic tego cholerstwa nie spiera! 

Czekam kiedy szanowny jegomość sam zrobi się w kolorze marchwiowym, jakby przedawkował solarium. Będę mu robić kompromitujące zdjęcia w dresach, ze złotym łańcuchem. Oraz zainwestuję te kilka stów w małe złote BMW, które widziałam jakiś czas temu w salonie, będzie się idealnie komponować...

Nie wiem jak decybel, ale ja właśnie zyskałam pierwszą alergię pokarmową. Na sam widok marchewki wywraca mnie na lewą stronę i dostaję pryszczy.

środa, 11 grudnia 2013

Macierzyństwo bez lukru

Nigdy nie byłam fanką dzieci i w zasadzie większość swojego dorosłego życia spędziłam w przekonaniu, że dzieci mieć nie będę. No ale wystarczyło kilka rewolucji w moim życiu i zdanie co do posiadania potomstwa zmieniłam, a ponieważ nie wymyślono innej metody tworzenia małych decybeli - zostałam inkubatorem.
Nie czytałam poradników dla przyszłych matek, ani nawet artykułów na ten temat w prasie kobiecej. Uważam to za swój ogromny sukces. Powiecie - co to za sukces nie czytać. Ale musicie wiedzieć, że gdy zapadła decyzja o dziecku, pracowałam w wydawnictwie publikującym między innymi jakieś makabryczne ilości prasy kobiecej i moim zawodowym, codziennym obowiązkiem było przeglądanie tych magazynów. Bardziej lub mniej szmatławych. Raz w miesiącu trafiała też na moje biurko gazeta skierowana wyłącznie do młodych, masochistycznych matek. Nikt inny przecież nie chciałby czytać kilkudziesięciu stron o papkach, wysypkach, smoczkach i pieluchach. A udręczone przez niemowlęta matki lubią się najwyraźniej jeszcze bardziej udręczać...
No w każdym razie robiłam wszystko, żeby nie czytać, nie oglądać i nie nasiąkać powszechną paranoją na temat bycia w ciąży i uroków czekającego mnie macierzyństwa. Jasne, chodziłam na badania, (niemal) porzuciłam alkohol, a sushi i carpaccio jadłam okazjonalnie i tylko w miejscach, co do których miałam zaufanie, ale starałam się nie zwariować.

I może dlatego macierzyństwo, a później dzierżenie wyklutego potomka w ramionach nigdy nie jawiło mi się jako sama różowości, łakocie i witaminy i rzeczony lukier.
I słusznie, gdyż macierzyństwo to krew, pot i łzy. I morze alkoholu, żeby to jakoś przetrwać i zresetować się przed snem i kolejnym jakże ekscytującym i IDENTYCZNYM dniem wypełnionym krwią, potem i łzami...

Nie wiem, jak sobie dają radę matki cycem karmiące, ale proponuję dla każdej medal. Oraz bezpłatnà lobotomię na życzenie, jeśli po wszystkim będą chciały te czarujące wspomnienia usunąć z mózgu.

Macierzyństwo bez lukru. 
A cóż to za palant wymyślił to określenie?!? To tak jakby mówić 'Obóz przetrwania bez lukru', albo ja wiem... 'Przewlekła biegunka bez lukru'. 
No raczej, że macierzyństwo jest bez lukru. Ono nawet nie jest lekko słodkie... Jest cierpkie, kwaśne, bolesne i przereklamowane... Co nie znaczy, że nie może smakować ;-)

Bo co jest słodkiego w pchaniu po domu wózka z małym terrorystą w środku przez kilka godzin dziennie? Pchaniu jedną ręką, bo drugą ręką wleczesz za sobą odkurzacz, gdyż błocko z kół nie koresponduje z moją wizją parkietu i chodzeniu boso po domu. Wolę zestaw wózek & odkurzacz niż taszczenie potwora na ręku & zakwasy. I takie właśnie jest to wytrawne macierzyństwo - wybierasz mniejsze zło.
I tak do zarąbania... Wózek, odkurzacz. 178 kółek wokół komina, zmiana pieluchy, butla, kieliszek wina, 178 kółek wokół komina, pielucha, butla, spacer. Bo przecież trzeba przywieźć nowe błocko...
To jest może komiczne i nie do ogarnięcia przez kogoś, kto nie ma dzieci, ale z pewnością nie zawiera lukru.

Nie ma też niczego słodkiego w tym, że młody dyktator nie sypia. Te słodkie dzieci, które śpią od jednego karmienia do drugiego, to chyba tylko w zoo, filmach s-f i reklamach występują. Mój decybel przez cały dzień śpi może z godzinę. Niestety nie ciągiem, a po kilka minut po każdej butli... A jak nie śpi i jest sam, to bardzo jasno (i głośno) komunikuje swoje oburzenie, mimo że przecież gad jeszcze nie mówi. 
Szczęście w nieszczęściu jest takie, że po całym dniu maltretowania, oboje przesypiamy całe noce. Od 20 do 8 rano. Zresztą, gdyby nie chciał spać również w nocy, to dawałabym mu wódki, słowo. Jakieś granice przyzwoitości muszą przecież być... 

Po chwili namysłu doszłam do wniosku, że całkiem możliwe, że ten diabeł wcielony wcale w nocy nie śpi, tylko że ja jestem tak zmęczona, że go zwyczajnie nie słyszę.
To niezbyt dobrze. Bo to oznacza, że gdyby nagle dom stanął w płomieniach, przyjechała na sygnale straż i nawet koty darłyby ryje najgłośniej jak potrafią (oj a potrafią!), a obok spadłby z hukiem meteoryt, to ja bym spała dalej...

sobota, 7 grudnia 2013

Kuchenne ewolucje

Czasami rzucę okiem na jakiś konkurs kucharski. Tak z ciekawości, żeby sprawdzić dlaczego ludzie lubią oglądać takie rzeczy. I tak sobie myślę, że jakieś nudne i dziecinnie proste są te ich wyzwania kuchenne.
Wielka mi łałałiła gotować pod presją czasu... Ale za to z odpowiednim sprzętem, wszystkimi niezbędnymi składnikami, twarzą do garów i to z użyciem dwóch rąk!! To nie jest wyzwanie! 
Prawdziwe wyzwanie to gotowanie przez matkę kilkumiesięcznego potwora.
Mamy dwie kategorie konkursowe:

1) ugotuj dowolną kolację z tego co znajdziesz w lodówce; czas na wykonanie zadania 8h, ale w każdej jednej godzinie możesz przebywać w kuchni od 5 do 9 minut, a następnie musisz biec do bachora

2) ugotuj danie na zamówienie dla 4-6 osób, ze składników których nie masz i których nie ma w sklepach w promieniu 50km (bądź kreatywna!), czas na wykonanie zadania 3h; dodatkowe utrudnienia: dziecko na ręku, głodne koty pod nogami

Pierwsza kategoria wydaje się być prosta. Ale nie dajcie się nabrać! 8x kilka minut w kuchni to jest masakra. Nikt nie podaje w przepisach - gotuj 3x po kilka minut, prawda? Więc finalna struktura dań to duuuża niespodzianka dla wszystkich :-)

Druga kategoria to już zabawa dla zaawansowanych. Na początek trzeba znać masę sztuczek. Jak zastąpić drogie i niedostępne składniki polskimi podstawowymi przyprawami, tak żeby finalnie nie podać berbeluchy przypominającej zawartość pieluchy ukochanego maleństwa. Maleństwa, które przez cały czas wisi ci na ręku, więc możesz smażyć tylko tyłkiem do kuchennki (szalenie wygodne, polecam!). No i możesz używać tylko jednej ręki! Szczególnie polecane podczas obierania czosnku lub wydłubywania miąższu z avokado. Sieknie cebuli podczas trzymania wijącego się dzieciątka to jest oczywiście pikuś. Zwłaszcza gdy tak jak moje waży prawie 8kg... To 1.5 pięciolitrowego bukłaka wody, które robi wszystko żeby wykąpać się w gorącym oleju, albo po prostu spaść! 
Do tego koty. A więc musisz znaleźć czas na komendy głosowe 'złaźmikurwaztegostołu', 'nienieniewołowinaniejestdlawas', 'gdziesiępętaszpodnogamikurrrrwa'. Plus podobne. Plus wyłapywanie latających kłaków, bo nikt ich nie lubi w jedzeniu, nawet koty...
Do tego piruety i przeskoki nad dwoma futrami, odbieranie telefonów od zmartwionych twoim milczeniem babć potomka i oglądaniem Friendsów jednym okiem, bo przecież nie chcesz rezygnować z siebie i odmawiać sobie drobnych przyjemności, heloooł!!
Nie zapominajmy też o odpowiednim stroju. Chcesz się czuć kobieca, więc wąska spódnica, lśniąca bluzka i szpilki. Tak. Plus pełny makijaż, bo po gotowaniu nie będzie czasu na takie głupoty, a nie chcesz się pokazać przychodzącym na kolację gościom niezrobiona...

No.
Także... Te wszystkie śmieszne konkursiki to każda gotująca matka ogląda chyba tylko po to, żeby podejrzeć, jakiż to makijaż kuchenny jest w tym sezonie modny... ;-)

czwartek, 5 grudnia 2013

Wizytacja

Dzisiaj był ten dzień. Nadejszła wiekopomna chwila i pół roku po mojej przeprowadzce na Śląsk (aaaaa to już pół roku?!?), zdecydowałam się odwiedzić Holendra w jego fabryce. Zobaczyć gdzie, jak i z kim pracuje. Poznać i obwąchać prawdziwą przyczynę, dla której się tutaj znalazłam. Dziecko jego, karmicielkę i przekleństwo w jednym. Fabrykę, którą od kilku lat żyje mój facet. Przy czym, gdy mówię 'fabryka' mam na myśli Prawdziwa Fabryka, a nie fabryka w znaczeniu korpo-biuro, jak to zwykłam mawiać.

Wyprawa z dzieckiem w takie miejsce to był koszmar... No bo przecież jako 'żona' szefa, nie mogłam się tam pojawić w rozciągniętych spodniach i utytłana mlekiem decybela. Cza było wyglądać jak człowiek, a nie zdziczała wiedźma z bagien. 
Wypadało zacząć przygotowania do wyjścia z domu od  prysznica (i szybkiej szklanki wódki), wbicia się w rajstopy (i popicia tego szklanką wódki), użycia łyżki do butów, żeby dopiąć się w ulubionej sukience (i uczczenia sukcesu odrobiną wódki). Wszystko to poprzedzone kneblowaniem potomka i zabezpieczaniem go fortyfikacją z poduszek, żeby zdobyć 10 minut dla siebie, wiadomo. (I szklanką wódki na odwagę.)

Potem to już z górki... Kupno ciasta z 7,5 kilogramowym wierzgającym w nosidełku potworem to sama radość. Śmietana była zupełnie niepotrzebnie wcześniej ubita. 
Po wbiciu adresu fabryki w nawigację mojego samochodu okazało się, że nie istnieje żadna optymalna, rekomendowana lub szybka trasa dojazdu... Mój bystry samochód zapytał, czy jestem pewna adresu i czy chcę włączyć tryb terenowy.
Tak kurna, taaak! Zabierz mnie w dzikie ostępy tego dzikiego kraju mój ty samochodzie terenowy, który brzydzisz się błotem... 

Na miejscu okazało się, że mimo że to prawdziwa fabryka, z wielkimi groźnymi maszynami, które robią ziuu, z chmurami pyłu, z tabunami panów mietków, którzy mówią 'uszanowanko szefowo', to jednak ta niepowtarzalna atmosfera pracy i kumpelstwa nadal się tam unosiła. No może nie w części produkcyjnej, ale w tych małych kanciapkach, gdzie panowie mietkowie po studiach obsługują kompy i panie halinki parzą kawę, tam było czuć to coś. Ludzie znają się jak łyse konie, czasami się przyjaźnią, czasami nienawidzą, ale muszą ze sobą spędzać ogromną część życia, więc jakoś się docierają. Dowcipy, docinki, plotki, kawa, stres... 
Jeeeeej, jak mi tego brakowało! Brakuje.

No cóż, pozostaje mi mieć nadzieję, że kasjerki w pobliskim hipermarkecie też czasami dobrze bawią się w pracy, bo innego korpo tutaj nie znajdę... ;-)

A buuuuu - ja chcę do Waaaarszaaaaawyyyy.... :-/

poniedziałek, 25 listopada 2013

Ponglish

Wszyscy mi mówią, jakież to wielkie szczęście ma dziecko moje płci męskiej, że jest w rodzinie mieszanej. To znaczy nie mieszanej z kotami, albo mieszanej płci, bo to mówią tylko kociarze i niektórzy Holendrzy, ale że mieszanej narodowości. Że będzie mówiło trzema, a może i pięcioma językami... Bo polski, holenderski i angielski złapie w domu, a niemiecki i francuski pewnie włożą mu do głowy w szkole w NL, bo holendrzy są dobrzy w nauczaniu. Plan zaś zakłada, że decybela poślemy do szkoły w Holandii, a że oni tam zaczynają szkołę od czwartego roku życia dziecka, to już liczę dni. Jak dla mnie to nawet nie musimy się przeprowadzać, przecież może mieszkać (i truć im dupę oraz szargać nerwy) z dziadkami... ;-)

No. Więc pięć języków. Taaa...
Doświadczenie nabyte drogą obserwacji jednak mówi, że dzieci owszem rozumieją język ojczysty rodziców, ale porozumiewają się najchętniej językiem kumpli ze szkoły, bo z kumplami się gada, a starych to trzeba słuchać... Nuda.
Dodatkowo ja z Holendrem używamy ponglisha zamiast angielskiego. On mieszka już w PL tyle lat, że musiał nauczyć się tych polskich słów, które są mu potrzebne w pracy, a których nie ma w zasobie angielskich słów przeciętnego Polaka.
Ostatnio przybiegł krzycząc: Koparka is on fire, so the guy is not coming, sooo there won't be any wiata this winter, because ziemia will freeze before he will find zastępstwo.
Czekaliśmy na koparkę, ale ta po drodze się zapaliła...

W słowniku mamy też smołkowana, czyli smoked (w tym wypadku znaczy podpalana/czerniona/wędzona), nożne fingers (bo w polskim nie ma osobnego słowa na palce u stóp), lampka czerwone i dużo powiedzeń o krowach, które są idiotycznymi bezpośrednimi tłumaczeniami na angielski niderlandzkich idiomów...

A jakie są Wasze doświadczenia? Da się wychować dzieciaki multijęzykowe bez gigantycznych poświęceń i turbożelaznej dyscypliny? Bo jak znam siebie, to ni jedno ni drugie nie wchodzi w grę... 

Czy to w ogóle ma sens? Jestem przekonana, że już całkiem niedługo znajomość wielu języków nie będzie aż tak istotna jak kiedyś. Zaraz wynajdą przecież tłumacza doskonałego, no albo ponglish zdominuje wszechświat... ;-)

Zmiany, zmiany...

Odebrałam dowód młodego. Nooo... Oficjalnie został Ślązakiem. Nie dość, że zrobiłam mu tę przykrość i urodziłam go w miejscowości, której nazwy pewnie nie będzie w stanie w przyszłości poprawnie napisać, ani przeczytać, to jeszcze właśnie wymeldowałam go z Warszawy (dziecko na początku dostaje meldunek matki) i zameldowałam na wsi.
Te dowody dla tak małych dzieci to w ogóle jest dość głupia sprawa. Wzrost ma wpisany 65 cm, oczy niebieskie, a na zdjęciu jest jakiś spaślak wyretuszowany przez pana fotografa, bo przecież dziecko samo nie siedzi, więc trzeba było się pozbyć łap rodziców podtrzymujących drącego się potwora podczas robienia zdjęcia. Generalnie z twarzy podobny jest do nikogo. Zwłaszcza nie do siebie, bo zdjęcie jest sprzed miesiąca. To mógłby być dowód każdego dziecka o dowolnej płci. Wszystkie wyglądają jak pulpety, mają około 60cm i niebieskie oczy.
A dowód jest ważny 5 lat... Dzieciologiem nie jestem, ale z mojego kilkumiesięcznego doświadczenia wynika, że dziecko co chwila wygląda zupełnie inaczej. Aaaale bez dokumenty ze zdjęciem nie może podróżować...
Trochę to dziwne, ale może tylko dla mnie.

Przy okazji wizyty w urzędzie gminy, ja również postanowiłam zmienić dokumenty i się przemeldować. Płakałam podpisując papier z prośbą o skreślenie mnie z listy Warszawiaków...
Wiem, że to miasto jest paskudne, zakorkowane i drogie, ale jest też naprawdę fajne, jeśli ma się w nim przyjaciół, swoje miejsca i trochę kasy na wygodne życie.

Tęsknię...
Za zakupami spożywczymi dostarczanymi na kuchenny blat, za sushi knajpką w bloku obok, która dostarczała mi jedzenie w około 7 minut, za tym że w niedzielę po imprezie mogłam na Francuskiej wybrać kebabisko, ostrą pizzę lub kuchnię senegalską... Tęsknię za dobrą kawą na wynos, za sklepami z węgierską słoniną, za wizytami u lekarza umawianymi na konkterną godzinę, za anonimowością...

Babka w urzędzie nie chciała przejść do rzeczy, dopóki nie zeznałam od kogo kupiliśmy dom i dlaczego oraz dokąd przeprowadzili się poprzedni właściciele. Gdy tylko udało jej się to ustalić, podała cenę, którą zapłaciliśmy (no przecież było w ogłoszeniu!) i zrobiła znaczącą minę oraz wybąkała moje ulubione 'no tak, ale pani z Warszawy...' tak jakby ten fakt tłumaczył wszystkie dziwne sprawy, łącznie z potencjalnym zielonym kolorem mojej skóry lub upodobaniem do seksu ze zwierzętami...

No ale za to mam kominek i widok za oknem. I sarny i daniele. I jednego podłego lisa, który rozwala worki śmieciowe i jak zeznali sąsiedzi - zagryza pozostawione na zewnątrz buty... Rozrywek i uciech po pachy ;-)

środa, 20 listopada 2013

Holendrów karmienie

Zawsze lubiłam gotować i karmię ludzi z przyjemnością. Jednak odkąd w moim życiu pojawił się Holender, musiałam mocno zawężyć repertuar, bo w tym dzikim kraju jada się głównie ser z białym bułkowatym chlebem i steki. Oraz lasagne z musem jabłkowym jako dodatkiem... A jak nawet jedzą coś innego, to jedyną dozwoloną przyprawą jest sól. Albo ser ;-) Przynajmniej tak utrzymuje mój egzemplarz Holendra. Nuuuuuda, że aż zęby bolą. 
Curry nie tknie, bo za ostre, gulasz za intensywny w smaku, pierogi z zepsutą kapustą nadają się tylko do kosza, a polska szynka za bardzo pachnie i smakuje mięsem!! (W NL wygląda i smakuje jak różowawy papier...) Chłodnik ma podejrzany kolor, bigos odpada (co wy macie z tą kapustą?!?), ryby mają ości w odróżnieniu od styropianowych paluszków rybnych w Holandii... Itd.

Stopniowo więc uczę go różnych smaków - od sashimi doszliśmy już do hosomaków, a od czystego bulionu do kilku zup z kawałkami mięsa i warzyw w środku.
Jednak nie ma co się oszukiwać - daleko mu jeszcze do smakosza polskiej kuchni... Lajf.

Co jakiś czas odwiedzają nas inni Holendrzy, zwykle bardziej otwarci kulinarnie. Zwykle proszący mnie o przygotowanie czegoś polskiego na kolację. Żurek i pieczone kacze piersi z jabłkami smakują im zawsze, ale ileż można..?
Co proponujecie? Proste, polskie, smaczne i szybkie? Bo w lepienie pierogów z 3-miesięcznym decybelem się bawić nie będę...

wtorek, 19 listopada 2013

W śmieciach grzebanie

Wiem, że to słabe zaglądać ludziom do śmieci, ale jak oprzeć się pokusie, gdy idę znudzona przez wieś, a przezroczyste worki z posegregowanymi odpadami leżą przy każdej bramie?
No nie da się, muszę zerknąć. Siła wyższa. Tak jak gapienie się lub chociaż ukradkowe spojrzenia facetów o dowolnym stopniu rozwoju na biusty i dupkensy.
No więc idę i patrzę. Śmieci jak śmieci...
U babci na rogu dwa słoiki w torbie na szkło i kilka reklamówek w torbie na plastik. Dom dalej pół torby szkła, jeden worek plastiku, ćwierć worka z papierem, w sumie nuda.
Ale zaraz potem dwa worki ze szkłem zapełnione wyłącznie butelkami po czystej wódce. Ostro. A może to tylko czas przyrządzania nalewek? Hmm...
Tak sobie chodzę i bawię się w zgadywanie co też te śmieci o nas mówią. Czy antropolodzy za kilkadziesiąt pokoleń będą się w nich grzebać? Co też sobie o nas pomyślą?
Zawsze też zastanawiało mnie, co o mnie i innych fabrycznych szczurach myślały panie sprzątające nasze przybiurkowe kosze. Co myślisz o człowieku, który w koszu ma codziennie kubek po kawie z sojowym mlekiem, papierek po gumie i trzy puste butelki po wodzie? A co myślisz gdy jednego dnia znajdziesz tam podarte zjęcie, jedną rękawiczkę lub opakowanie po rajstopach? 
Z niewyjaśnionych powodów trochę paniom sprzątającym zazdrościłam tego grzebania się w odpadach fabrycznych. To taaaaka kopalnia wiedzy bezużytecznej!

Rozmyślając o śmieciach dotarłam pod własną bramę. Cztery gigantyczne worki z plastikiem i mniejsze, ale jednak cztery worki szkła pełne wspomnień o za drogim francuskim winie i holenderskim piwie w małych buteleczkach.
No, to przynajmniej mam jasność kto tu ma największy problem z alkoholem :-)

Swoją drogą ten workowy ekshibicjonizm byłby mniej dokuczliwy, gdyby śmieci były odbierane co tydzień, a nie dwa razy w miesiącu, czyli co 2-3 tygodnie.
To jest kolejna smutna rzecz związana z życiem na wsi - mieszka się dosłownie na / we własnych śmieciach... :-/

poniedziałek, 18 listopada 2013

Odchamianie w mieście

Życie na wsi jest fajne i wygodne, ale ja jestem mieszczuchem. I od czasu do czasu włącza mi się tryb MUSZĘ do miasta.
Dopóki byłam bez decybela, spakowanie się na kilkudniowy wyjazd polegało na otworzeniu walizki i wrzuceniu kilku szmatek i kilku par butów. Z dzieckiem sprawa jest jakby bardziej skomplikowana... Piramidalna wręcz.
Ubranka, pieluchy, zabawki, gryzaki, kremy, krople, kocyki, chusteczki, nosidełka, wózki, a jak ma się pecha to i butelki, mleko, sterylizatory, podgrzewacze, itd. No z pół chałupy trzeba zapakować, słowo.
Kupiłam więc duży, terenowy samochód, który w teorii miał być samochodem rodzinnym. Taki z reklamy, wiecie... Dwoje usmiechnietych rodzicow, szczebioczace dzieci - dwoje lub troje plus pies. Duży pies, żaden tam kotomysz. Do bagażnika powinna wejść także deska surfingowa, cztery komplety nart i namiot dla małych odkrywców.
Samochód miał luksusowo sunąć po autostradach i dostarczać adrenaliny na bezdrożach, bo ma przecież tryb jazdy pomiędzy kaktusami! 

Jassssne, wszystko się zgadza, pod warunkiem, że rodzina ma model 2 + 1, gdzie jeden to kot lub pies... I nikt z tej trójki nie uprawia sportów innych niż szachy :-/ 

Po zapakowaniu wózka (gondola + koła) w bagażniku nie miałam miejsca nawet na błyszczyk do ust. No jakaś masakra... Po zapakowaniu wszystkiego do środka chciało mi się tylko wyć, a nie podbijać stolicę. Niestety decybel mnie uprzedził i to on włączył syrenę... Bo przecież gorąco / zimno / mokro / umiera z głodu, albo po prostu się nudzi.
Aaaaaargh!!!

Jak moi rodzice podróżowali do swoich rodziców pociągiem, autobusem i z buta z dwójką dzieci, bagażami iiiii dwiema świnkami morskimi, to naprawdę nie wiem, nie ogarniam.

Pięć godzin później wypadłam z samochodu pod domem rodziców. Ucałowałam warszawską ziemię i poczołgałam się do toalety. Następnym razem prócz pieluch dla młodego muszę spakować też kilka dla siebie. Niedzieciaci nie zrozumieją, ale odwiedzenie toalety w podróży z dzieckiem to jest level mocno zaawansowany gry w przetrwanie, nie dla takich lamerskich matek jak ja, więc prawie się rozpękłam...

Po przekazaniu potomka w opiekuńcze ramiona dziadków, zerwana ze smyczy udałam się w miasto :-)
Shopping, paszczozapchajing i tour po znajomych.
W ulubionych sklepach były same piękne ciuszki i buty na obcasie. Szałowe. Niestety. Niestety nic, co by mi się przydało odkąd nie śmigam po korpowykładzince... 
Sushi, które na wsi śni mi się po nocach było pyszne, ale po 28 kawałku i natarciu sobie dekoltu wasabi, miałam dość...
A znajomi nadal pukają się w czoło gdy mówią o mojej decyzji rzucenia taaakiej pracy i taaakiego życia.

Najgorsze jednak z najgorszego było to, że ani u rodziców, ani na moim ukochanym Wilanowie, nie czułam się już jak u siebie... Bo u rodziców dom z ogrodem niby, ale bez saren! I jakiś taki ciasno miejski ten ogród, no i widok na dom sąsiadów...
A Wilanów jakiś taki nadęty troszkę ą ę i czołg mój nie miał gdzie zaparkować i bolączki z kursem euro, czy franka na spłatę kredytu już nie są moje, więc czułam się jakoś dziwnie. A na tarasie moim byłym nie moje koty i nie moje wino w kieliszku...
Nie mój cyrk, nie moje małpy słowem.

I znów poczułam się cygańsko. Kolejne miejsce, które nazywałam domem, domem być przestało. Warszawa, chociaż wciąż mi najbliższa, nie jest już moim miastem...

Bezpański kundel, słowo daję. A jedyną stałą w moim życiu jest zmiana...

No.
To w zasadzie mogę zacząć obstawiać, czy za kilka lat znajdę się planowo na stałe w Holandii, czy może rzuci nas na Madagaskar, albo inną Ukrainę. Z całą pewnością coś się zmieni! :-)

poniedziałek, 11 listopada 2013

Small talk

Spacerowanie z niemowlakiem jest jak spacerowanie ze szczeniakiem. Nagle wszyscy mają pretekst, żeby zagadać. I niestety robią to...
Small talk jest generalnie ok. Przez lata trenowałam to w korporacjach - o pogodzie przy kawomacie, o kursie franka z grafikiem, o nowej książce z naczelnymi, o fajnej knajpie z CEO, o branżowych plotkach przed rozpoczęciem bizlanczu, itd.
Ale small talk na wsi to jest wyższa szkoła jazdy...

- A co tam w tym wózku macie??
- (kapuste wiozę, eeeeh) A synka na spacer wyprowadzam.
- Aaa, dziecioka... To wy z tej chałupy, tej tam na górce?
- (yyyyyy) Tak, tak, niedawno się wprowadziliśmy.
- I co, pewnie śpi na spacerze, a w domu nie chce?
- (jezuuu, stanęła, będzie dłuższa rozmowa) No tak to już z dziećmi chyba jest, prawda?
- A tam, młode i głupie jesteście i nowoczesnych metod wam się zachciewa... To se spacerujcie w taką pogodę, z panem bogiem. Ja ósemkę wychowałam, na spacery to bym chyba wozem drabiniastym musiała chodzić z tym tałatajstwem. 
- (aaaaaa!!!!!!) pewnie było ciężko uśpić wszystkie na raz?
- A tam ciężko, maku się w płótno zawijało i do gryzienia dawało. Spały jak aniołeczki, a teraz w miasto poszły. Doktory robią, ale nie takie w szpitalu, tylko w szkołach. A głupie jak i wy, spacerują zamiast matki starej posłuchać...


- Zimno dzisiaj, pizgawica!
- (czy jak grzecznie przytaknę to wystarczy i rozejdziemy się w pokoju?!?) taak, zima idzie!
- A idę krowy z pola zgonić, czas już.
- (yyyyyyyyyyyyyy.... Bo idzie zima, czy że już popołudnie?) No tak, tak... Czas już na konie i krowy. Zgonić z pola. Czas...
- A niee, pani. Konie to jeszcze nie, krowy ino przecież.
- (to konie są mrozoodporne, czy jak? a może chodzi o dojenie? Ale tak w środku dnia?? Ratuuuuunku!!) No tak, tak...

Nawet nie wiecie, jakie to męczące! No i jakoś nigdy nie udało mi się wpleść w konwersację ostatniej decyzji UOKiKu, czy chociażby newsa o zwolnieniach w znanym wydawnictwie... ;-)

niedziela, 10 listopada 2013

Vet komedia

Koty moje z miłych kanapowo-tarasowych kotecków z radością przeistoczyły się w wiejskie bestie znoszące do domu nie do końca padniętą padlinę i błocko. 
A że kumplują się z lisem i innymi kotami z ulicy (spraszają je na czipsy i piwo pod moją nieobecność), to musiałam udać się do veta po tabletki odrobaczające i antywściekliznową szczepionkę.
Niedziela wieczór, nie? Poczekalnia pełna... Ja mam wytłumaczenie - każdy pretekst jest dobry, żeby chociaż na chwilę uciec od decybela, ale cała reszta? Ludzie są dziwni... ;-)

I tak sobie myślę, że ludzie niezależnie od tego, czy mieszkają w małym, czy w wielkim mieście, mają niezłego pierdolca na punkcie swoich zwierząt. Żeby im przegląd techniczny w niedzielę wieczór urządzać.

Siedzę i się nudzę, a drzwi do gabinetu cieniutkie...

- No puściła się, wzięła i puściła Lafirynda jedna! No co ja mogę - tłumaczyłem ile się dało, zasieki dookoła płotu nawet bym postawił, ale na co to wszystko, skoro głupie futro postanowiło zerwać się ze smyczy na spacerze z córką i uciec z tym kaprawym obszczymurkiem sąsiada!! Żeby to jeszcze z kimś innym, ale z nim?!? No i teraz radzić nam na to nieszczęście trzeba...

- Co mu jest?!? No to pani jest lekarzem, proszę mi powiedzieć co mu jest... Siedzi i patrzy w okno, wyje, przestał jeść... Żona mu już nawet tatara ukręca co wieczór, bo niczego innego do pyska nie bierze... No ale przecież to czyste mięso, tak nie można!!! A gdzie warzywa ja się pytam, witaminy gdzie?!? Że depresja jesienna? Ja to wszystko rozumiem, ale że to już nawet psy dopada?!? Do solarium go wysłać, bo na Dominikanę mnie nie stać...

- Kleofas wlazł na drzewo i nie chciał zejść. Wlazł do dziupli wiewiórek... I wie pani, one tam chyba były, te wiewiórki. Całą rodziną jak przypuszczam, w końcu to niedziela. I tak myślę, jestem prawie pewna, że te wiewiórki go pogryzly... Pani spojrzy, tutaj koło ogona brakuje mu futra i ma krwawe ślady... Może jakiś zastrzyk, przecież mogły być wściekłe!!



czwartek, 7 listopada 2013

Odholendrzenie

Wróciliśmy z Holandii. A to oznacza, że wywiozłam nielegalnie swoje dziecko za granicę. No owszem, chciałam go sprzedać, ale jakoś nie było kupców, więc musieliśmy wracać we troje... Trudno się mówi.

Koty zostały same i oczywiście zawłaszczyły (i zapiaszczyły) cały dom. Opcja z uchylnymi drzwiczkami i karmieniem mokrą paszą co dwa dni oraz suchą do oporu się sprawdziła. Sierście przeżyły, a drzwi do lodówki nawet nie są bardzo porysowane.
Oczywiście powitaniom nie było końca. Przez jakieś 12 sekund, a następnie oba gady udały się sprawdzić, czy przywieziony ser i inne specjały są jadalne... Więcej radości na mój widok wykazał pies sąsiadów, doprawdy.

W każdym bądź razie, po tym intensywnym spotkaniu z niemal wszystkimi członkami holenderskiej rodziny, po kilku dniach słuchania tego dziwnego języka, postanowiłam dopolszczyć dzieciaka.
Używam wszystkich szeleszczących wyrazów jakie znam, włączam mu Czterech Pancernych i śpiewam wszystkie ludowe piosenki, jakie tylko pamiętam, czyli tak mniej więcej po wersie z czterech różnych, ale zawsze to coś, prawda? 
W akcie desperacji mogę nawet sięgnąć po disco polo, podobnież dzieci lubią, bo to cholerstwo jest rytmiczne i teskt wpada w ucho...

I tak sobie myślę, że powinnam dzieciakowi dać na imię jakoś tak bardziej polsko... Fryderyk, Juliusz, albo Mickiewicz ;-)
Dlatego od dziś koniec z Brunonem! Jak zbroi, będzie Brunomir, a jak będzie dolewał mamie wina, albo oddawał znalezione u sąsiadów w ogrodzie monety, to będzie Brunosław!

środa, 6 listopada 2013

Życie zaczyna się po sześćdziesiątce?

Z okazji pierwszego pobytu półobywatela w kraju ojczystym swego ojca, musieliśmy odbyć tour po rodzinie i znajomych. Wiadomo. Odwiedziliśmy też dziadków Holendra. Oma & Opa mają po 87 lat. Babcia uczy się z zapałem gry na fortepianie, bo dziadek jest już półgłuchy i wreszcie nie przeszkadza mu bębnienie w klawisze podczas ćwiczenia gam i wprawek. Dziadek maluje, bo mówi, że pewnie niedługo mu się ręce zaczną trząść, więc to ostatni moment na naukę i dzióbdzianie detali...
Oboje mówią po angielsku, oboje wiedzą, kto jest prezydentem PL i że jako naród mieliśmy sporo pecha w przeszłości.

Zrobiłam kilka fotek, jak trzymają swego prawnuka, poprosili o przesłanie zdjęć na ich maile.
A potem dziadek wyciągnął tableta i nakręcił film jak dzieciak opieprza butelkę, beka jak lew morski, wyrzyguje nadmiar mleka na wizytową sukienkę matki i zasypia. Następnie dziadek umieścił film w chmurze, żeby babcia też mogła go sobie w dowolnym momencie oglądać...

No trochę szczęka mi opadła.
Jakoś mam inne wyobrażenie o polskich emerytach. Poduszka w oknie / ławeczka przed domem, tv, jedynie słuszne radio i generalnie marazm i czekanie na śmierć. Narzekactwo, wieczne wizyty u lekarza, bo to jedyna osoba, która ich słucha, lekomania i od czasu do czasu życie życiem dzieci lub wnuków...

Jestem zafascynowana tymi różnicami.
Dziadek pytający, czy chcę hasło do domowego wifi i babcia, która ogarnia umieszczanie plików w chmurze, zamiast dziadka pykającego z fajki i babuni piekącej ciasteczka... 
Czuję się, jak z innej bajki, gdy myślę o własnych dziadkach.

Moja babcia robi za to najlepsze placki ziemniaczane na świecie, a dziadek potrafił zrobić mi zabawki ze wszystkiego i niczego, od latających ziemniaków z kurzymi piórami, po rzeźbione konie na biegunach.

Hmm...

niedziela, 3 listopada 2013

Wiejska egzotyka

Na wsi wszystko jest inaczej niż w mieście, wiadomo. Nie wiadomo jednak, dopóki się nie doświadczy na własnej skórze, jak bardzo inaczej...

Takie rachunki na ten przykład.

Wprowadziliśmy się i trzeba było jakoś umyć zęba bądź dwa, więc przydałaby się woda. Bieżąca. Z kranu. 

No więc woda. Skąd się bierze wodę na wsi? Nie z wodociągu miejskiego, nie z akweduktu, ale od pani Halinki.
Pani Halinka mieszka w skrajnym domu na wsi i do jej domostwa dochodzi rura z miejską wodą. I pani Halinka rozdaje niebieskie zeszyty i pozwala podłączać się do jej rury. Co kilka miesięcy przychodzi się z zeszytem z zapisanym bieżącym stanem licznika i u pani Halinki dokonuje się opłaty. W wódce, opale bądź w złotych polskich.
Myślę, że to nie jest do końca legalne, ale z zastanym stanem rzeczy się nie dyskutuje... A studnia jakoś mnie nie pociąga.

Internet jest jak wiadomo jedną z podstawowych potrzeb życiowych. Odmawiłam przeprowadzki, dopóki nie będzie w domu wifi. Aaaale to wcale nie jest takie proste na wsi. Tepsa kabli nie położyła, więc żaden z dużych providerów nie oferował usług. Zostaje internet mobilny, ale zasięg jest tak słaby, że bym sobie chyba żyły suchą bułką otworzyła. I znów - zbawienie przyszło od sąsiadów. 
Otóż jest ktoś taki, jak pan Tomek. Nie wiem, może to brat proboszcza. Wybłagał antenę na wieży kościoła, podpisał umowę z którymś z operatorów i teraz dostarcza kaganek internetu wszystkim zainteresowanym. Jakie parametry, ile to kosztuje i kiedy płatność? 
'Będziecie zadowoleni, a pieniądze nie zając, koło 50 zeta, ale jeszcze nie wiem'.
Dwa miesiące minęły, jeszcze nie płaciliśmy... Nawet nie wiemy, gdzie pan Tomek mieszka ;-)

Zdziwienia także dostarczył pan szambiarz. Na początku dlatego, że bardzo chętnie podawał rękę. Rękę, którą przed sekundą widziałam na rurze do zasysania szamba. Ręka ta brała też ciastka i wkładała je do paszczy właściciela, więc widocznie taka to już praca...
Drugie zdziwienie przyszło, gdy pan szambiarz próbował udzielić nam instrukcji obsługi szamba. Leeedwo go rozumiałam, bo mówił po śląsku bez znieczulenia. Jeszcze gorzej szło mi tłumaczenie zawiłości ruro-zbiorniko-bakteryjnych holendrowi. Wreszcie pan szambiarz się nade mną zlitował i przeszedł na płynny niderlandzki...
Prawdziwy dowód na to, że korpodoświadczenie wcale życia nie ułatwia, trza prawdziwej pracy zaznać... ;-)

Był też pan od ogrzewania, który przyjechał po moim telefonie, ale nie zadzwonił do drzwi, tylko od razu wszedł do kotłowni przez garaż i zaczął majstrować przy termostacie. Wymienił go bez żadnych dodatkowych pytań, gdy nadal nie wiedzieliśmy, że w ogóle u nas pracuje. Po czym zjawił się w kuchni i zażyczył sobie kilku tysięcy. Ja zeszłam na zawał, ale ogrzewanie zaczęło działać...

Egzotyka pełną gębą, mimo że to tylko polska wieś :-)



piątek, 1 listopada 2013

Różnice kulturowe

Jedziemy przez kraj nasz egzotyczny na nudny i ułożony zachód. Po drodze opowiadam Holendrowi o polskich tradycjach. O tym, dlaczego takie korki wokół mijanych cmentarzy i o co w ogóle chodzi z tymi zniczami, bo gamoń w ogóle nie ogarnia. W ostatnie wakacje gdy byliśmy w Pradze, wysłałam go do sklepu po chusteczki i może jakieś świece stołowe, bo mieliśmy zjeść romantyczną kolację. Wrócił z bardzo gustowną lampką cmentarną...


Także tak.

Spożywania wódki przez rodaków przy okazji grobbingu nie potrafiłam jednak sensownie wytłumaczyć...

Opowiadam o swoim dzieciństwie, o tym że przed cmentarzem można kupić pańską skórkę i że to nie jest aż tak przygnębiające święto, jak by się mogło wydawać. Mówię, że jako dziecko łaziłam z innymi dzieciakami po cmentarzu i moczyłam paluchy w roztopionym wosku. I że to było ekstra super cool, bo po kilkudziesięciu namaczaniach otrzymywało się przeokropny wielki i gorący paluch złej wiedźmy, albo Iti.
- I wiesz, takie szlajanie się pomiędzy tymi wszystkimi światłami i kolekcjonowanie kolorowego wosku było świetną zabawą! Potem w domu zdejmowaliśmy te paluchy, ogrzewaliśmy wosk i robiliśmy z niego inne okropne rzeczy - węże, dżdżownice, a czasami po prostu wdeptywaliśmy w dywan, bo i tak był brzydki jak psia kupa...
- Nooo, brzmi jak prawdziwa zabawa.
- Też tak kiedyś robiłeś?
- Nieee, ja miałem gameboya...

Bez granic

Pamiętacie swoją pierwszą zagraniczną podróż?
Po zburzeniu berlińskiego muru, czy przed?
Z rodzicami na handel w Rosji, czy na obóz językowy? A może z partnerem w podróż poślubną lub pierwsze wspólne wakacje?

Ja jeździłam dużo. Rodzice zabierali mnie na dziki wschód i naprawdę ich za to podziwiam. Te kilkunastogodzinne kolejki na granicy, wieczne zdobywanie (bo kupić się nie dało) jedzenia, spanie w samochodzie, bo hoteli nie było, a namiot nie zawsze i nie wszędzie można było postawić, brak papieru toaletowego, rumuńskie lody składające się z zamarzniętej wody z cukrem (pycha), dzieci, które obdarowane cukierkami nie wiedziały, że to do jedzenia (myślały że to kolorowe zabawki), radość ze zdobycia ogórków kiszonych (niektore były nadgryzione, ale trudno), gotowanie na turystycznej butli, no i obżeranie się arbuzami do nieprzytomności.
Te wakacje na wschodzie to była dla mnie nieustająca biegunka. Żarłam arbuzy, bo tylko to mi smakowało, połykałam pestki, bo w samochodzie nie było co z nimi zrobić, a potem doganiały mnie atrakcje żołądkowe. Ale warto było :-)
A potem powiew luksusu z Czechosłowacji - pierwsze lody jahodove, czyli truskawkowe. Najlepsze na świecie. Kocie języczki czekoladowe i paskudny chleb z kminkiem.
Bułgaria, Jugosławia, Chorwacja, Niemcy, Hiszpania, Francja, Włochy, Austria, Węgry, Belgia, itd. No i Holandia :-)
Że też im się chciało tak męczyć z dwójką małych dzieci...
Rodzice przeczołgali mnie przez niemal całą Europę, bo tak byli spragnieni świata, bo uznali że to najważniejsze. I jasne, pamiętam coś tam coś tam z tych wszystkich zabytkowych i ważnych miejsc, ale bardziej pamiętam smak mulistej rzeki we Francji, bo połykałam jej hektolitry podczas wygłupów w wodzie, niż zamki nad Loarą. Pamiętam kumpli z którymi budowałam zamki z piasku nad Balatonem niż Budapeszt. Pamiętam smak pierwszej pizzy w Wenecji i smród kanałów, a nie plac Św. Marka. No ale przede wszystkim pamiętam każdy nasen na campingach i każdą plażę - szczególnie tę na Krymie, bo nie pozwolono mi wnieść arbuza ;-)

Gdy teraz rodzinnie wspominamy te czasy, nikt nie może uwierzyć, że potrafiliśmy się spakować w 4 osoby do małego samochodu i objechać pół Europy w miesiąc czasu. A braliśmy przecież namioty, materace i jedzenie!
Rodzice załamują ręce, że pamiętam tylko głupoty (np. godzinną rozmowę z pewną kaczką na wydmach, czy innej plaży pod Rotterdamem), a to co ważne, co chcieli mi pokazać, wcale ważne dla mnie nie było.

A dzisiaj ja zabieram swoje 2-miesięczne dziecko w świat. Do holenderskich dziadków. Ot tak...
A dziecko to było już 3 razy za granicą - na spacerze w Czechach, bo to tylko 20min jazdy stąd.

Trochę mi żal, że nie będzie nawet pamiętał swojej pierwszej zagranicznej podróży, że nigdy nie wyrzyga tęczą po zjedzeniu pierwszych kolorowych słodyczy, że się nie posika z radości na widok pierwszego Kubusia Puchatka, czy nie zazna różnicy pomiędzy polską kolą a coca-colą.
No ale.
Może będą inne granice do przekraczania ;-)


środa, 30 października 2013

Półobywatela porwanie

Dziecko me płci męskiej od początku ma przechlapane. Bo gdyż nie dość, że ma matkę o duszy cygańskiej, co to zameldowana jest gdzie indziej, mieszka gdzie indziej i rodzi jeszcze gdzie indziej, to jeszcze w bonusie ma ojca obcokrajowca.
W zasadzie to dziecko powinno się cieszyć, że w ogóle jakiegoś ojca ma. Oficjalnie rzecz jasna, bo biologicznie temat usunięcia mężczyzn z procesu produkcji bachorząt jest (póki co) nie do wykonania. Ale oficjalnie dziecko może nie mieć ojca. Nawet wtedy, gdy biologiczny ojciec chce być oficjalnym ojcem. Do urzędu idzie, papiery podpisać wyraża wolę. No ale nie. Nie, gdy paszport ojca niepolski. Wtedy trzeba tłumacza przysięgłego z języka niderlandzkiego. Inaczej dziecko bez ojca będzie oficjalnie...
Jak wiadomo tłumaczy takich jest na pęczki w każdej małej wiosce i ciut większym miasteczku, aaaale z jakiegoś powodu w okolicy, w której mieszkam, żadnego akurat nie było.
Musieliśmy tłumacza importować. Z Miasta fatygować. Za usługę w złocie wynagrodzić. No ale jakoś się udało i oficjalnie ojcem dziecka mego został Holender.
Niestety papiery nadal wyglądają jak sfałszowane, albo jak papiery dziecka spłodzonego z wykorzystaniem banku spermy, bo gdyż Holender nie potrafił przedstawić żadnego dokumentu, w którym występowałoby jego nazwisko rodowe. Bo nazwiska rodowe u mężczyzn w NL nie występują. I tak oto mój syn w rubryce ojciec ma tylko imię ojca... Bez nazwiska. Wygląda to dość podejrzanie i pewnie jeszcze nie raz będę miała przez to kłopoty. A pierwsze kłopoty pojawiły się w Warszawie, podczas nadawania numeru PESEL. Odpis skrócony aktu urodzenia posiada tylko imię ojca, co dla czujnego jak żbik warszawskiego urzędnika wydało się podejrzane. Na międzynarodowym dokumencie nazwisko ojca jest, ale tylko skrócony odpis aktu jest istotny przy nadawaniu PESELu. Masakra. 

I tak temat półpolskości znów się pojawia, bo chcemy tego półobywatela za granicę wywieźć, więc jakiś dokument mu potrzebny. Paszport i dowód w Holandii można otrzymać w 3-4 dni, kłopot jest taki, że trzeba być w Holandii, a przecież dziecko rodzone w PL, wiec legalnie w NL znaleźć się nie może... 
W Polsce wyrobienie dowodu, czy paszportu trwa 3-4 tygodnie. Wiadomo, sprawa musi poleżeć, żeby nabrała mocy urzędowej... :-/

A my musimy pilnie do Holandii. I co z dzieckiem? Okazuje się, że legalnie nie możemy go ze sobą zabrać... Nie ma dowodów tymczasowych, nie ma zezwoleń w sprawach pilnych, nie ma też możliwości przyspieszenia procesu wydania dokumentów. Nawet łapówka by nie pomogła. Więc jak nas policja poza PL skontroluje, to możemy pójść za kratki. Za porwanie i nielegalne wywiezienie z kraju własnego dziecka... :-/

A nasi rodzice mieli dzieci w dowodzie wpisane. To wcale nie było takie głupie tak sobie teraz myślę. Myślę i kompletuję listę rzeczy, którą dobrzy ludzie będą mogli mi do więzienia dostarczyć... ;-)


wtorek, 29 października 2013

Muuu!

W zwiazku z nabyciem decybela, jestem zmuszona duzo spacerowac.
Nie do konca rozumiem dlaczego niby koniecznie musze pokonywac te kilometry... Jasne, swieze powietrze jest zdrowe i trzeba wietrzyc smroda, ale po co to chodzenie? Przeciez dzieciak i tak lezy plackiem w wozku, prawda?
Dlaczego nie moge wystawic go na taras, zamknac okno balkonowe i usiasc po jego drugiej stronie z ksiazka i kawa? Dlaczego musze sie szwedac bez celu przez wies?
A to chodzenie boli. Boli, gdyz od zawsze  mieszkalam w plaskich stronach, teraz natomiast przyszlo mi zyc w polgorach.
Jasne, jest pieknie, ladne widoki, do wyciagu narciarskiego mam 20min jazdy, pelno tu zamkow, no i jest swietny powod, zeby kupic czolg z napedem 4x4. Aaaale poza tym, to kicha. Wiecie jak trudno spaceruje sie z dzieckiem spaslakiem pod wiatr pod gorke?!?
Czytanie w cieplym i suchym domu z dupkensem w fotelu podczas wietrzenia dzieciaka naprawde jest kuszacym rozwiazaniem...

No ale. 
Dzisiaj spacerowalam. Przez laki i pola, przez las i przez wies. Spotkalam babcie wioskowe. Dzien dobry im powiedzialam, a i one mi zyczyly dobrego dnia. Ale babcie jak to babcie, plotkowac lubia, a przy tym sa przygluche, albo po prostu sa w tym wieku, ze zupelnie im na tym, czy uslysze, czy nie, nie zalezy...

- A ta to kto? Chyba juz na wczasowiczke za pozno...
- Nie, to swoja jest. To ta holenderka... Tyle ze ona polka jest.

Nooo.
A tuz obok pasla sie i przysluchiwala rozmowie prawdziwa holenderka. Krowa holenderka...


Takze tak.
Jestem wsrod swoich :)
Muuuu!

zacząć od zera


kilka miesięcy przerwy w pisaniu, bo rzeczy się działy.
wielkie i te mniejsze. nawet nie będę próbowała opisywać tych wszystkich historii... no może kiedyś ;)

wyprowadziłam się z Warszawy.
zamieszkałam z Holendrem na polskiej prowincji pod czeską granicą.
urodziłam decybela płci męskiej.
sprzedałam ostatnią łączącą mnie ze stolicą rzecz - mój miejski samochód.
kupiłam czołg, żeby wozić w nim dziecko po wiejskich wertepach.
remont domu oczywiście przedłużył się znacznie bardziej niż zakładaliśmy.
wprowadziłam się do domu na wsi.
wyrzuciłam kilkanaście par szpilek podczas rozpakowywania swoich miejskich rzeczy.
kupiłam taczkę.
odkryłam, że ogród niszczą mi sarny, a nie np. ślimaki jak w cywilizowanym świecie.
dwa razy odwiedził mnie lis (taki prawdziwy, z rudą kitą i chytrą miną).
dostałam jakieś 300 wiejskich jaj i kilogramy orzechów od obcych w zasadzie ludzi.
wraz z transportem materiałów budowlanych przywieziono mi przez pomyłkę kurę. żywą. ganialiśmy ją po ogrodzie dłużej niż kiedykolwiek wytrzymałam na siłowni... 
przyjechał pan szambiarz i okazało się, iż mówi po polsku tak, że go nie rozumiem, za to zna niderlandzki!

słucham holenderskiego radia, w domu porozumiewam się po angielsku, na piwo i jedzenie jeżdżę do czech, a w sklepie nie rozumiem, co do mnie mówią, chociaż to niby polski...
plus guganie, którego rzecz jasna nie ogarniam.
pomieszanie z poplątaniem, ale jakoś to działa.
istna wieża babel.
sądzę, że jeśli moje dziecko kiedykolwiek się nade mną zlituje i powie o co mu chodzi, to będzie to najpewniej szczekanie.

przez te kilka miesięcy moje życie zmieniło się w zasadzie pod każdym względem.
wszystko, ale to wszystko jest inaczej.
jedyną stałą w moim życiu wydaje się być rodzina i przyjaciele.
no i podatki, wiadomo ;)
i wcale nie było jakoś szczególnie trudno rozstać się z jednym i zacząć drugie życie. bo wszędzie może być masakrycznie słabo i wszędzie może być naprawdę fajnie. wszystko zależy od tego z kim i jak się tworzy ten swój świat. i to jest chyba najważniejsza rzecz, która do mnie dotarła.
i tak, zrobiłabym to jeszcze raz, gdybym mogła cofnąć czas.

odwagi, czasami warto rzucić wszystko i zacząć od zera.

wtorek, 21 maja 2013

forward poczty, forward życia?





ostatnich kilka dni w Warszawie.
żegnam się z przyjaciółmi i znajomymi, zacieram własne ślady.
wczoraj byłam na poczcie w miejscu zameldowania. poczta od zawsze była całodobowa, co na pierwszy rzut oka wydaje się być zaletą, ale już po pierwszej wizycie wiadomo, że to przekleństwo. tak, w teorii można pójść odebrać list polecony w środku nocy. w praktyce jednak okazuje się, że nawet wtedy jest co najmniej kilkunastoosobowa kolejka, jedno okienko i zaspana urzędniczka, która ma milion powodów, żeby złościć się na petentów. już samo to, że musi obcować z wariatami, którzy pragną odebrać, czy nadać paczki w środku nocy ją usprawiedliwia, a przecież dochodzi jeszcze niewyspanie, marna pensja, durna robota i zimna kawa.
w każdym bądź razie, po wielu latach przerwy odwiedziłam mój prawie-ulubiony urząd pocztowy. wiele się nie zmieniło, prócz tego, że zlikwidowano system numerkowy na rzecz starej dobrej kolejki. nie rozumiem tego ruchu, ale zapewne stoi za tym jakaś żelazna logika i wnikliwe badania na użytkownikach ;-)
po odstaniu swojego, za całe 5,42 zł udało mi się przekierować przychodzącą do mnie pocztę na śląski adres.
swoją drogą kto ustala taką cenę? naprawdę z radością bym zapłaciła 5,50 zł, byle tylko nie robić zamieszania o te dwa grosze lub wydawanie mi ośmiu.
pocztę przekierowałam, ale czy da się przekierować resztę?
czy będą docierały do mnie rzeczy, które uważam za ważne? trendy, plotki, wydarzenia? a może to wszystko w oderwaniu od korporacji, biznesu i bez obracania się wśród ludzi, którzy żyją takimi rzeczami, nie ma najmniejszego sensu?
czy będę miała syndrom odstawienia bez codziennego bombardowania mnie reklamami z billboardów i neonów, bo nie będę już wiedziała co jest mi niezbędne do życia oraz jakaż to nowa przecena czeka na mnie w ulubionej sieciówce?
czy na wsi dotrze do mnie nowy sowizm, planking, czy inne virale? czy może to jest rozrywka, która dotyczy tylko mieszczuchów, bo stepujące kotecki nie śmieszą kogoś, kto traktuje kota wyłącznie użytkowo, jako urządzenie odmyszowujące?
jechałam dzisiaj do pracy i zastanawiałam jak bardzo zmieni się za chwilę moje życie.
bardzo. a pewnie znacznie bardziej niż się spodziewam. boję się, że będę tęsknić za tym mieszczuchowym stylem życia, ale niektórych rzeczy brakować mi z pewnością nie będzie.
zakorkowana warszawa, wydała mi się dzisiaj podwójnie straszna. 3h dziennie spędzane na dojazdach do pracy, w której spędza się 8-10h to przecież kuriozum. po co nam te ciężko zarabiane pieniądze, skoro i tak 90% swojego czasu podporządkowujemy pracy?
z drugiej strony przyjemniej jest stać w korku w bentleyu niż w fiacie, skoro już w tym korku stać trzeba.
a czy trzeba, nie wiem.
znajomi twierdzą, że mi zazdroszczą zmiany życia. że chcieliby móc zrezygnować z korpo, odciąć się od warszawki, przenieść na mazury, czy w inne bieszczady i zająć się czesaniem owiec, hodowlą pszczół, albo pisaniem książek.
ja nigdy czegoś takiego nie planowałam, ale skoro to były i są czyjeś marzenia, dlaczego tak niewielu ludzi je realizuje?
nie znam nikogo, kto z własnej woli rzuciłby miasto, korporację, bonusy, socjale i kawomaty na rzecz hodowli kóz i szeroko pojętej wolności.
czy marzenie jednych może się okazać zsyłką i koszmarem drugich?
oby nie.
póki co staram się nacierać atmosferą miasta, marynować w spalinach i przejeść wszystkim tym, co nie będzie łatwo dostępne na moim Końcu Świata. chociaż pewnie tak jak nie da się wyspać na zapas, nie da się też namieścić na nadchodzący dla mnie trudny czas wiejski.




piątek, 17 maja 2013

kto ty jesteś



w związku z przeprowadzką, spłatą kredytu i zamykaniem warszawskiego życia gmerałam dzisiaj w systemie on-line mojego banku. poprosili mnie o podanie adresu korespondencyjnego. wpisałam nowy, śląski... oczywiście ściągając z notatek z telefonu, bo nawet nie próbowałam go do tej pory zapamiętać.

patrzyłam na a to coś i nie mogłam się nadziwić. koło mojego nazwiska ulica, kod pocztowy i nazwa miejscowości, która nikomu nic nie mówi.
kliknęłam ok, zapisz zmiany i wyskoczyło powiadomienie: nie żartuj... czy jesteś pewna, że chcesz zapisać zmiany w adresie korespondencyjnym? i gdzie to kurna właściwie jest?!? 

czy coś takiego.

nigdy nie czułam się specjalnie związana z miejscem, w którym aktualnie mieszkałam, bo zawsze miałam poczucie, że to tylko na chwilę, że to adres tymczasowy. przed warszawą i przez pierwszych kilka lat w tym mieście mówiłam, że jestem znikąd. albo zewsząd. ale te kilkanaście lat w stolicy sprawiło, że owszem, gdy ktoś pytał mnie skąd jestem, mówiłam że z warszawy.  


czy warszawa mnie określa? czy naprawdę ludzie mieszkający w tym mieście są specyficzni? cwaniaki, słoiki, lemingi, chamidła i pozerzy goniący za kasą? a może zaradni, zadbani, aktywni, wykształceni i korzystający z życia i pieniędzy?


dlaczego górale i autochtoni na mazurach tak bardzo nie lubią warszawiaków, mimo że żyją z ich pieniędzy zostawianych tam w czasie sezonu?
dlaczego zatem to właśnie warszawa przyciąga wszystkich, którym się chce w życiu coś więcej niż marudzić, że jest słabo, biednie, ciągle pada i generalnie życie boli?


czy jako soon-to-be-ex warszawianka mam przechlapane wszędzie poza warszawą? będą mi pluć do zupy i rysować gwoździem lakier mojego miejskiego samochodu z warszawską rejestracją?


czy można przestać być warszawiakiem?
czy przeprowadzka i zmiana adresu zamieszkania sprawia, że automatycznie przestaję być warszawianką? a jeśli nie od razu, to od którego momentu?


czy moje dzieci powiedzą, że mają matkę z warszawy, czy ze śląska? czy one będą czuły się ślązakami, wychowane bez gwary i korzeni z tamtego rejonu?


tak dużo pytań, tak mało odpowiedzi... 

normalnie nalałabym sobie kieliszek zimnego białego wina. ale to takie warszawskie...

czwartek, 16 maja 2013

modowy downgrade


korzystając z ostatnich dni w warszawie, postanowiłam zrobić użytek z dostępu do sieciówek oferujących tanie ciuchy na jeden sezon.

moja warszawska garderoba była podzielona na dwa rodzaje ciuchów: szmatki do pracy, czyli ołówkowe spódnice i pasujące do nich bluzki, proste sukienki we wszystkich możliwych kolorach i marynarki (koniecznie z wywiniętymi mankietami, z podszewką w jakiś ciekawy wzór) oraz szmatki na większe wyjścia, czyli suknie bez pleców, boa z piór i kapelusze ;-)
plus kilkadziesiąt par szpilek rzecz jasna i kilka par balerin do biegania po domu lub osiedlowego sklepu. 

intuicja podpowiada mi, że w tych ciuchach nie będę się pokazywać zbyt często w moim nowym życiu. chociaż oczywiście mogę się mylić... 

a zatem szoping :-) prawda, jaki piękny tłusty plus całego zamieszania?

pojechałam kupić sobie szorty i jakieś buty sportowe, czyli coś co w moim życiu mieszczucha nie było mi w zasadzie potrzebne, a co jak mniemam stanie się moim wiosenno-letnim codziennym outfitem. do prac w ogrodzie i wycieczek do wiejskiego sklepu po piwo i chleb.

otóż. 
zaprawdę powiadam wam, nie jest łatwo kupić szorty i buty na płaskim... 
w kiecce i na szpilce nogi są dłuższe i smuklejsze, dupkens wydaje się być osadzony wyżej i jakby mniej zwałowaty, a pod dobrą sukienką da się ukryć naprawdę sporo fałdek.
szorty i płaszczaki są bezlitosne. w sklepowej przymierzalni widziałam w lustrze jedynie czerstwą wieśniaczkę, zamiast sielskiego widoku zaprzyjaźnionej z naturą kobity.
masakra.
blada, z rozmazanym po całym dniu makijażem, otłuszczona od spędzania połowy życia za biurkiem. naprawdę poczułam się jak ktoś, kto bardzo potrzebuje stylisty. tylko czy istnieją styliści, którzy pomogą zejść z poziomu szpilek i dopasowanych sukienek na rzecz szortów i bawełnianych t-shirtów? 
bo wiecie... naprawdę łatwo czuć się kobieco stojąc w dobrych butach na wysokim obcasie, w dopasowanej sukience, z modną torebunią w garści. 
ale jak poczuć się kobieco w szortach (w niebrudzącym się kolorze), koszulce która skoro ma oddychać to niestety nie umie już wyglądać i w butach, które sprawiają, że moje nogi wyglądają na dwadzieścia kilogramów cięższe? 

jak to możliwe, że to właśnie ludzie mieszkający na wsi mają zwykle więcej potomstwa niż mieszczuchy? czy nie wmawia się nam, że mężczyźni wolą wypielęgnowane lale w drogich szmatach od sportowo ubranych kobitek z czołem umazanym gliną?
nie wiem, może się jeszcze odnajdę w tej stylistyce, ale póki co moja seksulaność spada do zera, gdy mam za paznokciami czarnoziem, koszulkę oblepioną rzepami i pajęczyny we włosach.

hmm... ogrodnik!
może profesjonalista, który zajmie się ogrodem jest rozwiązaniem na moje bolączki. ja się będę mogła oddać mojej ulubionej aktywności fizycznej (leżeć i pachnieć), a ogród nie będzie wyglądał jak zapuszczone łąki za garażami, na których paliło się pierwsze papierosy, piło pierwsze piwo i nadmuchiwało żaby.
w to, że będzie przystojny, młody i o pięknym ciele nie wierzę, wystarczy mi, żeby dobrze kosił trawę i przycinał badyle, których nawet nazwać nie umiem.
tak. ogrodnik.

i właśnie dlatego wzięłam białe szorty, białe delikatne sandałki z cielęcej skóry i biały t-shirt w etniczny wzór, wszystko zgodnie z trendami tego sezonu. nie jest to może praktyczny zestaw do stawienia czoła kretowiskom i trawie, ale przecież nie mogę dać się pokonać wsi i to zanim jeszcze opuściłam miasto...

środa, 15 maja 2013

rewolucja



powoli zaczynam przygotowywać się do kolejnej rewolucji w moim życiu.
zmieniam wszystko... no, może kolor włosów póki co zostaje. póki co, bo pewnie za chwilę osiwieję od nadmiaru wrażeń.

tylko czy można się przygotować na nieznane?

postanowiłam odejść z korpo. odejść z pracy w ogóle. wyprowadzić się z miasta. ze stolicy. z centralnej polski... 
rzucam swoją wielką miłość - szpilki, a także mniej ukochane stanie w korkach, hektolitry korpo kawy, karnety do fitness i zażyłą bliskość z pocztą korporacyjną. 
zostawiam za sobą lancze w modnych knajpach, gdzie serwuje się malutkie porcje na wielkich talerzach, kawę za 20 zeta i zakupy spożywcze online dostarczane prosto do mojej lodówki o wybranej porze, 7 dni w tygodniu. kończę z sushi na telefon, lunchboxami i zaczynaniem dnia od studiowania menu na www firmowej kantyny. 
żegnam się z osiedlowymi sklepami otwartymi do 23, w których można kupić odpowiednio schłodzone francuskie wino, arbuzy zimą, porządny parmezan i kilka odmian kleistego ryżu oraz z galeriami handlowymi, które wpisywały się w moją strategię przeżywania zimy w mieście bez jej realnego doświadczania, czyli opuszczania samochodu wyłącznie w podziemnych garażach, bez soli na butach, odśnieżania, marznięcia i przebijania się przez zaspy, czy oblodzone chodniki.

rezygnuję z anonimowości, braku relacji z sąsiadami, z miasta w którym trudno o autochtonów. zostawiam asfalt, szklane biurowce i mielone, schłodzone powietrze z puszki, parkometry i wieczny pośpiech, ale też przyjaciół. moje miejsca. ulubione knajpki. wspomnienia. latami wydeptywane ścieżki. dziką wisłę tuż obok betonowego centrum. ukochane mieszkanie z ogromnym tarasem. wszystko, czym się otaczałam i co stworzyłam przez całe swoje dorosłe życie...

a robię to na rzecz wsi. śląskiej wsi położonej obok małego miasteczka, o którego istnieniu nie miałam większego pojęcia. miejscowi mówią tam nie po polsku, a przyjezdnych nie ma.
rzucam przepracowaną i zmęczoną stolicę dla miejsca, gdzie pracę, jeśli się ją szczęśliwie posiada, kończy się najpóźniej o 15-tej, a średnie zarobki miesięczne wystarczają mniej więcej na jedną parę szpilek od gucci. gdzie ludzie nie sprzedają powietrza, nie tapirują projektów, bo wypada robić nadgodziny i nie ustalają miesiącami zasad odnośnie stopki firmowej i prezentacji nazwy stanowiska w mailach, a sklepy są w niedzielę zamknięte.

chciałabym powiedzieć, że właśnie taki plan miałam na życie i że wiem co robię.
no niestety... pojęcia nie mam co mnie czeka, jak to smakuje i czy nie oszaleję po pierwszym poważnym starciu z nową rzeczywistością.
póki co kontempluję beton, sushi, dostęp do kin i delikatesów. upycham się w korpo kombinezon i delektuję możliwością chodzenia na obcasach.
ostatnie dni w moim naturalnym środowisku. ostatnie dni w świecie, który znam.