Życie na wsi jest fajne i wygodne, ale ja jestem mieszczuchem. I od czasu do czasu włącza mi się tryb MUSZĘ do miasta.
Dopóki byłam bez decybela, spakowanie się na kilkudniowy wyjazd polegało na otworzeniu walizki i wrzuceniu kilku szmatek i kilku par butów. Z dzieckiem sprawa jest jakby bardziej skomplikowana... Piramidalna wręcz.
Ubranka, pieluchy, zabawki, gryzaki, kremy, krople, kocyki, chusteczki, nosidełka, wózki, a jak ma się pecha to i butelki, mleko, sterylizatory, podgrzewacze, itd. No z pół chałupy trzeba zapakować, słowo.
Kupiłam więc duży, terenowy samochód, który w teorii miał być samochodem rodzinnym. Taki z reklamy, wiecie... Dwoje usmiechnietych rodzicow, szczebioczace dzieci - dwoje lub troje plus pies. Duży pies, żaden tam kotomysz. Do bagażnika powinna wejść także deska surfingowa, cztery komplety nart i namiot dla małych odkrywców.
Samochód miał luksusowo sunąć po autostradach i dostarczać adrenaliny na bezdrożach, bo ma przecież tryb jazdy pomiędzy kaktusami!
Jassssne, wszystko się zgadza, pod warunkiem, że rodzina ma model 2 + 1, gdzie jeden to kot lub pies... I nikt z tej trójki nie uprawia sportów innych niż szachy :-/
Po zapakowaniu wózka (gondola + koła) w bagażniku nie miałam miejsca nawet na błyszczyk do ust. No jakaś masakra... Po zapakowaniu wszystkiego do środka chciało mi się tylko wyć, a nie podbijać stolicę. Niestety decybel mnie uprzedził i to on włączył syrenę... Bo przecież gorąco / zimno / mokro / umiera z głodu, albo po prostu się nudzi.
Aaaaaargh!!!
Jak moi rodzice podróżowali do swoich rodziców pociągiem, autobusem i z buta z dwójką dzieci, bagażami iiiii dwiema świnkami morskimi, to naprawdę nie wiem, nie ogarniam.
Pięć godzin później wypadłam z samochodu pod domem rodziców. Ucałowałam warszawską ziemię i poczołgałam się do toalety. Następnym razem prócz pieluch dla młodego muszę spakować też kilka dla siebie. Niedzieciaci nie zrozumieją, ale odwiedzenie toalety w podróży z dzieckiem to jest level mocno zaawansowany gry w przetrwanie, nie dla takich lamerskich matek jak ja, więc prawie się rozpękłam...
Po przekazaniu potomka w opiekuńcze ramiona dziadków, zerwana ze smyczy udałam się w miasto :-)
Shopping, paszczozapchajing i tour po znajomych.
W ulubionych sklepach były same piękne ciuszki i buty na obcasie. Szałowe. Niestety. Niestety nic, co by mi się przydało odkąd nie śmigam po korpowykładzince...
Sushi, które na wsi śni mi się po nocach było pyszne, ale po 28 kawałku i natarciu sobie dekoltu wasabi, miałam dość...
A znajomi nadal pukają się w czoło gdy mówią o mojej decyzji rzucenia taaakiej pracy i taaakiego życia.
Najgorsze jednak z najgorszego było to, że ani u rodziców, ani na moim ukochanym Wilanowie, nie czułam się już jak u siebie... Bo u rodziców dom z ogrodem niby, ale bez saren! I jakiś taki ciasno miejski ten ogród, no i widok na dom sąsiadów...
A Wilanów jakiś taki nadęty troszkę ą ę i czołg mój nie miał gdzie zaparkować i bolączki z kursem euro, czy franka na spłatę kredytu już nie są moje, więc czułam się jakoś dziwnie. A na tarasie moim byłym nie moje koty i nie moje wino w kieliszku...
Nie mój cyrk, nie moje małpy słowem.
I znów poczułam się cygańsko. Kolejne miejsce, które nazywałam domem, domem być przestało. Warszawa, chociaż wciąż mi najbliższa, nie jest już moim miastem...
Bezpański kundel, słowo daję. A jedyną stałą w moim życiu jest zmiana...
No.
To w zasadzie mogę zacząć obstawiać, czy za kilka lat znajdę się planowo na stałe w Holandii, czy może rzuci nas na Madagaskar, albo inną Ukrainę. Z całą pewnością coś się zmieni! :-)